Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wakacje z przodkami, czyli genealogiczny turysta wyrusza w poszukiwaniu korzeni

Dorota Abramowicz
Małgorzata Andrzejewska-Bancewicz
To nietypowi turyści, których mniej interesuje wielka historia i zabytkowe budynki, bardziej losy zwyczajnej rodziny. Ich rodziny. Szukają dokumentów, zdjęć, grobów, a nawet dalekich krewnych

Każdy prędzej lub później płacze. Czasem wystarczy widok podpisu prapradziadka na akcie ślubu. Albo stare zdjęcie, z którego spogląda na nas XIX-wieczna rodzina otoczona dziećmi. Albo spojrzenie na wioskę, z której w połowie XIX wieku wyjechali kaszubscy przodkowie. Lub na miejsce, gdzie dawno temu był cmentarz.

W piątkowy poranek, 19 czerwca tego roku Jakub Biały stał pod gmachem głównym Politechniki Gdańskiej i płakał, ściskając w dłoniach świadectwa ojca, absolwenta Wydziału Budownictwa Technische Hochschule Danzig.

- Świadectwa pochodziły z lat 1928-1931, zostały odnalezione w domowym archiwum - mówi Małgorzata Andrzejewska-Bancewicz z www.Trip2Gdańsk.pl, jedynego w północnej Polsce biura zajmującego się turystyką genealogiczną. - Równocześnie dzięki uprzejmości pracowników Politechniki Gdańskiej udało się odszukać w Archiwum Państwowym w Gdańsku kompletną teczkę studenta Israela Białego z Ostrołęki, liczącą 86 stron, m.in. z jego oryginalnymi rysunkami. Kiedy pan Jakub do nas się zgłosił, wiedział tylko, że jego ojciec, znany izraelski budowniczy mostów i lotnisk wojskowych, studiował przed wojną w Gdańsku. Nie spodziewał się, że zobaczy materialne dowody tych studiów.

Małgorzata Andrzejewska-Bancewicz i Joanna Kruszewska od pięciu lat pomagają mieszkańcom Australii, Nowej Zelandii, Stanów Zjednoczonych, Izraela i wielu krajów Europy, z Niemcami na czele, w poszukiwaniu korzeni lub - jak twierdzą niektórzy badacze zjawiska - w geograficznym zakotwiczeniu.

Kotwicy coraz częściej szukają Polacy, Kaszubi, Niemcy, Żydzi, potomkowie holenderskich mennonitów. Doktor Rafał T. Prinke, polski genealog, w artykule "Turystyka genealogiczna - niedostrzegana nisza" pisze wręcz, że jest to w najczystszym stopniu turystyka symboliczno-rytualna.

Tropienie śladów przodków, połączone ze zwiedzaniem miejsc, z których wywodzi się rodzina, zaczęło być modne w latach 70. i 80. XX wieku. Ponoć duża w tym zasługa książki Aleksa Haley'a "Korzenie" ("Roots"), na podstawie której nakręcono popularny na całym świecie serial. Nagle okazało się, że nie tylko rodziny królewskie i książęce, ale także "zwykli" mieszczanie, chłopi, a nawet potomkowie niewolników, takich jak Kunta Kinte, chcą poznać losy przodków. Amerykanie coraz częściej przyjeżdżali do Europy (przeważnie do Szkocji i Irlandii), z której wyemigrowali prapradziadkowie. To nowe, coraz bardziej popularne zjawisko oficjalnie zauważono dopiero na początku XXI wieku. Dziś samych stron internetowych poświęconych genealogii są setki, a na liście najlepszych na pierwszym miejscu lokuje się od lat blog Silvent Jensen "Ancestry" (z języka angielskiego - pochodzenie). W Polsce tego typu oferta szczególnie rozwinięta jest głównie w Krakowie i w Warszawie, ale ostatnio obcokrajowcy coraz częściej dopytują o Gdańsk.

Małgorzata i Joanna zajęły się turystyką genealogiczną przed pięcioma laty. Przez przypadek.
- Zgłosił się do mnie Holender, którego rodzina od XVII wieku mieszkała w Gdańsku - wspomina Małgorzata. - Jego dziadek, pastor ewangelicki, wyjechał stąd w dramatycznych okolicznościach w 1945 roku po tym, jak jego pierwsza żona, zgwałcona przez Sowietów, popełniła samobójstwo. Dziadek zabrał dzieci i sześć pudeł zdjęć. Wnuk z żalem w głosie mówił mi, że nie słuchał opowieści dziadka i ojca o Gdańsku. Dopiero po ich śmierci postanowił odnaleźć rodzinne ślady. Poprosił mnie o pomoc.
Znalazła dom Holendra przy Jaśkowej Dolinie, poprosiła właścicieli mieszczącego się w nim biura notarialnego o wpuszczenie do środka. Zgodzili się. Holender długo wpatrywał się przez okno na popularną lodziarnię. - Jednak coś zapamiętałem z opowieści ojca - powiedział wreszcie. - Czy wie pani, że przed wojną w tym samym miejscu sprzedawano lody?

Przewodnik jak śledczy

Przygotowanie indywidualnego planu podróży śladami antenatów może trwać wiele tygodni.
- To pasjonujące, dające mnóstwo satysfakcji zajęcie, będące połączeniem pracy historyka, śledczego i przewodnika - tłumaczy Joanna Kruszewska. - Przeglądamy, strona po stronie, dokumenty w archiwach kościelnych i państwowych, urzędach stanu cywilnego, stare książki telefoniczne i adresowe, pomagają nam pasjonaci historii i zawodowi historycy, a także genealogiczni blogerzy. Najtrudniej szuka się śladów ewangelików, bo będące źródłem cennych informacji księgi parafialne trafiły do Berlina.

- Wspaniałą sprawą było otwarcie w Gdyni Muzeum Emigracji - dodaje Małgorzata Andrzejewska-Bancewicz. - Teraz już nie musimy pieczołowicie każdemu z przyjezdnych tłumaczyć, dlaczego i jak ich przodkowie wyruszali w świat, wystarczy, że zaprosimy ich na wystawę do Dworca Morskiego. Poza tym coraz więcej starych dokumentów zamieszczanych jest w internecie. W ten sposób można dotrzeć chociażby do list przewozowych statków pływających w XIX wieku z niemieckich portów do Stanów Zjednoczonych. Na jednej z takich list, z 1878 r., znalazłyśmy nazwisko kapitana, członków załogi i wszystkich pasażerów, w tym przodka jednego z naszych klientów.

Dziadek bigamista

Zdarza się, że badanie archiwów ujawnia długo skrywane rodzinne tajemnice. Tak było w przypadku rodziny Karola D. z Witomina, który w 1872 roku wyruszył do Ameryki. Kiedy do Gdyni przyjechała kilkuosobowa rodzina D., czekała na nich informacja o archiwalnym odkryciu. Okazało się, że Karol, żonaty ojciec ośmiorga dzieci, niezależnie od zobowiązań rodzinnych wziął przed wyjazdem drugi ślub z inną kobietą. Czyli był bigamistą.

- Zostaje oczywiście margines niepewności - zastrzega Joanna. - Niewykluczone, że w tym samym czasie we wsi Witomino mieszkał drugi Karol D., będący w tym samym wieku co "nasz" Karol i mający już liczną rodzinę. Chociaż to mało prawdopodobne...

Genów nie oszukasz

Wielu turystów chce wiedzieć, co w genach przekazali im antenaci: talenty, zamiłowania, choroby, wady... Przed trzema laty przyjechał do Gdańska wraz z żoną Charlotte ciężko chory John Schindelka, potomek Jana Kobierzyńskiego z Mirachowa, który w 1892 r. wyjechał do Kanady. John, hodowca koni (ma ich ponad setkę w stadninie), postanowił dowiedzieć się, czy miłość do rumaków odziedziczył po przodkach.

- Pojechaliśmy do jednej z szeregu wsi, związanych z jego rodziną, ale w gospodarstwie u dalekich krewnych na dożywociu była tylko jedna chabeta - mówią założycielki www.Trip2Gdańsk.pl. - Dopiero w następnej wiosce leciwy sąsiad wspomniał, że kiedy jeszcze żył jego dziadek, to po jego łące chodziło z 15 koni.

Na Kaszubach każdy, nawet bardzo, ale to bardzo daleki krewniak, którego przodek wyemigrował przed 150 laty do Kanady, przyjmowany jest z ogromną gościnnością. - Zaprasza się nas na kawę, a na stole ląduje obiad z deserem - śmieje się Małgorzata. - Potem często potomkowie emigrantów zamawiają w pomorskich kościołach msze, odprawiane już po ich powrocie do domu, w intencji przodków i wszystkich żyjących członków rodziny.

Bardzo modne ostatnio stają się badania DNA określające pochodzenie przodków. Mogą ujawnić sekrety związane z pochodzeniem, pomagają ustalić stopień pokrewieństwa. Kosztuje to kilkadziesiąt dolarów, ale czasami jest zwyczajnie niepotrzebne. Tak było w przypadku potomków Jana Kobierzyńskiego. Kiedy John ustawił się z jednym z bardzo dalekich kuzynów do fotografii, okazało się, że obaj panowie mają identyczne, wydatne nosy. No cóż, genów nie oszukasz...

Kadisz za zmarłych

Amerykanka, która poprosiła o dokładne wskazanie lokalizacji sekcji wioślarskiej przedwojennego klubu Żydowskiego Stowarzyszenia Sportowego Bar Kochba, była bardzo tajemnicza. Ani słowem nie wspomniała o przyczynie poszukiwań.
- Długo nie mogłam znaleźć tego miejsca, wreszcie pomógł mi profesor Grzegorz Berendt - mówi Małgorzata. - Przed dwoma laty pojechałyśmy obejrzeć trawy zarastające dawną klubową przystań wodną nad Martwą Wisłą, przy moście Siennickim. Amerykanka nie rozstawała się z kamerą, kręciła dosłownie wszystko, co jej pokazywałam. Wspominała, że pochodzi z Los Angeles, że skończyła filmoznawstwo...

Po powrocie do USA Amerykanka utrzymywała z Małgorzatą kontakt mailowy, dopytując o kolejne punkty na mapie Gdańska. Wreszcie przyznała, że jej przodkiem był jeden z najbogatszych gdańskich Żydów - Simon Anker - kupiec zajmujący się handlem zbożem. Właściciel ogromnych spichlerzy przy ul. Chmielnej, budowniczy elewatora zbożowego w gdańskim porcie, właściciel piekarni przy ul. Rycerskiej (dziś mieści się tam siedziba Muzeum Archeologicznego z zachowanymi na murach inicjałami przedsiębiorcy).

- Synowie zmarłego w 1935 r. Simona po tym, jak Niemcy zmusili ich do wyprzedaży majątku za grosze, wyjechali w kwietniu 1938 r. do USA - opowiada Małgorzata. - Dzięki temu udało się uratować 14-osobową rodzinę z Gdańska. Dwie siostry, które mieszkały w Berlinie, zginęły w obozach. Do tej pory potomkowie Ankera przechowują egzemplarz New York Times'a z wywiadem, jakiego udzielili schodząc z pokładu statku.

Po roku w podróż genealogiczną wybrał się z bliskimi przedstawiciel brytyjskiej gałęzi rodziny. Wdrapał się nawet na dach spichlerza.

Joanna z ogromną sympatią wspomina dwie urocze starsze panie, dobrze już po dziewięćdziesiątce, które przyjechały do Gdańska po raz pierwszy od 1936 r. Towarzyszyła im czwórka dzieci. Sara i Ruth kończyły słynne żydowskie Gimnazjum Ruth Rosenbaum przy ul. Dębinki. - Widziałam w ich oczach ból - mówi Joanna. - Były zaskoczone, jak bardzo Gdańsk się zmienił, powtarzały: "to nie jest moje miasto". Opowiadały, gdzie zachodziły na gorącą czekoladę, gdzie kupowały mięso koszerne. Tych miejsc już nie ma... A kiedy pokazałam stare zdjęcia Targu Rybnego, rozpłakały się. Śmiejąc się przez łzy wspominały, jak psocąc się handlarkom wrzucały im martwe żaby do beczek.

Joanna zabrała Sarę i Ruth do Sopotu i Gdyni. Siostry pierwszy raz zobaczyły Gdynię, miasto, od którego oddzielała je przed wojną granica. Potem, jak wielu innych turystów z Izraela, odwiedziły cmentarz żydowski w Sopocie, by odmówić kadisz, modlitwę za zmarłych.

Koperta z prochami

Zdarzają się niespodziewane odkrycia. Pewna rodzina szukała przez 20 lat rodzinnej wioski w Wielkopolsce, której nazwę ze słuchu zapisała jeszcze babcia. - Do niczego nie było to podobne, nawet wymówić się nie dało - mówi Joanna. - Przeglądałam miejscowość po miejscowości, aż wreszcie wpadłam na trop. Chodziło o Święcice Małe, rzeczywiście słowa trudne do powtórzenia przez Amerykanów. Po dziesięciu minutach miałam już akt ślubu dziadków znaleziony na stronach archiwum USC w Poznaniu.

Za to Małgorzacie, dzięki cierpliwości, uporowi i odrobinie szczęścia, udało się połączyć pewną rozrzuconą po świecie rodzinę. - Napisała dziewczyna z Izraela, która szukała w Trójmieście grobu ciotki, powojennej komunistki nieprzyznającej się do żydowskich korzeni - wspomina. - Na podstawie skąpych danych dotarłam wreszcie do domu przy ul. Świętojańskiej w Gdyni, gdzie mieszkały osoby z ową ciotką spokrewnione. Chodziłam tam wiele razy - zamknięta brama, zastrzeżone telefony, Ustawa o ochronie danych osobowych... Ktoś z sąsiadów wreszcie zdradził, że młodzi z kamienicy wyjechali do pracy w Irlandii. Dostałam numer telefonu, zadzwoniłam. Następnego roku dziewczyna z Izraela spotkała się z krewniakami w Gdyni, a do mnie zadzwonił mężczyzna z Kanady. Okazało się, że był to syn owej ciotki, który wyjechał z Polski w 1968 roku. Dziękował za odnalezienie rodziny, która dzięki moim poszukiwaniom i do niego dotarła. Grób też odnalazłam, ciotka leżała na cmentarzu na Srebrzysku.

Pracując w branży "turystyka genealogiczna" trzeba być przygotowanym na różne sytuacje. Czasami emocje sięgają zenitu, czasem na światło dzienne wychodzą sprawy, o których organizatorki wyjazdów wolałyby nie wiedzieć. A czasami po prostu nie wiadomo, jak się zachować.

- Po kaszubskich wioskach obwoziłam sześcioosobową rodzinę o znanym na tym terenie nazwisku - mówi Małgorzata. - Najważniejszą osobą w tej grupie była wdowa w żałobie, która tuż przed podróżą do Polski straciła małżonka. Towarzyszyły jej bratanice, siostrzenice, kuzynki. Pewnego dnia wdowa poprosiła, by zaprowadzić ją na cmentarz w Kościerzynie i wskazać najstarszy grób nekropolii. Spełniłam jej życzenie, stanęłyśmy nad starą mogiłą. Nagle wdowa wyciągnęła z torebki łyżkę i... zaczęła kopać dołek obok grobu. Po chwili z tej samej torebki wyjęła zaklejoną, grubą kopertę, rozerwała ją i wsypała do wykopanej dziury szary popiół. Nie wiedziałam, co mam robić, stałam jak zamurowana. Wreszcie wdowa spojrzała na mnie.
- Mąż przed śmiercią odebrał ode mnie obietnicę, że część jego prochów spocznie w ojczystej ziemi - wyjaśniła ze łzami w oczach.

Małgorzata dopiero po chwili otrząsnęła się z szoku. Podeszła do stojącego obok olbrzymiego dębu, zerwała jeden liść. Podała go wdowie i obiecała, że 1 listopada zapali na starym grobie świeczkę.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki