Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci. Musicie opuścić to miasto

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
fot. pixabay
Mój ojciec był chyba jedynym z wodzów, który miał wątpliwości co do sensu Wielkiego Marszu, jedynym z całej Rady Druidów. Tamtej nocy nie mógł spać. Słyszałam, jak kręci się i jęczy z bólu. Wydawało mi się nawet, że się modli, ale on tylko majaczył z gorączki. Parę razy wstawałam i podsuwałam mu do ust dzbanek z ziołami. Wokoło głowy położyłam jemiołę, liście dębu i górskie kamienie. Nogi zawinęłam skórami dzika i jelenia. Bałam się, że rana nie została dokładnie wypalona i zacznie się psuć.

Narzekająca Wiedźma wchodziła i wychodziła z domu, przynosiła zioła i gałęzie, których nie potrafiłam rozpoznać w półmroku. Przyświecała sobie oliwną lampą i wtedy widziałam bladą, zlaną potem twarz mojego ojca. Narzekająca Wiedźma zapewniała mnie jednak, że wszystko jest w porządku, że wkrótce wszystko minie… I rzeczywiście rano ojciec wrócił do sił i po śniadaniu postanowił pojechać z Naczelnym Kapłanem na obchód Miasta. Zabrali mnie ze sobą, żebym przysłuchiwała się temu, o czym mówią, abym - jak powiedział ojciec - próbowała wyrobić sobie własne zdanie na każdy temat.

Słuchałam więc uważnie, a jednak nie potrafiłam tego wszystkiego połączyć w jakiś konsekwentny ciąg. Ani tym bardziej znaleźć jakiegokolwiek argumentu za opuszczeniem Miasta… Nim zginął książę Orgetoryks, wszystko było proste. Ale po jego śmierci cały ten wymarsz wydawał się skazany na niepowodzenie. Do chwili spalenia Miasta, do chwili spalenia wszystkich naszych miast i wsi mogliśmy jeszcze podjąć każdą decyzję.

Słuchałam ich i niczego nie rozumiałam. Zresztą deprymowała mnie sama obecność Naczelnego Druida. Jego chuda, wydłużona do nieprawdopodobnych rozmiarów postać tak bardzo mnie onieśmielała, że mając prawo zadawać im pytania, bałam się w ogóle odzywać. Bałam się nawet patrzeć w jego stronę, a co dopiero przerywać im rozmowę.

Jego biały wełniany płaszcz z kapturem i siwe włosy, które spod niego wypływały, zawsze kojarzyły mi się z czymś wyjątkowym, ze świętami Pór Roku, kiedy Naczelny Kapłan osobiście sprawował ofiarę, albo z Wielkim Sądem, po którym albo następowało uniewinnienie, albo lała się krew… I teraz, kiedy łapałam na sobie szybkie, przenikliwe spojrzenia jego wyblakłych, jakby wiecznie wilgotnych oczu, nabierałam przekonania, że ten człowiek wie o mnie wszystko, że jego wzrok jest w stanie poznać nie tylko tajemnicę zastygłą w kamieniu, wrośniętą w słoje drzew, zatopioną w rzekach, jeziorach i źródłach, lecz także jest w stanie podróżować pomiędzy Tym a Tamtym światem, przenosić się w czasie i przestrzeni, kontaktować z bóstwami, przepowiadać przyszłe zdarzenia z lotu i głosów ptaków, z kształtu chmur i korzeni drzew… Patrząc na niego, wszystko było oczywiste - wszystko z wyjątkiem tego Marszu.

Ale być może to strach odbierał mi zdrowy rozsądek. To on jest przecież najgorszym doradcą.

- Nie mów o swoich dylematach zbyt głośno - powiedział Naczelny Kapłan. - Nie trzeba o tym mówić. Zwątpienie z góry skazuje nas na klęskę. Jeśli zaczniemy wszystko roztrząsać w kategoriach dobra i zła, może się okazać, że będziemy musieli tutaj zostać. A wtedy i tak nastąpi koniec. Sami nie obronimy tych ziem. Ludzie oczekują od nas opieki, rady, wskazania drogi, a nie dzielenia się wątpliwościami.

- Ale gdyby udało nam się przekonać innych książąt, żeby też zostali? - zwróciłam się do ojca.

- Nikogo nie udałoby nam się przekonać do pozostania. To jest jak owczy pęd. Nikt i nic już nie zatrzyma tego marszu. Nawet zabójstwo arcyksięcia… Zresztą w jaki sposób mielibyśmy przekonywać ludzi do pozostania w Mieście? Zwłaszcza teraz, po tym co stało się ostatniej nocy. Chyba zdajesz sobie sprawę, że niewiele brakowało, a Germanie wpadliby tu i wszystkich nas wymordowali. Podobna sytuacja jest wszędzie, wzdłuż całej Rzeki, aż po ziemie Sekwanów. Od północy Ariowist, od południa Cezar… To ostatni moment, żeby stąd odejść. Jeśli teraz nie przeniesiemy się do ziemi Santonów, to za rok być może nie będziemy mieli dokąd uciekać. I co wtedy?

Nie odpowiedziałam. Spojrzałam na ojca, ale on tylko zatrzymał konia i patrzył gdzieś przed siebie. A potem otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale się nie odezwał, pokiwał tylko głową i ruszył w stronę lasu.

Jechaliśmy kłusem, potem stępa. Chwilę później minęliśmy ostatnie domy. Tu droga wchodziła pomiędzy łany pszenicy i robiła się dużo węższa. W niektórych miejscach tak wąska, że tuż przed żniwami, kiedy kłosy są brzemienne od ziarna i wychylają się na wszystkie strony, trudno było się na niej zmieścić dwóm jadącym obok siebie jeźdźcom.

Pachniało kurzem i wiosną. Gdzieś z daleka dobiegało skrzeczenie kuropatw i głuszców. Kawałek dalej pszenica ustąpiła lasowi. Kiedy znaleźliśmy się między drzewami, Naczelny Kapłan zsunął na plecy kaptur i wskazał ręką stromo opadającą w dół dróżkę.

- Tu trzeba będzie też postawić straż - powiedział do ojca.

Promienie słońca z trudem przedzierały się pomiędzy gęstymi już liśćmi dębów, wiązów i buków. Świetlne refleksy padały na czaszkę druida w taki sposób, że wydawała się jeszcze węższa niż zwykle. Niebieskawe plamy pod oczami i kośćmi policzkowymi nadawały mu wygląd trupa. Pomyślałam, że gdyby nosił na skroniach miedzianą szarfę, wyglądałby dokładnie tak jak ci germańscy odmieńcy, których głowy zatknięte na oszczepy widziałam nad główną bramą.

Zjechaliśmy w dół ku Rzece. Tamtego dnia płynęła wyjątkowo niemrawo, nawet jak na tę porę roku. Jej wody były brunatne, prawie czerwone. Nigdy jeszcze nie widziałam wody tego koloru i pomyślałam, że płynie nią krew. Na wąskim, usianym szerokimi kamieniami brzegu bawili się oszczepnicy.

Pojawienie się Naczelnego Druida, Księcia i jego córki wywołało wśród nich euforię. Ten nieuporządkowany dotąd ruch, zupełnie zwariowana bieganina, jakieś zapasy, szarpanie się, potyczki słowne, skoki do wody czy rzuty kamiennymi kulami do celu - to wszystko, co obserwowałam, zjeżdżając ze skarpy, zastygło, a zaraz potem zamieniło się w spontaniczny wybuch wesołości. Widziałam, jak mężczyźni zrzucają koszule, pasy, bryczesy i buty, i jak wskakują na konie, a potem gnają na złamanie karku do szczytu półwyspu i z powrotem do mostu pontonowego, po którym przechadzali się wartownicy.

- Ilu z nich zginie po drodze? - zapytałam.

Naczelny Kapłan uśmiechał się i machał ręką w kierunku żołnierzy. Dopiero po dłuższej chwili odwrócił się w naszą stronę i powiedział:

- I tak w ciągu roku albo dwóch musieliby stąd odejść. Taka ilość młodych, samotnych mężczyzn w żadnym mieście nie jest bezpieczna. Nawet w tak dużym jak nasze.

A potem przemawiał do oszczepników z pomostu, na którym składaliśmy ofiary z jeńców i przestępców. Naczelny Kapłan chwalił oszczepników za wczorajszą walkę, za poświęcenie i odwagę, za to wszystko, o czym lubią słuchać żołnierze. I oni go rzeczywiście słuchali z otwartymi ustami… A potem mówił im o bohaterach, których rodzicami byli bogowie - o tych nadwojownikach, których dziećmi jesteśmy my. My wszyscy.

Jego głos był głęboki, był jednocześnie i wierszem, i pieśnią, proroctwem i mitem… Gdy skończył, oni krzyczeli i wznosili tarcze, miecze i oszczepy ku niebu. I wtedy zrozumiałam, że to Naczelny Kapłan, a nie mój ojciec może z nimi uczynić wszystko, i że bez jego mocy mój ojciec natychmiast straciłby władzę.

Patrząc na jego twarz, na jego oczy otoczone brunatną aureolą wyczerpania i wieńcem coraz wyraźniejszych zmarszczek, zastanawiałam się nad sensem sprawowania władzy. I czy rzeczywiście proroctwa są tak istotne, czy aż tak trzeba się z nimi liczyć? Czy kapłani nie wykorzystują ich dla własnych celów? Zresztą po powrocie do domu przy kolacji zapytałam o to ojca. Ale on chyba nie do końca znał odpowiedź.

- Proroctwa to odczytywanie tego, co mają nam do powiedzenia bogowie. Przepowiednie, przekazy, wiersze, żywe słowo… Wszystko to jest Prawdą i Wiedzą. I to one tworzą porządek, bez którego bylibyśmy jedynie bandą dzikusów.

- Wierzysz w to? - zapytałam.

- W co?

- W to, że to Prawda czyni z nas ludzi? Że trzeba się nią zawsze kierować?

- Nie wiem, czasem wydaje mi się, że świat nie uznaje żadnych prawd, żadnych reguł. Zresztą chyba nie powinienem ci tego mówić, z czasem pewnie sama byś do tego doszła…

- Ja już to wiem - powiedziałam. - Odkąd mama nie żyje, przestałam wierzyć w istnienie Prawdy.

- Nie wolno ci tak mówić, takie słowa mogą przynieść zgubę - powiedział ojciec, a potem długo pił wino, które mu przyniosłam.

- Ufasz Naczelnemu Kapłanowi? - zapytałam, kiedy skończył.

- A mam inny wybór?

- Masz mnie, tato…

- Tak, mam ciebie… A reszta się nie liczy - spróbował się uśmiechnąć.

A potem znowu pił wino, a ja patrzyłam na jego ręce, pokaleczone, brudne, pozbawione jakiejkolwiek subtelności… I widziałam na nich krew - tę dotąd przelaną i tę, której jeszcze nie przelał. I pomyślałam, że nie wolno nam narażać nikogo na śmierć, nawet gdyby jej prawdopodobieństwo było znikome. Bo życie Naczelnego Kapłana, życie mojego ojca, nawet moje jest tyle warte, na ile może służyć naszym ludziom…

A potem zaczęłam się śmiać, bo wiedziałam, że Naczelny Kapłan bardzo by chciał, żebym w to wierzyła, żeby wierzyli w to wszyscy.

od 12 lat
Wideo

Niedzielne uroczystości odpustowe ku czci św. Wojciecha w Gnieźnie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki