Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Swingujące 3-miasto. Spóźnione debiuty fonograficzne trójmiejskich jazzmanów

Dariusz Szreter
W Trójmieście było mnóstwo znakomitych zespołów, po których ślad zaginął. Marcin Jacobson stawia sobie za cel przypomnienie ich twórczości
W Trójmieście było mnóstwo znakomitych zespołów, po których ślad zaginął. Marcin Jacobson stawia sobie za cel przypomnienie ich twórczości Tomasz Bołt
W czasach PRL wydanie płyty trwało nawet cztery lata. A komu zabrakło szczęścia albo cierpliwości, musiał czekać dłużej. Niektórzy nawet 40 lat. Przeczytajcie o spóźnionych fonograficznych debiutach trójmiejskich jazzmanów.

Cieszyłem się i bałem jednocześnie, bo nie byłem pewien, cośmy tam nabroili - mówi trójmiejski saksofonista Przemek Dyakowski, pytany o uczucia, jakie towarzyszyły mu, kiedy - 45 lat po powstaniu zespołu Rama 111 - do sklepów trafiła płyta z ich archiwalnymi nagraniami. W dodatku to pierwsza płyta Ramy w ogóle, jeśli nie liczyć singla nagranego z Marianną Wróblewską w pierwszej połowie lat 70. - Muszę powiedzieć, że po remasteringu te nagrania brzmią całkiem świeżo. Chwała Marcinowi za to, że je wydobył na światło dzienne.

Czytaj także: Marcin Jacobson: To nie rock'n'roll obalił komunę

Chwalony Marcin to Marcin Jacobson, muzyczny producent i menedżer m.in. takich wykonawców jak Krzak, Dżem, TSA czy Martyna Jakubowicz, człowiek, który jest odpowiedzialny za wydanie około 80 płyt, głównie z muzyką rockową. Ostatnie półtora roku poświęcił jednak na przygotowanie serii Swingujące 3-miasto, upamiętniającej wybrzeżową scenę jazzową lat 60. i 70. Na razie ukazały się cztery płyty zespołów Flamingo, Baszta, Antykwintet i wspomnianej Ramy 111. Dla wszystkich tych wykonawców są to... debiuty fonograficzne.

Szkoda, żeby to było zamknięte

- Na ideę wpadłem przy okazji reedycji płyt Krzaka i TSA - mówi Jacobson. - W archiwach radiowych udało się wtedy znaleźć nagrania, o których istnieniu nikt nie miał pojęcia. Na przykład taśmy z rejestracją koncertu TSA w Sali Kongresowej z 1981 roku, których istnieniu Polskie Radio zaprzeczało. A były, tyle że opisane jako "Jazz Jamboree 81".

To podsunęło mu pomysł na wydanie płyt innych wykonawców, którzy mimo sporej popularności, z różnych względów nigdy w latach 70. i 80. płyt nie nagrali. Dzięki grzebaniu w archiwach Jacobsonowi we współpracy z firmą Metal Mind udało się doprowadzić do wydania płyt zespołów Cytrus, Ogród Wyobraźni (zwycięzcy pierwszego Jarocina, przed Dżemem), Art Rock czy Mietek Blues Band.

Po powrocie na Wybrzeże, skąd wyprowadził się w latach 80., nie przerwał tej muzycznej archeologii.
- Było mnóstwo bardzo dobrych zespołów, popularnych, nagradzanych, a ślad po nich zaginął - wyjaśnia. - Okazało się, że w ciągu pierwszych 12 lat istnienia wrocławskiego festiwalu Jazz nad Odrą, który po międzynarodowym Jazz Jamboree był najważniejszą imprezą, nobilitującą na krajowej scenie - muzycy z Trójmiasta nagradzani byli aż 22 razy. To mnie przekonało, że trzeba zachować ślad ich działalności.

Do pomysłu zapalił się też Konrad Mielnik z Polskiego Radia Gdańsk oraz Krzysztof Karwasz, właściciel firmy fonograficznej Soliton, o którym Jacobson mówi, że "hołubi trójmiejski jazz bardziej ideowo niż biznesowo".
- Kiedyś regionalne rozgłośnie Polskiego Radia regularnie nagrywały miejscowych wykonawców - wspomina Mielnik. - Wtedy to nic nie kosztowało. Teraz systematycznie opisujemy te nagrania, dygitalizujemy je i zapisujemy na twardych dyskach, ale okazji do emisji na antenie nie ma wielu. Muzyczny profil naszego radia jest inny. Dlatego chętnie je udostępniamy. Szkoda, żeby to było zamknięte w archiwach.

Buty spadały

- Na pierwszy ogień poszedł zespół Baszta, bo najlepiej ich znałem, od nich zaczęła się moja kariera menedżerska. Grali tak, że buty spadały, ale przy tym byli niezwykle skromni - wspomina Marcin Jacobson.
Gitarzysta i wokalista Baszty Leszek Dranicki przypomina, że w klubie Żak zespół przygrywał głównie do tańca.
- Chociaż w sumie to dziwne, że ludzie chcieli do tego tańczyć - zastanawia się.

Owa skromność była posunięta do tego stopnia, że uznali swoje umiejętności za zbyt małe, by startować na festiwalu Jazz nad Odrą. Menedżer zgłosił zespół bez wiedzy muzyków, a kiedy okazało się, że zostali zakwalifikowani - wpadli w panikę. Na festiwalu pokazali się jednak z jak najlepszej strony.
- Do dziś pozostaje tajemnicą, jakim cudem zdobyli tylko wyróżnienie, a nie główną nagrodę - zastanawia się Jacobson.
Plotka środowiskowa nie wierzy w cuda i zwraca uwagę, że wygrał zespół mający w składzie instrumentalistów, którzy tworzyli wtedy grupę akompaniującą pewnemu Wybitnemu Muzykowi. A ów Muzyk na tym festiwalu był akurat przewodniczącym jury.
- Graliśmy jako pierwsi, tuż po przerwie obiadowej i, o ile dobrze pamiętam, jury nie wróciło z niej na czas. Mam wrażenie, że po prostu nie mieli okazji nas posłuchać - prostuje Leszek Dranicki.

Sukces był początkiem końca zespołu.
- Dostali kontrakt do Hamburga i się w tym zapomnieli - mówi Jacobson. - W sumie nic niezwykłego, poza Czesławem Niemenem nie ma chyba w Polsce muzyka z tamtych czasów, który by nie grał w knajpie.
Leszek Dranicki, pytany o refleksje towarzyszące wydaniu po latach tamtych archiwalnych nagrań, mówi:
- Czułem radość, że da się tego słuchać współcześnie, satysfakcję, że zrobiliśmy coś fajnego, a z drugiej strony przyszła myśl, że życie może potoczyłoby się w inny sposób, gdyby ktoś się nami wtedy zainteresował. Mogło być lepiej. Mieliśmy pecha, ja śpiewałem po angielsku, co nie było dobrze widziane u polskich wykonawców. Piosenki nie mogły mieć angielskich tytułów, zespoły angielsko brzmiących nazw. Radio nie puszczało takich wykonawców, więc żeby zwiększyć dochody, trzeba się było eksportować.

Zakonnice z kaseciakami

Kolejne wydawnictwo przypomniało Ramę 111, zespół, który powstał prawie pół wieku temu i istnieje do dziś.
- Nagrań robiliśmy mnóstwo, bo przez 10 lat byliśmy "firmowym" zespołem Radia Gdańsk - opowiada Przemek Dyakowski. - Mieliśmy własne audycje, w tym dwa razy w miesiącu na antenie ogólnopolskiej, bodaj w Jedynce. Graliśmy instrumentalne wersje popularnych przebojów w aranżacjach Janka Rejnowicza. Janek sprawiedliwie dbał, żeby w każdym utworze kto inny miał solówkę, bo za solo płacono podwójne honorarium. Naszym popisowym numerem był "Zegarmistrz światła" Tadeusza Woźniaka. Graliśmy też "Do łezki łezka" Maryli Rodowicz, czasem udało się nawet przemycić jakiś hit zagraniczny ukryty zazwyczaj pod polskim tytułem.

Dyakowski wspomina, że początkowo nagrania rejestrowano na zwykłych taśmach dwuśladowych, takich samych jak te, których używało się w domowych magnetofonach szpulowych, tyle że prędkość obrotu taśmy była większa, co dawało lepszą jakość dźwięku.

Studio mieściło się w piwnicy. Kiedyś komuś na schodach spadła taka szpula i taśma rozwinęła się na kilkanaście metrów. Trzeba było ją powoli i bardzo precyzyjnie nawinąć z powrotem.

Przy tej technice wszystko musiało być nagrane "po bożemu" - od początku do końca. Nie dało się niczego dograć ani wyciąć, każdy błąd oznaczał konieczność rozpoczynania od nowa. Dopiero potem pojawiły się pierwsze stoły montażowe i wieloślady.
Dziś Rama kojarzy się słuchaczom głównie z jazzem tradycyjnym, ale w swojej długiej historii przechodzili różne etapy: grali swing, jazz nowoczesny, nawet jazz-rocka. Do legendy przeszła ich interpretacja "Bogurodzicy".
- Za wczesnego Gierka, jak jeszcze obiecywano zmiany, Kaśka Gaertner napisała mszę beatową dla Czerwono-Czarnych - wspomina Dyakowski. - Przyjechali z nią do Opery Leśnej, a my w pierwszej części graliśmy "Bogurodzicę", chyba w półgodzinnej wersji. Pamiętam, że na widowni było dużo zakonnic, które nas nagrywały na przenośnych magnetofonach kasetowych, a także sporo smutnych panów w szarych garniturach. Szkoda, że w archiwach zachowała się tylko wersja studyjna, krótsza i dużo słabsza od koncertowej.

Jak zatem doszło do tego, że tyle czasu upłynęło, nim doczekali się pierwszej płyty?
- Wtedy nie było zwyczaju wydawania płyt z nagraniami radiowymi. Kto chciał zarejestrować płytę, musiał się o to starać w Polskich Nagraniach. W przypadku uzyskania zgody trzeba było czekać około dwóch lat, żeby wejść do studia. A potem kolejne dwa lata, żeby ten materiał wytłoczono na płycie, wydrukowano okładki. Nie wszystkim starczało cierpliwości - wyjaśnia Dyakowski.

Wszyscy ze wszystkimi
Dwie następne płyty to już diametralnie różni wykonawcy.
Flamingo, działające w latach 1958-1970, przez długi czas uchodziło za najlepszy polski zespół jazzu tradycyjnego. Marcinowi Jacobsonowi udało się dotrzeć m.in. do ich nagrań z Filharmonii Narodowej. Dużym problemem okazało się natomiast ustalenie tytułów utworów i kompozytorów. W tamtych czasach nie było dostępu do płyt ani nut. Muzycy nasłuchiwali audycji radiowych, zapisywali tyle, ile zapamiętali, a resztę nierzadko dorabiali po swojemu. W efekcie powstawały nowe utwory na motywach standardów. Sprawy nie ułatwiała też nieznajomość angielskiego - tytuły spisywano fonetycznie, ze słuchu. W efekcie, mimo pomocy czterech największych specjalistów od jazzu tradycyjnego, nie udało się zidentyfikować sześciu utworów zamieszczonych na płycie.

I wreszcie ostatnia płyta: Antykwintet, nowatorski zespół kierowany przez pianistę Leszka Kułakowskiego, objawienie końcówki lat 70., niestety, istniejący tylko przez cztery lata.
- Zbyt dużo indywidualności - podsumowuje Jacobson.

Z dotychczas wydanych zespołów tylko Rama 111 grywała swing, skąd więc tytuł serii?
- Tu nie chodzi o rodzaj muzyki - wyjaśnia pomysłodawca. - Swingujące 3-miasto to idea nawiązująca do legendarnego "swingującego Londynu" z lat 60.: tygla artystów, przedstawicieli różnych dziedzin, plastyków, ludzi teatru, muzyków, którzy inspirowali się nawzajem. Żak, Rudy Kot, Kwadratowa to były miejsca, gdzie koncentrowało się wtedy całe kreatywne życie kulturalne Trójmiasta. Wszyscy ze wszystkimi pili i bawili się razem. W latach 70. w Żaku działało 4-5 teatrów eksperymentalnych, kabarety, dyskusyjny klub filmowy, raz w miesiącu były tzw. bale z tematem, czyli przebierane imprezy z przygotowanym uprzednio scenariuszem. Była to taka enklawa radości w szaroburej rzeczywistości PRL.

Przemek Dyakowski wspomina, że zespołów muzycznych było tak dużo, że trzeba się było zapisywać w kolejkę do sali prób. A nazwa grupy Baszta wzięła się stąd, że muzykom przydzielono w budynku Żaka pomieszczenie na trzecim piętrze, dokąd wchodziło się po wąskich, stromych kamiennych schodach - jak to w baszcie.
Wydać łatwo - sprzedać trudniej

Kolejne plany obejmują reedycję pierwszej solowej płyty Leszka Dranickiego, nagrania perkusisty Eryka Kulma, legendarnego big-bandu Jana Tomaszewskiego, koncertu Helmuta Nadolskiego z Czesławem Niemenem w kościele św. Jerzego w Sopocie, Marka Dzierżawskiego, zespołów Savanna, Cytrus, Mietek Blues Band oraz następną płytę Ramy 111 z towarzyszeniem różnych wokalistów.
- Jest co wydawać - zapewnia Jacobson.
Tylko czy jest dla kogo? Dotychczas wydane płyty miały bardzo dobre recenzje w prasie fachowej, ale - jak przyznaje Jacobson - ze sprzedażą było już gorzej.
- Bardzo łatwo wydawać płyty, choć trudniej je sprzedać - potwierdza Paweł Brodowski, redaktor naczelny magazynu "Jazz Forum". - Na szczęście łatwiej o sponsorów: samorządy, Ministerstwo Kultury, wreszcie fundusze unijne, czego kiedyś nie było.

Dzięki sponsorom do ostatniego numeru "Jazz Forum" dołączono płytę składankę z wybranymi utworami z serii Swingujące 3-miasto.
- Jazz na Wybrzeżu istniał "od zawsze", a sopockie festiwale w 1956 i 1957 to, nawet z dzisiejszej perspektywy, najważniejsze wydarzenia w dziejach polskiego jazzu - zauważa Brodowski. - Nie wiem, czy lata 70. to był akurat dobry okres gdańskiego jazzu. Ciekawsze wydawały się lata 60., a potem 90., kiedy yass wniósł mnóstwo fermentu. Oczywiście, takie zespoły jak Baszta czy Antykwintet z Kułakowskim zdobywały nagrody, ale potem przepadły, trochę na własne życzenie. Gdyby były bardziej prężne, nie musiałyby czekać na swoje płyty ponad 30 lat. Dzięki Bogu, że możemy tego teraz posłuchać, że Marcin uratował je od zapomnienia.

- Jest masa muzyki wartej, żeby ją zachować, szczególnie jeśli porównamy to z tym chłamem, który jest teraz nagrywany - dodaje Konrad Mielnik. - Jest moda na grzebanie w archiwach, na świecie wraca moda na winyle. Swingujące 3-miasto to cenna inicjatywa.

Marcin Jacobson: - Dlaczego to robię? Żeby ta muzyka, szczęśliwie kiedyś zarejestrowana, nie zniknęła bezpowrotnie, kiedy wymrze pokolenie, które ją jeszcze pamięta.

Zachować pamięć o tamtej muzyce

Już po raz piąty organizowany jest konkurs "Wspomnienia Miłośników rock'n'rolla", którego celem jest ochrona pamiątek i dokumentów z pionierskich czasów jazzu i rock'n'rolla w Polsce.

Jury oceniać będzie prace w kategoriach:
1. Wspomnienia uczestników lub fanów oraz niepublikowane opracowania o charakterze historycznym lub socjologicznym.
2. Dokumenty, pamiątki, kolekcje uczestników lub fanów - zdjęcia, plakaty, wydawnictwa, nagrania, itp.
3. Publikacja roku czyli premiery lub reedycje związane z polską muzyką rozrywkową zgłaszane przez wydawnictwa lub autorów.
Prace konkursowe należy nadsyłać do dnia 15 sierpnia 2013 r. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagród nastąpi podczas uroczystej gali 20 września 2013 r. w Sopocie. Regulamin oraz karta zgłoszenia dostępne są na stronie Fundacji "Sopockie Korzenie": www. sopockiekorzenie.org.pl.
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki