Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Urszula: Do dziś sama nie rozumiem niektórych tekstów, które śpiewam [ROZMOWA Z PIOSENKARKĄ]

rozm. Marcin Mindykowski
27 sierpnia ukaże się nowy album Urszuli pt. "Eony snu". Jak zapowiada wokalistka, pokaże jej bardziej rockowe oblicze
27 sierpnia ukaże się nowy album Urszuli pt. "Eony snu". Jak zapowiada wokalistka, pokaże jej bardziej rockowe oblicze Paweł Relikowski/Archiwum
O nowej płycie, starych dziejach, powrotach i o tym, dlaczego tęskni za Staszkiem Zybowskim, z Urszulą rozmawia Marcin Mindykowski.

Po tym, jak na swoją poprzednią płytę, "Dziś już wiem" z 2010 roku, kazałaś czekać fanom aż dziewięć lat, można powiedzieć, że Twój nowy album - "Eony snu", który ukaże się 27 sierpnia - powstał wręcz w ekspresowym tempie.
Wszystko zaczęło się od tego, że zgadaliśmy się z moim gitarzystą [Piotrem Mendrzakiem - red.], że słuchamy podobnej muzy, że kręcą nas podobne rzeczy. To dziwne - przecież współpracujemy już od 10 lat - ale wcześniej nie było okazji pograć razem i się wyczuć. Tym bardziej że Piotr jest podobny do mnie: nieśmiały, nie wchodzi nikomu w drogę... Ale kiedy już się zrozumieliśmy, weszliśmy do studia, usiedliśmy przy gitarach i okazało się, że to zażera i tworzą się fajne piosenki, poszło nam szybko.

Płytę nagrywaliście w górach, odcięci od świata, i na starych, analogowych taśmach...
...a masterował nam ją Greg Calbi, znany ze współpracy m.in. z Johnem Lennonem. Dlatego chcemy też wytłoczyć kilka płyt analogowych w Abbey Road. Jaramy się tym. Ja w ogóle jestem z lat 60. Płyta Beatlesów "z jabłkiem" zrobiła na mnie ogromne wrażenie.

I taka będzie Twoja płyta?

Generalnie jest na niej dużo więcej rocka, wyluzowanego grania. Możesz się położyć i posłuchać fajnej muzy, fajnie nagranych gitar. Jest trochę spokoju, ale też trochę łojenia. Inaczej niż na poprzedniej płycie, która była gładka. Kiedy zapytałam wtedy mojego gitarzystę, ile mamy solówek, a on odpowiedział, że trzy, pomyślałam: "O kurczę..." (śmiech).

Nowa płyta będzie w pełni autorska, z Twoimi tekstami?
Tak, choć troszkę pomagał mi Piotrula. Wiele się też przy tej płycie nauczyłam. Przełamałam moje podejście do nagrywania, jak ja to mówię, na kolanach. Zrozumiałam, że nie trzeba do tego podchodzić z wielkim uwielbieniem, jak do czegoś spektakularnego. Po prostu wchodzimy do studia i pracujemy. Robimy swoje, nie myśląc o tym, że jest mikrofon, że się nagrywa, że to zostanie na zawsze czy ileś tam lat. Chcę, żeby ta muzyka trochę pulsowała. Inaczej też śpiewam.

Nowe teksty będą, tradycyjnie, o miłości, i to raczej tej trudnej, niespełnionej?
Niestety (śmiech). Ale chyba wszyscy mówią o tej miłości podobnie. Miłość nie zawsze jest szczęśliwa - kwiatki, motylki, te rzeczy... Poza tym łatwiej się o pisze o tej nieszczęśliwej. Ale zawsze jest jakieś światełko. To nigdy nie jest tak, że już nic się nie uda. Zawsze jest nadzieja, że może się coś zmienić.

Swoją karierę zaczynałaś od występów na festiwalach - w Zielonej Górze, Opolu...
Za tę Zieloną Górę i Festiwal Piosenki "Zdradzieckiej" dziadek chyba do tej pory mnie przeklina (śmiech). Ciągle pytał: "Dlaczego Zielona Góra?". Odpowiadałam: "Dziadku, nie ma innych festiwali"...

No właśnie, teraz tych możliwości jest dużo więcej, choćby dzięki telewizyjnym programom typu talent show. Ale rzeczywiście jest łatwiej? Wiele osób w nich wypływa, ale szybko o nich zapominamy...
Myślę, że jest dziś dużo bardzo dobrych, określiłabym to, rzemieślników - ludzi, którzy dobrze śpiewają cudze piosenki. Ale potem przychodzi chwila, kiedy musisz zaśpiewać np. po polsku. I tu zaczynają się rzeczywiście schody. Niewielu ludzi, którzy wychodzą z tych programów, mogą zrobić coś więcej, zaistnieć w swojej muzie. Udało się to Lemonowi, Damianowi Ukeje, ale podejrzewam, że oni zaistnieliby i bez tych programów. Mają na tyle dużo energii i siły przebicia, że po prostu robią swoje.

A Ty byś zaistniała, gdyby nie spotkanie z Budką Suflera?
Nie wiem. Na początku w ogóle nie byłam zdecydowana na to, że będę śpiewać. Chyba dopiero teraz jestem na to zdecydowana tak do końca (śmiech).

W Budce to kompozytor Romuald Lipko i tekściarz Marek Dutkiewicz, osoby dużo starsze od Ciebie, zaproponowały Ci repertuar, wymyśliły Twój wizerunek.
To prawda, to była trochę ich wizja mnie. I pamiętam, że to było stresujące. Pierwsze nagrania, które robiliśmy z Budką w Poznaniu, bardzo odchorowałam. Na szczęście nikt wtedy jeszcze nie wiedział, jak wyglądam. I miałam czas, żeby przyzwyczaić się do popularności. Słuchałam tych piosenek, do "Fatamorgany '82" tańczyłam nawet na jakichś dyskotekach pod Lublinem - i nikt nie wiedział, że to ja to śpiewam! Ale potem długo się z tym oswajałam. Trudne było dla mnie na-wet to, że ludzie na mnie patrzą.

Koledzy kreowali Cię na niewinną, normalną, może nieco eteryczną nastolatkę i dziewczynę z sąsiedztwa, trochę w opozycji do femme fatale Izy Trojanowskiej. To też ich projekcja czy jednak wynik Twojego charakteru?
To akurat wynikało z mojego charakteru. W czasie, kiedy na tapecie był "Józek, nie daruję ci tej nocy" Bajmu, ja śpiewałam "Dmuchawce". Ale to było mi bliższe. Nie umiałabym zaśpiewać "Józka", nie odnalazłabym się w roli seksbomby.

A jak oceniasz dziś teksty Marka Dutkiewicza?
Do dziś sama nie wszystkie z nich rozumiem (śmiech). Ale jako osoba, która teraz sama jest tekściarką, wiem, że czasem pisze się teksty do muzyki, żeby dobrze brzmiały. Pamiętam, że "Dmuchawce" Marek napisał pod naszym wpływem. Opowiadaliśmy mu, że to musi być o pierwszej miłości - i on się wczuł w rolę młodej dziewczyny. Pozostałe są jego projekcją.

Dlaczego pod koniec lat 80. zdecydowałaś się z mężem, gitarzystą Stanisławem Zybowskim, wyjechać z Polski do Stanów Zjednoczonych?
To był nieciekawy okres, także w naszym życiu prywatnym... Aha, no i pojawiły się jeszcze weryfikacje ministerialne. Słyszałeś o tym w ogóle?

W zależności od otrzymanej przez komisję kategorii artystycznej przyznawano stałe stawki za występy. A zdawać trzeba było też z historii literatury, kabaretu...
Tak, taki egzamin, czy można wykonywać ten zawód, czy nie. Komisja siedziała w Teatrze Żydowskim. Pamiętam, że przyszłam tam w ciąży, z moim pierwszym synem Gutkiem. Wychodzę z tym bebzonem na oświetloną scenę, a oni mnie pytają, czy przygotowałam się z lektury, z historii muzyki. A wcześniej obiecano mi, że tylko wyjdę, powiem "dzień dobry" i będę miała tę weryfikację załatwioną! Powiedziałam więc, że to jakaś pomyłka - i wyszłam stamtąd, po czym za kulisami się popłakałam. Kiedy Stasiek to zobaczył, wpadł tam i zaczął krzyczeć: "Kur... wasza mać, możecie sobie wziąć moje weryfikacje, jazzowe!". Powiedziałam wtedy, że nie chcę tu śpiewać, że wyjeżdżamy. I nie było nas chwilę. Trochę obraziłam się wtedy na śpiewanie. Ale kiedy okazało się, że w Polsce zaczynają pojawiać się tantiemy wykonawcze, że coś się zaczyna dziać, że puka tu świat, stwierdziliśmy, że wracamy.

Co robiliście w Stanach?
Graliśmy dla Polonii, w klubach. Głównie stare rzeczy, ale próbowaliśmy też np. Zeppelinów. Okazało się, że tam są ludzie, którzy nie czekają tylko na to, aż się potkniesz, ale na to, co im zaprezentujesz, jak ty to zaśpiewasz. I chodziliśmy na przepiękne koncerty - Van Halen, Black Crowes, Aerosmith. Uwielbiam tego typu granie.

I wyczuliście, że takie granie - poprockowe, balladowe, ale też z pazurem - może chwycić w Polsce? Na tym bazował Twój come-back, album "Biała droga" z 1996 roku?
Może Stasiek o tym myślał, ale to chyba wynikało z nas, z tego, że chcemy tak grać. Przed nagraniem tej płyty robiliśmy próby w Warszawie. Przychodzili do nas ludzie z wytwórni płytowych i mówili: "No tak, ale wy tak dobrze gracie i koniecznie chcecie to pokazać..." (śmiech). Nie wiedzieli, gdzie to umiejscowić, co z tym zrobić. Te "Dmuchawce" i ta "Biała droga" - to się w ogóle nie kleiło... Wreszcie zaryzykował Marek Kościkiewicz, muzyk De Mono i szef wytwórni Zic-Zac, który powiedział: "Dobra, wydajemy tę płytę, a wy piszcie następną. Jak się trochę zwróci, będzie dobrze". Ale okazało się, że "Na sen" mocno zażarło... Dzieciaki potem mówiły: "Pytałem mamuni, czy to ta sama dziewczyna od »Dmuchawców«". Ale ludzie kupili tę prawdę, to, że to jesteśmy my.

Kupili też, dosłownie, płytę - w nieosiągalnym dziś nakładzie 800 tys. egzemplarzy...
Niebywałe, nie? Teraz to jest niemożliwe. A przecież był jeszcze bardzo mocno rozwinięty rynek piracki - co najmniej połowa albo jedna trzecia rozchodziła się na stadionie.... A mimo to były takie nakłady!

Poza waszymi autorskimi piosenkami za ten sukces odpowiada jeszcze jeden utwór - "Konik na biegunach". Mieliście wątpliwości, czy nagrywać na nowo ten bigbeatowy przebój z lat 60.?
Stasiek powiedział: "Ja wszystkich załatwię tym numerem" (śmiech). Mówił, że kiedy był młody, nie było wesela ani balu maturalnego bez "Konika". Spotkaliśmy w Stanach człowieka, który to oryginalnie śpiewał - Michała Hochmana. Puścił nam pierwszą wersję, taką anemiczną, z kląskaniem, gitarką... Płakać mi się zachciało, przypomniałam sobie, jak niania mnie nosiła, śpiewając tę piosenkę. Stasiek powiedział: "Zrobimy ten numer w wersji á la Blues Brothers, będzie świetny, ludzie pokochają go na nowo". I rzeczywiście tak się stało. Ale np. muzycy IRY mówili: "Fajną płytę nagraliście, tylko ten »Konik« taki dziwny...". My na to: "Dobra, dobra, chcielibyście mieć taki hit" (śmiech). Do tej pory nie wiem, o co chodzi z tym "Koniem". To są niezłe jaja!

Hochmann musiał się ucieszyć z drugiego życia utworu.
Najbardziej ucieszyli się oczywiście autorzy. Autor słów, Serwatka - dziś lekarz w Austrii - przysłał do mnie nawet list, że bardzo dziękuje, że podoba mu się to, że ten "Konik" ma drugie życie... I że ma kilka innych kompozycji, które chętnie by mi dał, żebyśmy coś z nimi zrobili (śmiech).

Chorobę Staszka nazwałaś kiedyś wspólnym chorowaniem... Takie przeżywanie odchodzenia, podtrzymywanie na duchu pomaga?
To on miał dużo siły, dużo energii. Pamiętam, jak do szpitala przychodzili ludzie, płakali nad nim, a on mówił: "Nic się nie przejmuj", i pocieszał wszystkich. Nazwaliśmy go "wojownik światła" - i tak już zostało... Nawet jeśli wątpił czy miał wszystkiego dosyć, potrafił ludzi tak zakręcić, że wychodziło na jego.

Po śmierci Staszka nie miałaś momentu zawahania, czy nie skończyć z muzyką?
Na pewno nie było tak, że - jak przeczytałam w jakiejś gazecie - podeptałam telefon, wyrzuciłam go, przestałam śpiewać i w ogóle obraziłam się na cały świat. Cieszę się, że taki człowiek pojawił się w moim życiu. Czerpię z takich historii siłę. Na pewno nie jest to łatwe, ale trzeba się z tym pogodzić. To nie jest żadna kara, takie rzeczy się po prostu zdarzają...

Czego Ci dziś najbardziej brakuje, kiedy myślisz o Staszku?
Absolutnego kumplostwa w graniu, tego, że wierzył we mnie, w to, że mogę improwizować, że stać mnie na wiele rzeczy. Wiary w to, że wszystko można. Takiego w ogóle kopa w muzyce. A w życiu? Po prostu nieprzeszkadzania - będąc ze sobą, nie musieliśmy sobie nic tłumaczyć. Wszystko było oczywiste. Dopiero teraz, po latach, to doceniam, bo takie związki rzadko się zdarzają. Nie było też między nami konkurencji. Staszek zawsze mówił: "Ja dobrze gram, ona dobrze śpiewa, tu nikt nie jest lepszy, nikt gorszy. To nie jest ściganie się w czymkolwiek, tylko wspólne dążenie do celu - muza jest najważniejsza". I my w niej, a nie muza na naszym tle.

Przylgnęła do Ciebie łatka specjalistki od powrotów, ale Ty twierdzisz, że prawdziwy powrót był tylko jeden - ten z USA. A ten z 2010 roku, po dziewięciu latach milczenia?
Ja cały czas grałam. I dlatego ciągle się upieram, że to żadne powroty - bo niby skąd, do czego? Ale jeżeli nie ma mnie w prasie, to dla wielu osób nie ma mnie w ogóle. Może więc rzeczywiście trzeba być, pojawiać się i mówić do ludzi.

Mówisz też, że starasz się nie niczego nie przyspieszać, nie walczyć o nic nadmiernie...
Co ma być, to będzie - i tak musi być, jak mówią ludzie. Trzeba umieć czekać. Ale tej cierpliwości też się człowiek uczy. Ona przychodzi z czasem.

Artyści znani są jednak z tego, że bywają przebojowi, rozpychają się łokciami...

Ja nie. Na drzwiach biura mam napis: "Proszę o niewnoszenie wieści z zewnątrz" (śmiech). Nie czytam komentarzy, Pudelek jest mi obcy. Ale wiem, co się dzieje z ludźmi mi bliskimi, z którymi chcę zachować więź. Wiem nawet, jakimi autami jeździ Kuba Wojewódzki - i naprawdę nie muszę w tym celu oglądać jego programów.

Powiedziałaś raz, że dla kobiety najlepszy czas jest między trzydziestką a czterdziestką.
Potwierdzam: jest najlepszy, jeśli chodzi o siłę, o wiarę w to, że można wszystko zacząć od nowa. Bo nie jestem pewna, czy teraz byłoby mnie stać na zaczynanie całego życia od nowa. Sądzę, że już by mi się nie chciało. Zresztą to, co jest, jest fajne. Cieszę się tym, że tworzę i że np. w zespole znalazł się człowiek, z którym mogę pracować. I to jest dla mnie szczyt, to już mi wystarczy. Nie muszę szukać dalej. Nic więcej nie jest mi potrzebne

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki