Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Bukiel: Pacjent musi za część świadczeń zapłacić

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Wojciech Barczyński
Z Krzysztofem Bukielem, przewodniczącym Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy rozmawia Jolanta Gromadzka-Anzelewicz.

Na rezonans magnetyczny czy tomografię komputerową, podobnie jak na wizytę u lekarza specjalisty czy planowe przyjęcie do szpitala czeka się w gigantycznych kolejkach. Kto ma pieniądze, leczy się prywatnie. Kto nie ma, nie leczy się w ogóle. W ocenie Ministerstwa Zdrowia lekarstwem na to ma być likwidacja centrali Narodowego Funduszu Zdrowia, zwiększenie kompetencji oddziałów wojewódzkich NFZ i wzmocnienie roli współpracujących z nimi samorządów. Co Pan na to?

Nie oceniam tych propozycji pozytywnie. Ich wprowadzenie nic w systemie ochrony zdrowia nie zmieni. W żadnym z obszarów nie poprawi jego funkcjonowania. Podobnie uważają nie tylko środowiska lekarskie, które reprezentuję, ale również przedstawiciele pacjentów i świadczeniodawców. Powstało nawet społecznie "Porozumienie 1 czerwca" złożone z przedstawicieli kilkudziesięciu organizacji pacjentów, przedstawicieli naszego związku oraz Federacji Szpitali Polskich, nowej organizacji skupiającej szpitale o różnej formie własności.

Spotkaliście się, rozmawialiście?

Spotkaliśmy się w celu wypracowania pewnego wspólnego, społecznego programu zmian w ochronie zdrowia, bo doszliśmy do wniosku, że działania rządzących są jedynie pozorne. My chcemy pokazać, że jest program pozytywny, że mamy pewne konkretne propozycje.

Na jakich założeniach opiera się wasz projekt?

Wyszliśmy z założenia, że celem tej reformy jest stworzenie systemu, w którym pacjent będzie się czuł bezpieczny. Jeżeli zachoruje, to otrzyma pomoc medyczną, taką jak powinien, i to bezzwłocznie.

To system idealny, ale czy realny?

Realny pod pewnymi warunkami. Najbardziej się obawiałem, że nie zaakceptują ich pacjenci, ale okazało się zupełnie inaczej. Podstawowym warunkiem, by nie było kolejek jest bilansowanie się systemu, czyli wyrównanie nakładów na ochronę zdrowia z wydatkami. A ponieważ pieniędzy publicznych jest, ile jest, to doszliśmy do wniosku, że za część świadczeń zdrowotnych trzeba będzie płacić z własnej kieszeni.

Są dwie opcje. Zwolennicy pierwszej twierdzą, że powinny to być symboliczne opłaty, rzędu 8-10 złotych, zwolennicy drugiej, że do pewnych procedur medycznych, powinniśmy po prostu dopłacać.

Co do tego nie ma jeszcze konsensusu, choć wszyscy się zgadzają, że dopłacać trzeba będzie.

Drobne dopłaty nie załatają jednak dziury w budżecie na zdrowie.

Tego dokładnie nie wiadomo, bo nikt jeszcze takiej symulacji finansowej nie zrobił.

Ponoć Czesi wprowadzili taką formę współpłacenia pacjentów, ale nie dało to spodziewanych efektów. Zdaniem eksperta od rynku medycznego, Krzysztofa Łandy, prezesa Fundacji Watch Health Care, gromadzone w ten sposób środki są bardzo małe i nie likwidują deficytu, a koszt polityczny takiego rozwiązania jest ogromny.

Zadaniem tych dopłat nie jest pokrycie deficytu budżetowego, a racjonalizacja potrzeb pacjentów. Chodzi o to, by wyeliminować wizyty nieuzasadnione stanem zdrowia.

Ale deficyt pozostanie...

Tyle, że mniejszy. Dlatego uważam, i to bez sprzeciwu ze strony pacjentów, że przyjdzie moment, gdy trzeba będzie ustalić listę procedur medycznych, które zawsze będą musiałby być za darmo i tych częściowo odpłatnych. Te pierwsze powinny być dostępne niezwłocznie i bez kolejki. Jeśli wydamy na nie 60-70 proc. środków budżetowych, to pozostałych 30 proc. można będzie przeznaczyć na procedury mniej ważne.

A jakie procedury można określić jako mniej ważne?
Na przykład leczenie onkologiczne jest ważniejsze od choroby zwyrodnieniowej stawu biodrowego. Jeżeli chorego na raka szybko nie zoperujemy, nie naświetlimy, nie podamy mu chemioterapii, to on umrze. Tymczasem na operację stawu biodrowego można poczekać. Trzeba więc określić, jakie procedury są absolutnymi priorytetami i ich finansowanie zabezpieczyć przede wszystkim. Oszczędności dla budżetu dać może też racjonalizacja pewnych wydatków narzuconych administracyjnie. Dla przykładu - ponieważ wizyta u specjalisty, np. endokrynologa jest bardzo słabo wyceniona, lekarz musi "rozłożyć" ją na trzy wizyty, by móc poświęcić choremu tyle czasu, ile on wymaga oraz pokryć koszt niezbędnych badań. Trzeba z tego zrezygnować, bo stąd się biorą kolejki. Takie bezkosztowe zmiany organizacyjne na pewno zracjonalizują wydatki. Trzeba też zwiększyć kompetencje lekarzy rodzinnych. Jest wiele chorób, których oni nie leczą, choćby potrafili, i badań, które mogliby zlecać, ale są one dziś zarezerwowane dla lekarzy specjalistów. Niech lekarze ogólni czy też rodzinni leczą to, co potrafią, a to, czego nie potrafią, powierzają specjalistom. Kiedyś tarczycę leczył internista, a endokrynolog był najrzadziej odwiedzanym specjalistą, odkąd ograniczono jego kompetencje, do endokrynologów nie sposób się dostać.

Ministerstwo Zdrowia chce decentralizacji NFZ. Czy to coś da?

Dla mnie to raczej propagandowy chwyt, bo tak naprawdę to nie centrala NFZ decyduje, z jakimi placówkami zawrze umowy oddział NFZ, np. pomorski. Zasady konkursów nadal będą ustalane centralnie.

Co jeszcze się składa na ten społeczny projekt reformy?

Gdy już nakłady będą zbilansowane z koszykiem i uwzględnimy współpłacenie, trzeba będzie się zastanowić, czy opłaca się wprowadzić prawdziwą konkurencję między płatnikami. Nasza składka trafiałaby do firmy, którą sobie wybierzemy a ona - konkurując o te pieniądze - będzie się starała, by zapewnić nam jak najszerszy dostęp do leczenia za najmniejsze pieniądze. Oczywiście procedur dodatkowych, bo w zakresie leczenia podstawowego nie może być konkurencji cenowej. Jesteśmy za konkurencją, choć nie wszyscy do końca zdajemy sobie sprawę, co z tego wynika. Za to wszyscy jesteśmy za uproszczeniem sposobu pozyskiwania składki zdrowotnej. Konstytucja RP gwarantuje wszystkim równy dostęp do opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Tymczasem ustawa o NFZ dzieli obywateli na różne kategorie i każdemu z nich przyznaje prawo z innego tytułu - pracującemu, studentowi, emerytowi, bezrobotnemu itd. Angażowana jest do tego olbrzymia i kosztowna machina biurokratyczna, a i tak 7 proc. pacjentów znajduje się poza systemem e-wuś. Najrozsądniej byłoby zlikwidować składkę w ogóle i finansować nasze leczenie z budżetu, bo i tak są to pieniądze publiczne. Dziś średnio na zdrowie jednego obywatela przeznacza się 1500 zł rocznie.

A powinno się przeznaczyć więcej?

To kwestia filozofii państwa. Jeżeli założyć, że opieka zdrowotna ma być w Polsce bezpłatna, to trzeba nakłady na ten cel zwiększyć i to znacznie.

Kiedy wasz projekt ujrzy światło dzienne i co z nim będzie dalej?

To już całkowicie zależy od organizacji pacjentów. Bo jeśli to pacjent przyjdzie i powie, że chce dopłacać, to będzie brzmiało zupełnie inaczej, niż jak powie to lekarz.

[email protected]

Możesz wiedzieć więcej!Zarejestruj się i czytaj wybrane artykuły Dziennika Bałtyckiego www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki