Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kto kogo wytropił? Śladem dwunogiego stworzenia, co łazi po naszej łące

Tomasz Słomczyński
wikipedia.org
Chcę zobaczyć lisa, a to on nie spuszcza mnie z oczu. Bo też śmierdzące mydłem stworzenie nie ma wielkich szans w zabawie w podchody z inteligentnym zwierzęciem.

Myśliwi mówią, że kiedy biegnie truchtem, łapa w łapę, to sznuruje. Tamtego ranka sznurował w poprzek łąki, tuż obok stojącego spokojnie żurawia. Szedł w tylko sobie znanym celu, z nosem przy ziemi. A ptaszysko nawet się nie obejrzało.

Potem, mniej więcej godzinę później, przysiadł po drugiej stronie bagna, trochę jak pies. We wczesnym słońcu zalśniło jego rude futro z białym krawatem pod szyją. Znowu mnie nie widział, choć pewnie doskonale zdawał sobie sprawę, że gdzieś w pobliżu jest to dziwne dwunogie stworzenie, które śmierdzi mydłem, pastą do zębów, kawą i papierosami. Patrzył to w lewo, to w prawo. I zniknął, niczym duch.

Wtedy postanowiłem go wytropić. Zasadzić się, znaleźć jego norę. Zobaczyć, jak wychowuje młode, którędy chadza na polowanie i co przynosi w pysku.

Jeszcze nie wiedziałem, że zacznę zabawę w ciuciubabkę, w której, ślepy i głuchy, sam siebie postawię na przegranej pozycji. Bo bezczelny spryciarz będzie zostawiał mi tylko czarne bryłki, pełne mysiej albo zajęczej sierści.

Ich rozgrzebywanie pozwala wejrzeć w menu rudego drapieżnika. Zwraca też uwagę mężczyzny przejeżdżającego na traktorze. Spojrzenie rolnika. Ogrom jego zdumienia. Powie potem do żony: Widziałem dorosłego faceta z lornetką rozgrzebującego kupę na skraju drogi.

Ale nie wyprzedzajmy faktów. W kwietniu zacząłem wstawać o świcie i łazić po łąkach, zagajnikach i bagnach w poszukiwaniu lisiej rodzinki.

Tak sobie kropki rysuję

Ludzie pozostawiają znaki: teren prywatny, wstęp wzbroniony. W miejscowościach wypoczynkowych to norma. Niepodzielona przez letników ziemia jest jakby niczyja, więc bez wyrazu i wartości. Charakteru nabiera dzięki tabliczce. Tak jak u lisów: bryłkowate tablice ostrzegawcze znajduję na kamieniach, pniakach po ściętych drzewach, na pagórkach, zazwyczaj w dobrze widocznych, odsłoniętych miejscach.

Lisi teren prywatny ma od 1 do 10 km kw. Kupuję więc dokładną mapę, w nadziei na to, że uda mi się odtworzyć zakres terytorium mojego rudego kolegi, z którym tak rzadko się widuję. Jedna kupa, druga kupa, trzecia kupa, po jakimś czasie kropki na mapie składają się na bezkształtną chmurę, bez zarysów jakichkolwiek granic.

- Co oznaczają te kropki? - zapytał mnie ostatnio kolega, żaden przyrodnik, korporacyjny mieszczuch zwyczajny.
- Aaa nic... Tak sobie rysuję, zwyczajne kropki... - odpowiedziałem.
Bo co miałem powiedzieć?

Tak czy inaczej, sposób z mapą - do niczego. Nic z tego nie wynikło. Kupy są wszędzie.

Dzielna jamniczka

Poranek, słońce już rozbudziło wszystko dokoła, a ja czuję się jak karetka pogotowia na sygnale w korku przed szpitalem wojewódzkim w Gdańsku. Wojskowa kurtka i spodnie w kamuflaż wydają się w tym momencie groteskowo bezużyteczne, bo jakiż to kamuflaż, jeśli stojąc na wzniesieniu, jestem widoczny na kilometr, a wiatr swobodnie roznosi mój zapach po horyzont.
Aż tu nagle z wysokiej trawy zrywa się sarna i gna przed siebie w stronę młodnika. Koza to jest, czyli inaczej siuta - samica sarny. Tu mała dygresja: sarna to nie jest żona jelenia (jak się wielu dorosłym i światłym skądinąd ludziom wydaje), tylko osobny gatunek zwierzęcia. Żona jelenia to łania, a mąż sarny - inaczej kozy, to kozioł lub rogacz.

Mniejsza o to. Stoję i patrzę na uciekającą przede mną siutę i widzę, że coś z nią jest nie tak. Prawa tylna noga (czyli tzw. cewka), zwisa jej bezładnie i majta się podkurczona. Żałosny widok cierpiącego zwierzęcia.
Co mogło się stać? Kto mógł ją tak okaleczyć? Gdyby były tu wilki, można by przeciwko nim wystosować akt oskarżenia, choć byłby dość absurdalny. Wilki okaleczoną sarnę ze smakiem by zjadły.

Żadnych drapieżników zdolnych okaleczyć dorosłą sarnę tu nie ma. To znaczy - są. Ludzie, uzbrojeni w sztucery. Albo ich psy.
I kiedy tak patrzyłem na biedne zwierzę, przypomniało mi się, co czytałem ostatnio na forum dla myśliwych, na stronie "Łowcy Polskiego". Rzecz będzie o lisach.

Tytułem wstępu: lisy budują nory albo zajmują je po borsukach, potrafią nawet dokonać eksmisji borsuka, jeśli im się jego nora spodoba, a nie będzie chciało się rudym spryciarzom kopać swojej własnej. Nory mają kilka metrów głębokości, zdarza się, że prowadzi do nich kilka wejść.

Na forum, w poście zatytułowanym "Noworoczne norowanko", pisze myśliwy o tym, jak 30 grudnia idzie przez las i nagle: "przykucnąłem ze zdziwienia - po ścieżce w moim kierunku sznuruje lis. Odbezpieczyłem dubeltówkę i wypaliłem. Odłamkowy pocisk mimo że dosięgnął celu, nie unieruchomił go".
Myśliwi nie używają czasownika: "zabić".

Na tym kończy się pierwsza część opowieści. Ranny lis uciekł, i już.
Łowczy pisze dalej: "Historia powtórzyła się w czwartek: pozostały tylko drobne kropelki farby [krwi - red.] na sfarbowanym tropie. Wróciłem po jamnika - zawzięcie ruszył po tropie i wparował za lisem do nory".

Myśliwy musiał coś załatwić w mieście. Zostawił psa w norze i pojechał. Wrócił po godzinie. Psa ni widu, ni słychu. Jego pan posiedział więc przed norą. Zaczęło się zmierzchać. W końcu: "Jamniczka wyjechała z nory. Była oblepiona błotem, jakby wyszła z błotnistej kąpieli. Być może chciała wyciągnąć zdławionego lisa na zewnątrz? Tego się nie dowiem".

Jakże ciekawa przygoda spotkała tego myśliwego na łowieckim szlaku. Zadowolony z siebie człowiek nie zaprząta sobie głowy losem dwóch lisów, jednego postrzelonego, drugiego dodatkowo pogryzionego przez psa. Pewnie zdechły. Grunt, że dzielna jamniczka, cała i zdrowa, zdołała otrząsnąć się z błota.

Takie myśli przyszły mi do głowy, kiedy patrzyłem na sarnę z potwornie dyndającą nogą, przebiegającą akurat obok myśliwskiej ambony, która wyłożona jest siankiem, żeby było łowczemu wygodnie. Na drzwiczkach kłódeczka i zakaz wstępu. Zakazy niekiedy są po to, żeby je łamać. W środku ciepluchno i przytulnie. Chybiony strzał? Kto by tam ganiał za sarną po lesie. Sama zdechnie. Wejdą pod muszkę następne.

Aha, i jeszcze jedno: pod wpisem myśliwego, dzielnego pogromcy lisów, był taki komentarz: "Jesteś jak ten koleś, co kotem o ścianę rzucał. Sfilmować trzeba było i na youtube dać".

Romantyczny desperata

Tydzień później wracałem z bezskutecznego, jak zwykle, porannego poszukiwania rudego przyjaciela. Przechodziłem koło bagna. Pójdę brzegiem, pomyślałem, jest błoto, może będą tropy. Idę, a tu rumor. Jedna druga, trzecia. Może czwarta? Pewności nie mam. Spłoszyłem sarny, było już dość późno, więc pewnie odpoczywały po śniadaniu w tzw. ostoi dziennej (zwykle sarny spędzają tam dzień, codziennie mniej więcej w tym samym miejscu).

Spłoszona sarna ucieka. Jednak często po chwili zatrzymuje się i w bezpiecznym miejscu, z ukrycia, obserwuje intruza. Te jednak odbiegły na wyjątkowo krótki dystans. Padłem więc w błoto, znieruchomiałem i czekam. Czuję, jak woda zaczyna przesiąkać przez kurtkę. To jednak przestaje mieć znaczenie, bo widzę, że rogacz, zostawiwszy za sobą dwie albo trzy siuty, powoli, acz konsekwentnie zbliża się do mnie. Nie ucieka, tylko dość szerokim kołem obchodzi mnie od drugiej strony, jakby od moich pleców. Spogląda na mnie raz po raz. Coś ode mnie chce, tylko co? Czyżby chciał mnie nadziać na te swoje różki - parostki? Będę pierwszym człowiekiem na Ziemi, który został zaatakowany i zabity przez sarenkę?

A on idzie dalej ku mnie. Ja leżę, wygięty (obszedł mnie i już jest tam, skąd przyszedłem, a ja staram się nie spuścić go z oczu). I tak mierzymy się wzrokiem, on stoi, ja leżę w błocie, naprzeciw siebie w odległości około trzydziestu metrów. Minuta, dwie, trzy, pięć.

"Dziękuję za pokaz, bardzo z ciebie okazały rogacz, pozwolisz jednak, że teraz już będę spadał, bo mi kurtka namokła" - postanawiam wstać. Wstaję, a on daje susa w bok. Zza krzaka, spośród liści dostrzegam te jego wielkie czarne oczęta zwane świecami. No to ja plecami do niego i robię dwa kroki w stronę, w którą szedłem, zanim wykonałem pad w błoto.
Aż tu nagle, jakby ze wszystkich stron:

- Gdzie leziesz? Wypad mi stąd! Wynocha! Ani kroku dalej!
Beczał rogacz, cały czas w tych krzaczorach, przeraźliwie i brzydko. Wrzeszczała sójka, która nagle znalazła się nad moją głową. Na domiar złego zaczęły, gdzieś zupełnie niedaleko, wyzywać mnie od najgorszych żurawie. Stanąłem jak wryty.
- No dobra, już dobra, sorry, czego się tak wydzieracie? - powiedziałem im wszystkim, i zawróciłem.
Jak gospodarz gościa wyprasza, to trzeba się ewakuować.
Rogacz szybciutko, omijając mnie szerokim łukiem, wrócił na swoje miejsce. Za nim jego siuty. Nie minęła minuta, kiedy wszystko wróciło do normy - czyli do momentu sprzed pojawienia się dziwacznej dwunogiej istoty.
Długo potem myślałem nad tym dziwnym zachowaniem saren. Czyżby gdzieś tam przede mną, było ukryte koźlątko, które jeszcze nie potrafiło przede mną uciec? Sarny zostawiają swoje bezzapachowe młode w zaroślach, krążą wokół, pilnując ich, podchodzą tylko na karmienie. Wszystko dla bezpieczeństwa.

Był pierwszy tydzień maja. Koźlątko, jeśli by przyszło na świat, to dosłownie "przed chwilą".
Czy bohaterski rogacz wystawił mi się, żeby odciągnąć moją uwagę? Czy, kiedy zobaczył, że nie idę w jego stronę, tylko w przeciwną, zaczął beczeć, co zaniepokoiło sójkę, żurawie - i stąd cała awantura?
Jeśli tak, to jego zachowanie było co najmniej dziwne. Rogacze nie biorą udziału w wychowywaniu potomstwa. Nie są stałe w uczuciach, zwijają interes zaraz po tym, jak zrobią swoje, idą szukać gdzie indziej koziego szczęścia. Czy więc ten rogacz to był jakiś wyjątek, bohaterski romantyk-desperata?

Wszystko to pozostanie zagadką. Bo oczywiście mógłbym wrócić na miejsce, wbrew protestom kopytnych i skrzydlatych krzykaczy, i sprawdzić, cóż to jest za skarb, którego tak skrupulatnie strzegły. Jeśli moje podejrzenia potwierdziłyby się, miałbym świetną fotkę. Naraziłbym jednak wtedy koźlątko na porzucenie i pewną śmierć.

Szyja wyskakuje z bańki

Jeszcze następnego dnia jedna rzecz nie dawała mi spokoju: dlaczego natychmiast po sygnale, jakim rogacz zaalarmował otoczenie, odezwały się żurawie? To, że sójka zaczęła drzeć dzioba, to nic nadzwyczajnego. Ale co tam robiły żurawie? Zważywszy na to, że działo się to tuż obok bagna, odpowiedź może wydawać się oczywista.

Postanowiłem pójść - i sprawdzić, co w trzcinach piszczy... Albo nie tyle piszczy, co skrzypi. Pokrzękuje, jak w zapomnianym przysłowiu zwiastującym wiosnę: "Na św. Józefa chłop wołami pochęka, a żuraw sobie pokrzęka". I choć trudno powiedzieć, co znaczy pochękiwać (wołami), to pokrzękiwanie jest oczywiste dla kogoś, kto słyszał kiedykolwiek głosy dusz utrapionych. Czyli żurawi klangor. Dla mnie to jakieś upiorne skrzypienie.

Najwyraźniej podobne wrażenia mieli nasi praojcowie. Bo odlatujące jesienią Drogą Mleczną żurawie przenosiły na skrzydłach ludzkie dusze do Niwy, do samego Światowida, gdzie rośnie Drzewo Wyraj, co ma tysiąc splątanych pni, a z każdego pnia wyrasta jeszcze tysiąc konarów.

Zostawmy jednak słowiańską mitologię i wróćmy na ziemię. Jeszcze niedawno żuraw był ptakiem rzadkim. Dziś jest ich coraz więcej.

Włodzimierz Puchalski, ojciec chrzestny polskich przyrodników-fotografów, spędził wiele dni na poszukiwaniu żurawiego gniazda. Opisywał drogę przez bagna, bo tylko na niedostępnych dla ludzkiego oka, bagiennych terenach żurawie klecą swoje gniazda z butwiejących gałązek. "Szukaliśmy ich już od tygodnia, nie szczędząc wysiłków i uciekając się do najrozmaitszych podstępów". A jak już znalazł gniazdo z jajami - cóż to była za przygoda, jakież to było przeżycie... I jakie rozczarowanie, gdy okazało się dzień później, że jaja pożarł dzik.

Czytałem to jako dziecko, z wypiekami na twarzy. A teraz dochodzący z bagna potępieńczy wrzask żurawia nie dawał mi spokoju.
Bagno z jednej strony przylega do zalesionego wzniesienia. Jeśli chcieć z góry lustrować przez lornetkę podmokły teren, będąc samemu niezauważonym, to ten zalesiony pagórek będzie miejscem wprost idealnym.
Krok za krokiem, w idealnej ciszy. Uważne sprawdzanie miejsca, w którym chce się postawić stopę. I tak, metr po metrze, do prześwitu, za którym...

Jakaś biało-szara bańka na stosie gałązek. Jak na dłoni. Jak w przyrodniczym filmie produkcji BBC. Biało-szara bańka leży nieruchomo. Nie przypomina ptaka, tym bardziej smukłego żurawia.

Mijają minuty - pierwsza, druga, trzecia. Z białej bańki nagle wyskakuje długa szyja. Przysypiającą o poranku mamę (albo tatę - żurawie łączą się w pary na całe życie i po równo dzielą obowiązkami gniazdowymi) coś zaniepokoiło. Czy to ja?
Przyznam się: po sto czterdziestym drugim ukąszeniu komara ruszyłem się, żeby krwiopijcę uśmiercić zasłużenie. Teraz, nie chcąc spłoszyć troskliwego rodzica, cichutko wycofywałem się ze swojej kryjówki.

Cieszyłem się. Przez najbliższe tygodnie będę mógł patrzeć, jak dorastają młode żurawie. Jak na dłoni, jak na filmie BBC.

Rude to i wredne

A co z lisem? Kilka wypraw i tylko jedno mignięcie rudej kity. Zawsze rano, kiedy przechodzę błotnistą po deszczu i piaszczystą w słońcu drogą tuż obok łąki, nie ma na niej tropów. A kiedy tą samą drogą wracam - już są. W ten sposób dowiaduję się, że przedmiot mojego tropienia, chytrus jeden, za każdym razem idzie za mną. To kto tu kogo tropi?
Napisałem: chytrus. Mógłbym napisać jeszcze: podstępny morderca drobiu. Zwierzak sprostowania nie zażąda. Węch może ma dobry, ale czytać nie umie. Umie natomiast zadusić kilka kur w kurniku. Słyszy taki gospodarz rwetes, chwyci widły i leci ubić szkodnika. Zastaje pole bitwy - pięć kur uduszonych.
Mówi się: wpuścić lisa do kurnika.

Po co zabijał aż pięć kur? I tak by tylu nie zjadł. Wniosek: urodzony morderca. Zabija dla przyjemności.
Dla przyjemności zabijają tylko ludzie. Budują sobie nawet w tym celu wygodne budki w lesie. A lis buduje nory, nie jedną, a kilka. I z natury, jak każde inteligentne zwierzę, jest dość leniwy. Jak już dostanie się do jedzeniowego Eldorado, to chce zrobić zapasy i schować je potem do swoich kilku nor. W ten sposób ma urlop od polowania na jakiś czas. Gdyby gospodarz dał mu godzinkę na to, żeby zaduszone kury wyniósł z kurnika, nie zastałby po tym czasie - poza piórami, żadnych śladów zbrodni.
To jednak nie jest w stanie zmienić czarnego pijaru, jaki to zwierzę musi znosić. Wiadomo przecież - jak rudy, to i wredny.

Przechytrzyć chytruska

Wracając zaś do samego tropienia - po etapie badań laboratoryjnych na skraju drogi przyszedł czas na badania terenowe. Przydałoby się go w końcu zobaczyć.

W tym celu pojadę do budowlanego marketu, kupię metrową rurę kanalizacyjną. Potem do mięsnego, karkówkę wystawię na słońce, żeby nabrała odpowiednio smakowitego zapachu.
A potem, jeszcze przed świtem, przeciągnę smakołyk po trawie przez łąkę, od miejsca, w którym znajduję lisie tropy, do miejsca, które będzie dobrze widoczne z mojej kryjówki. Wkopię rurę pionowo, tak żeby jeden jej wylot wystawał na zewnątrz, i wrzucę mięsko do środka.

Bo gdyby nie rura, mój kolega zaraz by posiłek zabrał, śmignął kitą i tyle bym go widział. A tak to będzie musiał pokombinować.
I będę czekał. Zobaczymy, kto kogo przechytrzy, lisku jeden ty!
Czyja to jest łąka?
Ostatnio ktoś mnie zapytał, wskazując na łąkę za oknem:
- Czyja to jest łąka?
Szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, kim jest człowiek, którego czasem w oddali widuję, jak wypasa na niej konie.
- Czyja to jest łąka? - powtórzyłem przeciągle pytanie, zyskując czas na zastanowienie. Spojrzałem za okno. Żurawie bagno, droga, na której znajduję lisie tropy, ostoja saren w młodniku.
- Nie wiem - powiedziałem.

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki