Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po Sierpniu ocalały okruchy wielkiej solidarności. Pisanej przez małe "s" - mówi sygnatariuszka porozumień sierpniowych, Henryka Krzywonos

Dorota Abramowicz
Kim był człowiek, który przywiózł wannę boczku dla rodzin internowanych? Kto we wsi Rucewo podrzucił worek ziemniaków samotnej "antykomunistce"? Dlaczego stolarz, robiący łóżka dla rodzinnego domu dziecka zrezygnował z pełnej zapłaty? Niektórzy mówią, że dziś w Polsce nic już nie zostało z  wielkiego zrywu ludzkiej solidarności Sierpnia'80. Że jesteśmy inni, podzieleni, otorbieni w kokonach niechęci. A może to nieprawda? O zbieranych przez następne dziesięciolecia okruchach solidarności i o dobrych ludziach, którzy stanęli na jej drodze opowiada Henryka Krzywonos- Strycharska, sygnatariuszka porozumień sierpniowych.

Tamtego 15 sierpnia 1980 roku, gdy zastrajkowała stocznia, Henryka Krzywonos, pracownica Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego pod wpływem impulsu, zatrzymała tramwaj przy Operze Bałtyckiej, wołając „Proszę państwa, ten tramwaj dalej nie pojedzie”. 16 sierpnia była już w stoczni jako przedstawicielka pracowników komunikacji.

Z sierpniowych dni zapamiętała nie tylko wielką politykę, dyskusje, czas tworzenia się historii. Na zawsze utkwiły jej w pamięci wzruszające gesty nieznanych gdańszczan. Zalana łzami twarz kobiety, podającej przez ogrodzenie świeży chleb. Obca dłoń wciskająca torebkę z lekarstwami. Stoczniowców, którzy dzielili się z innymi żywnością, przekazaną przez rodziny. Słowa otuchy. Uśmiechy. Kanapki robione przez Annę Walentynowicz. Poczucie wspólnoty.

- Na strajku zobaczyłam, że ludziom na mnie zależy - wspomina.

Po „karnawale Solidarności” przyszedł stan wojenny. Potem trudne lata 80., Okrągły Stół, po którym przyszło trzydzieści lat dzielenia się politycznego Polaków.

Wydawało się, że niewiele już pozostało z tamtej atmosfery. A jednak i dziś Henryka Krzywonos-Strycharska mówi, że jest w stanie uzbierać wiele okruchów, świadczących o tym, że solidarność w nas trwa.

Czym jest dla mnie solidarność? - nie zastanawia się długo nad odpowiedzią. - To dzielenie się z innymi tym, co masz. Dlatego opowiem pani o dużej solidarności przez małe „s”.

Mówili na niego „Tuptuś”

Nie pamięta imienia i nazwiska. Był w stoczni, podczas strajku, tam go poznała. Niewysoki, blondyn, starszy od niej. Potem pracował, albo nawet był kimś ważnym - może szefem - w spółdzielni nazwanej tak, jak nowy związek zawodowy - Solidarność. Mówili na niego „Tuptuś”.

- W stanie wojennym pojawił się w moim mieszkaniu - wspomina. - Były to czasy, gdy z kartką na mięso trzeba było stawać w ogromnych kolejkach, bez nadziei, że coś się kupi. A on przywiózł jakieś wędliny, boczek. Powiedział, że wszystko jest do rozdania dla najbardziej potrzebujących. Potem przyjeżdżał niejeden raz. Razem ze Stefanem Lewandowskim, także sygnatariuszem porozumień sierpniowych, rozdzielaliśmy kiełbasy i balerony między rodziny osób internowanych.

Pamiętam, jak kiedyś przytargał wannę wypełnioną bodajże boczkiem. Nie, nigdy nie pytałam , skąd to ma.Takich pytań się wówczas nie zadawało.

Służba Bezpieczeństwa nie odpuściła byłej tramwajarce. Rewizje, zatrzymania na 48 godzin, wreszcie brutalne pobicie. Pewnego dnia wręczono jej pismo, nakazujące wyjazd z Gdańska i zakazujące „pracy w PRL”.

Znajomi radzili, by zeszła z oczu esbekom. W 1983 r. zdecydowała się wyjechać do podolsztyńskiej wsi Rucewo, gdzie od Zenona Noconia, aktora, wynajęła pół zdewastowanego domu.

Od tamtego wyjazdu nie widziała już „Tuptusia”. Chciałaby go znaleźć, jeśli żyje - podziękować. Jeśli nie - dać świadectwo, że był dobrym człowiekiem.

Bo właśnie tacy ludzie jak on powinni dostawać ordery.

Worek ziemniaków

Zanim wyjechała, nie miała z czego żyć. Niemożność podjęcia pracy nie oznaczała tylko braku pieniędzy. To także brak kartek na wszystko - od mięsa po papier toaletowy i buty. Poszła do parafii świętej Brygidy, poprosiła o pomoc prałata Henryka Jankowskiego. Wręczył jej tysiąc złotych. To dużo, jak na tamte czasy.

Dziś, gdy już prawie wszyscy słyszeli o oskarżeniach wobec byłego proboszcza św. Brygidy o wykorzystywanie nieletnich, Henryka Krzywonos mówi, że - choć trzeba sprawę wyjaśnić do końca, bez względu na legendę - nie jest w stanie wymazać z pamięci tego, co wówczas ks. Jankowski dobrego robił. - Wielu mieszkańców Pomorza korzystało z darów i leków od księdza prałata - przypomina. - Sprawiedliwość każe mu to oddać.

Rucewo to była szkoła życia. Głodowałaby, gdyby nie te tysiąc złotych od proboszcza ze świętej Brygidy. Samotna kobieta w rozpadającym się domu nad jeziorem, pięć kilometrów od najbliższego sklepu, prawie tyle samo od sąsiadów. Ale i tak w okolicy wiedziano, że mieszka „antykomunistka”. Potem zaczęła sadzić warzywa, hodować króliki i warchlaki, ale wcześniej było naprawdę ciężko.

I tylko ktoś, nie wiadomo kto, czasem zrzucał pod jej domem worek ziemniaków albo zboża. Nie czekał na „dziękuję”, odjeżdżał.

Kiedy byłam dzieckiem, oglądałam taki program w telewizji „Niewidzialna ręka” - wspomina. - Uczono nas, jak pomagać starszym, przynosić węgiel, zakupy. To też widocznie w ludziach zostało.

Trzy lata później przeniosła się do Szczecina. Znalazła pracę w zakładach Wiskord. Nikt nie wiedział, że jest „tą Krzywonos” od Porozumień Sierpniowych, póki archiwalnych zdjęć z gdańskiej stoczni nie pokazano w telewizji. Rozpoznano ją, ktoś doniósł wyżej. Wtedy przybiegła brygadzistka krzycząc, że ma zgłosić się do kadr po wypowiedzenie.

Pomógł kierownik przędzalni. Zaufany człowiek władzy, z legitymacją partyjną. Przyjął ją na swój wydział.

Nie musiał. Nic z tego nie miał. Po prostu pomógł.

Po powrocie do Gdańska Henryka najpierw poszła do Andrzeja Gwiazdy i jego żony. - Przyjęli mnie serdecznie - wspomina.

Z CYKLU “ZDARZYŁO SIĘ 4 CZERWCA” UKAZAŁY SIĘ:

Zbiórka jedzenia na święta

Tak naprawdę najwięcej okruchów solidarności przyniósł czas, gdy małżeństwo Strycharskich zdecydowało się na prowadzenie Rodzinnego Domu Dziecka dla dwanaściorga dziewcząt i chłopców. O tym, jak kolejne dzieci przybywały do rodziny, wzruszająco opowiada Krzysztof Strycharski w wydanej niedawno książce „Moja żona tramwajarka”.

Zaledwie kilka miesięcy po ich ślubie, w 1988 roku, matka Henryki opowiedziała o wizycie u znajomych na południu kraju. Poznała tam wielodzietną rodzinę. Matka zmarła, ojciec był niewydolny wychowawczo. Szczególnie smutno brzmiały doniesienia o losie najmłodszego z dzieci, czteroletniej Agnieszki. - Henryka dwa dni później była już na miejscu, a po trzech dniach odbierałem je obie na gdańskim dworcu kolejowym - pisze w książce Krzysztof Strycharski.

Skomplikowana sytuacja prawna dziewczynki (ojciec był już pozbawiony praw rodzicielskich) nie dawała szans na szybką adopcję. A jednak dobra współpraca sądu rodzinnego i kuratora z małżeństwem Strycharskich doprowadziła do przeprowadzenia formalności w zaledwie trzy miesiące. Zwyczajnie, natrafiono na ludzi, którzy okazali się solidarni w obliczu krzywdy dziecka.

Następny był 14-letni Janek, syn sąsiadki. Matka zmarła nagle, dalsza rodzina nie zgodziła się przyjąć chłopca, który „za dużo jadł”. Znalazł u nich dom. W 1991 r. przyszła dziesięcioletnia Ola, a trzy lata później piątka rodzeństwa. Wtedy powstał Rodzinny Dom Dziecka.

Dzieci wozili rozpadającym się gratem.Kiedy dowiedział się o tym ówczesny wojewoda gdański, Maciej Płażyński, w kilka dni załatwił używaną, turkusową nysę, w której zmieściły się wszystkie dzieciaki.

Pierwsze wspólne święta nie zapowiadały się najlepiej, bo dom nie został uwzględniony w miejskim budżecie na 1994 rok. Za wszystko - ubrania, jedzenie, podręczniki, środki czystości - musieli płacić sami. Choć brat Henryki, Mietek, kupił węgiel, to i tak rosnące z dnia na dzień wydatki zaczęły przekraczać możliwości rodziny.

A jednak w tamto pierwsze wspólne Boże Narodzenie dzieciom niczego nie zabrakło. Zaprzyjaźniony z rodziną ks. Bernard Zieliński z kościoła św. Antoniego Padewskiego w Gdańsku-Brzeźnie zorganizował zbiórkę żywności wśród parafian. Odzew był bardzo duży. Wszystkie dzieci dostały prezenty i po torbie słodyczy.

Aniołowie czuwają

Dzieci nie mieściły się w ciasnym mieszkaniu nowych rodziców. Miasto przekazało więc Strycharskim zrujnowany pustostan po salonie kosmetycznym przy ul. Dworskiej w Brzeźnie.

Od urzędników usłyszeli jednak ultimatum: - Albo wyremontujecie pustostan na własny koszt, albo dzieci wrócą do domu dziecka. Krzysztof Strycharski sprzedał więc udziały w spółce, które wcześniej otrzymał jako pracownik Saniporu. Ale i to było za mało.

Znów pomocną dłoń wyciągnął ks. Bernard Zieliński.Skontaktował Strycharskich ze szwagrem, Bolesławem Dubińskim, właścicielem firmy budowlanej. A ten, gdy w połowie robót okazało się, że Henryka i Krzysztof nie mają już pieniędzy, zdecydował się kontynuować remont na własny koszt. Nie dość, że kupował materiały budowlane i pracował za darmo, to jeszcze zatrudnił Krzysztofa Strycharskiego jako kierowcę, by rodzina miała stałe źródło dochodu. Sam wpadł przez to w kłopoty finansowe, na szczęście wszystko dobrze się skończyło.

Takich aniołów było wówczas więcej. Kuratorium przekazało pieniądze na dwa piętrowe łóżka. Pieniędzy było za mało (konkretnie wystarczyło ich na półtora łóżka), ale stolarz zgodził się na niższą zapłatę.

Bogdan Lis, także sygnatariusz porozumień sierpniowych, przyprowadził byłego opozycjonistę i ministra spraw wewnętrznych, Henryka Majewskiego. Dzięki niemu do domu trafiły kolejne meble i pościel, pochodzące z likwidowanego hotelu. Kiedy w 2004 r. aresztowano byłego ministra zarzucając mu wyprowadzenie pieniędzy z GKS Wybrzeże (wyrok uniewinniający zapadł w 2011 r.) Henryka Krzywonos -Strycharska wraz z wieloma innymi, szanowanymi obywatelami poręczyła za Majewskiego. - Był wujkiem dla moich dzieciaków. Takie rzeczy zapamiętuje się na zawsze - mówiła po latach.

Wujek zorganizował m.in. zbiorowe chrzciny dla Łukasza, Patrycji, Sylwii,Marleny i Sabiny.

Zdjęcia dzieciakom za darmo, podczas rodzinnych uroczystości, robił znany gdański fotoreporter, Maciej Kosycarz.

- Nie można też zapomnieć o lekarzach, którzy byli w każdej chwili, w dzień i w nocy, w niedziele i święta gotowi nam pomóc - mówi Henryka Krzywonos. - To Andrzej Szymeczko, internista i jego żona Ela, pulmonolog dr Ludwika Wolska, stomatolog Grażyna Nowakowska, która leczyła dzieciom zęby za darmo. Śmialiśmy się, że kiedy przychodzą do niej Strycharscy, musi na cały dzień zamykać gabinet.

Nic dziwnego, niedługo już w domu mieszkało dwanaścioro dzieci Strycharskich.

Test kanapki

Sytuacja finansowa Rodzinnego Domu Dziecka zaczęła się stabilizować. Niedługo później kilkunastoosobowa rodzina przeniosła się z ulicy Dworskiej do mieszkania na ul. Skarżyńskiego.

Ci, którzy wcześniej pomagali Strycharskim, zaczęli wspólnie z z nimi angażować się w pomoc kolejnym potrzebującym. Fundacja Henryki Krzywonos - Strycharskiej powstała ze Stowarzyszenia na Rzecz Rodzin Wielodzietnych, Adopcyjnych i Zastępczych. Prezesem został Ryszard Dziekański. Przygotowywali m.in. paczki dla wielodzietnych i ubogich rodzin z terenów wiejskich, wypełniali szkolne plecaki, zapraszali dzieci na zimowiska, pomagali w remontowaniu mieszkań.

- Przy okazji nasze dzieci także uczyły się pomagania - wspomina Henryka Krzywonos. - Brały udział w pakowaniu i rozwożeniu paczek.

Dzielenia się z innymi uczyła dzieci od początku. Zaczęła od kanapek przygotowywanych do szkoły. Zawsze robiła tych kanapek więcej i mówiła dzieciom, by rozejrzały się po klasie, czy wszyscy na przerwie wyciągają z plecaków coś do zjedzenia. A jeśli nie - tłumaczyła - trzeba podejść, podać kanapkę i powiedzieć, że mama dała za dużo jedzenia i jeśli kolega lub koleżanka nie wezmą, to oni w domu dostaną burę.
Zapamiętały tę lekcję na całe życie.

Nie każdy się przyznaje

Dziś już wszystkie dzieci Strycharskich są dorosłe. Pozakładały rodziny, mają swoje dzieci. Henryka i Krzysztof nadal pomagają ludziom, ale nie chcą o tym głośno mówić.

Dziecku i człowiekowi starszemu, potrzebującemu pomocy, podajesz rękę, sprawnemu dorosłemu - wędkę - stwierdza krótko Henryka Krzywonos.

I chociaż polityka stawia mury między Polakami, nadal dawna tramwajarka uważa, że tamta wielka solidarność przez małe „s” przetrwała w nas. Przychodzi wtedy, gdy rzeczywiście jej potrzebujemy. Staje obok w osobie drugiego człowieka, pociesza, wspiera. Łączy.

Nie ma złych ludzi - mówi sygnatariuszka porozumień sierpniowych sprzed 39 lat . - Część się pogubiła, a u niektórych pieniądze zamazały wartości. Ale one wrócą.

Symbolem takiego polskiego pomagania, tej zbiorowej solidarności jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, bijąca z roku na rok kolejne rekordy. I udowadniająca, że gdy trzeba pomagać, wszyscy to robią. Chociaż nie każdy się przyznaje.

ZOBACZ TAKŻE: "Do władzy doszli okropni ludzie, których trzeba odsunąć". L. Wałęsa i Henryka Krzywonos podpisał w Gdańsku Deklarację Obrony Demokracji

TVN24

POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki