Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak wolny rynek rodził się na ulicach Trójmiasta?

Małgorzata Gradkowska
Kilometrowe kolejki, puste sklepy, puste półki, wściekli, zmęczeni klienci, a po 4 czerwca 1989 roku nagła zmiana. Jak wolny rynek rodził się na ulicach naszych miast - przypomina Małgorzata Gradkowska

Handlowano tam wszystkim, choć nie zawsze z legalnych źródeł. Władza ludowa ugięła się nieco pod ciężarem rynku. Lata 80. żegnaliśmy więc i w lata 90. wchodziliśmy, przechodząc pospieszny kurs praktycznej ekonomii - na chodnikach i miejskich bazarach, zaopatrywani we wszelkie dobra przez przedsiębiorczych rodaków.

Proszę państwa, skończył się komunizm

Halina Zawadzka swoje nowe zawodowe powołanie odkryła w mokro-śniegowy dzień, jakoś na przedwiośniu w 1991 roku. Zapamiętała pogodę, bo ta przewalająca się pod nogami brudna breja prawie ją zniechęciła. Na szczęście - prawie, bo nie wiadomo, co robiłaby dzisiaj.

Nowy ustrój i przepowiednię tej aktorki, że "proszę państwa, skończył się komunizm", przywitała jeszcze w szpitalu na Zaspie, jako salowa, przenosząc baseny i prześcielając łóżka.

- Miałam trzydzieści parę lat i zepsuty kręgosłup - mówi dzisiaj. - Mąż pił, dzieciaków nie miał kto pilnować, jak byłam na nocce, to myślałam, co ja tu dalej robię, trzeba brać swoje życie w swoje ręce, jak zachęcali w telewizorze.

To branie jednak trochę potrwało, bo najpierw trzeba było mieć jakiś pomysł.

- Sąsiadka któregoś dnia podawała do kawy taką czekoladę zagraniczną. Ja tam wcześniej po halach w Gdyni nie chodziłam, do peweksów też nie, to w życiu czegoś takiego nie widziałam A- gruba czekolada, orzechy wielkie, w tekturce z okienkiem. Jak teraz pomyślę, że takimi rzeczami się zachwycałam, to się sama zadziwiam. I się okazało, że to kupione niedaleko nas, na ulicy właściwie, sąsiad z Niemiec sprowadza i sprzedaje. No i już miałam pomysł!

Tak wygląda baleron

Halina Zawadzka, kiedyś salowa, dzisiaj handlowiec (małego kalibru - podkreśla), to jedna z tysięcy tych, którzy "wzięli sprawy w swoje ręce" i do dzisiaj są symbolem początków polskich przemian. To ci, którzy niemal z dnia na dzień opanowali chodniki i placyki polskich miast, na polowych łóżkach wykładając wszystko, co tylko mogło znaleźć kupców.

- A przypomnijmy sobie, że w sklepach nadal jeszcze nie było niczego, a do lipca 1989 roku obowiązywały kartki na mięso - przypomina socjolog Jacek Krajewski.
- Więc gdy na placu pod jakimś blokiem pojawiła się nysa czy żuk i facet opasany zakrwawionym fartuchem wystawiał skrzynki z mięsnymi ochłapami, natychmiast ustawiała się kolejka. Sanepid nie miał nic do powiedzenia, nikt nie pytał o pochodzenie, mięcho szło w godzinę. Pamiętam, że z takiego samochodu na moim osiedlu można było nawet kupić baleron - czyli ktoś miał wejścia nie tylko w rzeźni, ale i w masarni. I pamiętam, że kilogram takiego baleronu z samochodu kosztował 45 tysięcy złotych. W sklepach, jeśli był, dochodził do 60 tysięcy złotych. A warto pamiętać, że w tym czasie w obiegu były już banknoty z nominałem nawet 2 mln zł. Zanim doprowadzono do denominacji w 1995 roku (w stosunku 1 do 10 tysięcy) przymierzano się do wydrukowania banknotów z wizerunkiem Józefa Piłsudskiego o nominale 5 milionów zł.

Z samochodów sprzedawali nieliczni - ci, co mieli dostęp do mięsa i do warzyw. Pozostali zaczynali od chodnika.

Przebitka na kukurydzy i skarpetkach

Miejsca, w których narodził się chodnikowy handel, dzieliły się - w zależności od lokalizacji - na luksusowe, średnie i biedachodniki. Najbardziej luksusowe były np. te w gdańskim Wrzeszczu, na obrzeżach dawnego placu zajezdni autobusowej przy Jaśkowej Dolinie - tam najszybciej kupujący przyzwyczaili się nowej oferty. Średnie, bo zagrożone nalotami milicji, były miejsca na chodnikach, choćby te naprzeciwko nadal funkcjonującego supersamu Zatoka na Grunwaldzkiej. Najmniej poważanymi były te na osiedlach, bo ludzie nadal przyzwyczajeni byli do "zdobywania" wszystkiego na mieście.

- Ale to tym osiedlowym najlepiej się powiodło, bo przez kolejne lata wpisali się w krajobraz i pozamieniali w małe, zaprzyjaźnione z okolicznymi mieszkańcami ryneczki - ocenia Jacek Krajewski. - Radni potem usankcjonowali ich obecność i niektóre funkcjonują do dzisiaj.
Pojawiły się niemal z dnia na dzień: polowe łóżka i blaszane budy, zwane szczękami (od sposobu, w jaki się zamykały - od góry). Umęczeni brakiem wszystkiego Polacy witali je, jak pisały gazety - "z entuzjazmem".

Ale, bez względu na lokalizację, handlowano wszystkim. Halina Zawadzka, zanim weszła na nową drogę zawodową, nawiązała kontakty z kuzynką, która kilka lat wcześniej wyjechała do Hamburga.
- Zebrałam marki po całej rodzinie, pojechałam do niej i za wszystkie pieniądze w jakiejś taniej hurtowni kupiłam czekolady z okienkiem, ciasta-rolady, pakowane w folię i puszki kukurydzy.

Ciągnęłam to w wielkich kraciastych torbach, takich, z jakimi potem jeździli Ruscy. Kupowało się je w Hamburgu w chińskim sklepie. Wystawiłam niedaleko ryneczku w Oliwie na takim małym turystycznym stoliku. Cały towar zszedł mi w dwa czy trzy dni, zarobiłam na czysto, pamiętam do dzisiaj, moje potrójne pobory ze szpitala.
Sąsiad Zawadzkiej, który miał do dyspozycji łóżko, handlował garnkami z Myszkowa, pani z drugiej strony - rajstopami i skarpetami.

- To dopiero była przebitka! Zazdrościliśmy jej wszyscy, bo skarpety nie były ciężkie, podrzucali jej marynarze, a frotte to był wtedy kompletny hit!

Handlowali wspólnie ponad dwa lata. Potem pani od skarpet wyjechała do córki do Stanów, pan od garnków kupił sklep w Gdyni, a Zawadzka kupiła "szczęki" i rozszerzyła asortyment na ogólnospożywczy. To był wielki skok, bo już nie musiała codziennie rano i wieczorem pakować toreb i razem z dziećmi dźwigać towar z ósmego piętra. Szczęki stały w jednym miejscu, a ze stolikiem trzeba było przychodzić najwcześniejszym rankiem i użerać się o miejsce. Teraz prowadzi niewielki sklep i ma nadzieję, że w miarę spokojnie doczeka emerytury, stawiając niewielki opór hipermarketom.

Niektórzy potraktowali chodnikowo-łóżkowy handel jako wstęp do wielkiego biznesu - tak było np. z Dariuszem Miłkiem, dzisiaj właścicielem najpopularniejszej sieci sklepów obuwniczych CCC, na początku lat 90. handlującym butami z łóżka na lubińskim rynku.

Pozostałych wymiotła cywilizacja.

Od Manhattanu do galerii

Tak jak tych z Jaśkowej Doliny, którzy w ciągu roku zamienili polowe łóżka i turystyczne stoliki - na tzw. szczęki, potem na drewniane budki, zwane nie wiadomo dlaczego niemal w każdym mieście Manhattanem. Drewniany rozlewający się na coraz większy teren wrzeszczański Manhattan funkcjonował przez kilkanaście lat, potem i on okazał się nieodpowiedni na nowe czasy i przy wielkich oporach i protestach kupców zamienił się w galerię handlową. Tak jak szczęki na Targu Siennym, które zamieniły się w centrum handlowe - gdy właściciele pojedynczych budek zjednoczyli siły i zawiązali stowarzyszenie kupców, a w końcu oddadzą plac pod nowe budynki. Albo jak najsłynniejszy "szczękowy" bazar w Polsce - na placu Defilad pod Pałacem Kultury w Warszawie, gdzie w ubiegłym roku doszło do niemal regularnych walk między handlującymi, pamiętającymi jeszcze czasy łóżek, a miastem.

W ostatnią dekadę ubiegłego wieku wkraczaliśmy w legendarnych (by nie powiedzieć - kultowych) białych skarpetkach, w kreszowym dresie albo w tureckim sweterku, z turystycznym stolikiem rozstawianym gdzie się dało. Pięknie nie było, ale... można było w końcu pokazać dziecku jak wygląda baleron.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki