Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zbigniew Gryszkiewicz - mecenas, który w PRL dokonywał cudów

Barbara Szczepuła
Rok 1980. Sala BHP. Sierpniowy strajk w Stoczni  Gdańskiej. Mecenas Zbigniew Gryszkiewicz obok Lecha Wałęsy
Rok 1980. Sala BHP. Sierpniowy strajk w Stoczni Gdańskiej. Mecenas Zbigniew Gryszkiewicz obok Lecha Wałęsy Archiwum prywatne
O mecenasie Zbigniewie Gryszkiewiczu, który w PRL dokonywał rzeczy niemożliwych, pisze Barbara Szczepuła

Nadkładając drogi mecenas zachodził czasem do sklepu spożywczego przy Chrobrego we Wrzeszczu, gdzie zaprzyjaźniona kierowniczka odkładała mu paczuszkę kawy. Był zapalonym kawiarzem i życia sobie bez porannej małej czarnej nie wyobrażał. W latach siedemdziesiątych kupno kawy nie było sprawą prostą, co dziś, w dobie cappuccino, latte i espresso kuszących zapachem na każdym kroku, wnukom mecenasa wydać się może śmieszne. W Peerelu spod lady sprzedawano po dwadzieścia deko kawy "Extra-selekt" czy "Super", która oczywiście ani ekstra, ani super nie była. A więc w jednym sklepie ekspedientka odkładała mu kawę, w drugim - mięso, a w kiosku dostawał spod lady "Tygodnik Powszechny". W księgarni sprawa była oczywista: zanim skończył prawo był księgarzem, znał ludzi, zawsze więc mógł liczyć na życzliwość i książki Jasienicy czy Wańkowicza.

Czytaj także: Andrzej Wajda kręcił film "Wałęsa" przy dworcu PKP w Gdańsku (ZDJĘCIA)

Jako księgarz właśnie przeżył jedną z najciekawszych przygód w życiu. Jesienią 1956 roku wysłano go do Budapesztu, by wymienił doświadczenia z węgierskimi księgarzami. No i trafił na rewolucję! Przemawiał w centrum Budapesztu z ciężarówki, a węgierski student, który nie znał polskiego (ja gawariu pa ruski, a to przecież podobne języki) tłumaczył, wzbudzając entuzjazm tłumu! Wtedy zresztą wystarczyło powiedzieć, że jest się z Polski i już było się przyjacielem, bo przecież rewolucja zaczęła się od węgierskiego poparcia dla buntu poznańskich robotników. Porwany prądem wydarzeń trafił Gryszkiewicz na wielki plac i widział, jak ze stojących wokół budynków spadały czerwone gwiazdy. Przepyszny widok! Przyglądał się też wysiłkom demonstrantów, którzy usiłowali zburzyć pomnik Józefa Wissarionowicza. Podobno był największy w Europie. Udało się go obalić dopiero gdy wezwano spawaczy, którzy odcięli Wodza Światowego Proletariatu od jego butów z cholewami. Krzyk radości wzbił się w niebo i nikt nie wstydził się łez radości. Płakał także Zbigniew Gryszkiewcz.
Gdy do Budapesztu wjechały sowieckie czołgi odstawiono go ciupasem do kraju, ale co się nawąchał wolności, to jego. Ten głód wolności już w nim pozostał. Gryszkiewicz zaczął wierzyć, że wbrew Gomułce, któremu początkowo, jak wszyscy, zaufał, wbrew Kadarowi, Polska i Węgry kiedyś wolność odzyskają.

Idzie więc mecenas ulicą Chrobrego we Wrzeszczu i myśli o kawie, która jak u sędziego Soplicy ma "czarność węgla, przejrzystość bursztynu/ Zapach mokki i gęstość miodowego płynu", wchodzi do sklepu, a tam wielki płacz, kierowniczka usiłuje pocieszyć zalaną łzami ekspedientkę. - Co się dzieje? - Jej mąż umiera, bo w szpitalu nie ma sprzętu do dializy - szlochają kobiety.

- Poczułem, że w całym tym peerelowskim absurdzie mogę wreszcie zrobić coś pożytecznego, coś dobrego. Mogę ratować ludzkie życie! Przecież kto ratuje jedno istnienie, ratuje cały świat.
- Jeśli pan znajdzie sztuczną nerkę, chory być może przeżyje - powiedział lekarz w gdańskim szpitalu, w którym leczony był Ireneusz G., mąż ekspedientki. Ale w jaki sposób miał znaleźć sztuczną nerkę skromny radca prawny zatrudniony w spółdzielni "Samopomoc Chłopska" na Oruni? No w jaki?
Jako działacz Klubu Inteligencji Katolickiej znał kilku księży, a przede wszystkim księdza Henryka Jankowskiego. Wsiadł w tramwaj, pojechał do świętej Brygidy i przedstawił proboszczowi rzecz całą. Poprosił o kontakt z sekretarzem Episkopatu Polski, biskupem Bronisławem Dąbrowskim. Nie, wcale nie miał poczucia, że to za wysokie progi, chodziło przecież o życie. Ksiądz Jankowski zatelefonował do Warszawy i umówił mecenasa Gryszkiewicza na następny dzień. A kto płacił za podróż? Bilet kupił mecenas za własne pieniądze.

- Sztuczną nerkę, dar Polonii amerykańskiej dla księdza prymasa Wyszyńskiego, wykorzystuje szpital w Siedlcach - oznajmił biskup Dąbrowski, wysłuchawszy Gryszkiewicza. Mecenas zatelefonował do Siedlec. Nerka, owszem, jest, ale nie działa, bo zepsuła się pompa wodna, a bez niej ani rusz. Więc znów do biskupa Dąbrowskiego: musimy zdobyć pompę wodną, bo inaczej człowiek umrze. Biskup włączył w sprawę szwajcarski Caritas, w którym miał znajomego i po dwóch dniach do mecenasa dotarła informacja: pompa leci hiszpańskim samolotem z Bonn do Polski.
Następny telefon zwala z nóg: pompę zatrzymano na lotnisku Okęcie, bo nie ma odpowiednich dokumentów!

Czytaj także: Pomorscy adwokaci uhonorowani przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego (ZDJĘCIA)

Mecenas jest bezpartyjny, ale dzwoni do Komitetu Centralnego PZPR. Może dlatego, że nie należy do partii nie ma oporów w szukaniu pomocy aż tak wysoko? Skąd miał numer telefonu? Z gdańskiego KW, wybłagał u jakiegoś towarzysza. Telefonuje i opowiada co i jak; człowiek umiera, a pompa leży na lotnisku! Potem dzwoni do Ministerstwa Zdrowia, bo czas nagli, liczą się dosłownie godziny.

Przypomina się stary francuski film "Gdyby wszyscy ludzie dobrej woli". Rybacy łowiący dorsze na Morzu Północnym zatruli się jadem kiełbasianym. Urządzenia do nawiązania łączności radiowej z bazą zawiodły, ale sygnał SOS usłyszał krótkofalowiec gdzieś w afrykańskim buszu. Przypadkowo jest lekarzem, zdaje sobie sprawę, że potrzebna jest natychmiast surowica. Ale skąd ją wziąć? Jak dostarczyć? Uruchamia łańcuch pomocy, w który angażują się krótkofalowcy rozsiani po świecie. Samolot francuski wiezie surowicę do Berlina, radziecki z Berlina do Oslo, a norweski wodnopłatowiec dostarcza ją w ostatniej chwili na statek.

W Polsce też liczą się godziny. Chory traci wzrok i puchnie. Profesor z gdańskiego szpitala wysyła go śmigłowcem do szpitala w Siedlcach, siostry zakonne mimo śnieżnej burzy (rzecz dzieje się w styczniu 1975 roku) jadą na lotnisko do Warszawy po pompę, celnicy wydają ją w końcu na polecenie jakiegoś sekretarz KC czy ministra, których nazwisk już nie poznamy. W szpitalu w Siedlcach wszyscy są przekonani, że chory to jakaś wielka szycha, bo przecież nikt - oprócz mecenasa Gryszkiewicza - nie wyobraża sobie, że można tak się zaangażować, by ratować męża ekspedientki ze sklepu spożywczego przy ulicy Chrobrego we Wrzeszczu.

Sprawa zrobiła się głośna, posypały się kolejne prośby. Mecenas uznał, że musi nawiązać kontakt z Polonią amerykańską. Miał kolegę ze szkoły średniej, który był lekarzem w Chicago. Pojechał więc do Ameryki. Na własny koszt oczywiście. Podróż nie była tania, ale też mecenas nie był, jak na peerelowskie warunki, człowiekiem biednym. Pracował na kilku etatach, żona była nauczycielką, teść też dorzucał parę złotych do wspólnego gospodarstwa i mimo, że mieli na utrzymaniu cztery córki, jakoś sobie radzili, bo zawsze stawiali "być" przed "mieć". Na przykład samochodu mecenas nie miał nigdy, ani w PRL-u, ani w wolnej Polsce.
W Chicago dotarł do właściwej osoby, a mianowicie do prezesa Polonii, Alojzego Maze- wskiego. Dzięki jego pomocy rozkręcił przerzut do Polski sprzętu medycznego i leków, że hej.
Wspomina:
- Trzeba było załatwić środek do oczyszczania wody w szpitalu w Warszawie - załatwiłem. Trzeba było znaleźć żywą nerkę do przeszczepu, znalazłem w Chicago…

Czytaj także: Czy pomniki są potrzebne we współczesnym świecie?

W sierpniu roku 1980 nie mógł stać na uboczu, bo antykomunizm wyssał z mlekiem matki. Jego rodzice uciekali przed rewolucją sowiecką znad Morza Kaspijskiego (klimaty jak z "Przedwiośnia" - wzdycha), tracąc dzieci i oszczędności całego życia. Żona Zbigniewa, Irena, wraz z rodzicami wywieziona była pod Archangielsk (teść był uczestnikiem wojny 1920 roku). Taka rodzina w PRL nie mogła czuć się dobrze. Pod koniec lat siedemdziesiątych mecenas Gryszkiewicz podjął współpracę z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela ("przez mojego przyjaciela Stasia Kuropatwińskiego, który skontaktował mnie z Bogumiłem Studzińskim z Warszawy"), a jego mieszkanie stało się punktem informacyjnym dla rodzin aresztowanych opozycjonistów. Za co aresztowanych? Za manifestacje, za bibułę, a najczęściej - za nic. Przychodzili więc do mecenasa, a on kontaktował ich z obrońcami, którzy nie bali się bronić politycznych, z Jackiem Taylorem, Jerzym Lipskim i Jerzym Karziewiczem.

No, więc wybucha Sierpień i wszyscy porządni ludzie są w stoczni, a przynajmniej przychodzą pod bramę. Gryszkiewicz jedzie ósemką do pracy, widzi, co się dzieje i serce mu bić zaczyna mocniej z emocji. Na Oruni wchodzi do biura, a tam pusto. Idzie do dyrektora, sekretariat zamknięty, w pokojach żywego ducha. Wreszcie trafia do świetlicy. Dyrektor z sekretarką siedzą za stołem prezydialnym i spisują postulaty załogi, która chce się przyłączyć do strajku stoczniowców. Dyrektor przekonuje jednak, że będzie znacznie lepiej, jeśli on te postulaty przekaże do komitetu wojewódzkiego. Mecenas zabiera głos: - Trzeba ogłosić strajk! Wybrać komitet strajkowy i jechać do stoczni, nie do komitetu! Zostaje oczywiście wybrany na przewodniczącego. Dostaje od dyrektora służbowe auto i z biało-czerwoną chorągiewką jedzie z postulatami Zakładu Obrotu Artykułami Przemysłowymi i Spożywczymi "Samopomoc Chłopska" do Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym "Samopomoc" rejestrują pod numerem 342.

Siedzi w sali BHP i słucha negocjacji ze stroną rządową. Gdy dochodzi do kwestii niedzielnej mszy radiowej aż nim trzęsie, bo przedstawiciel rządu mówi: to nie jest odpowiednie forum do dyskusji, niech przedstawiciele Kościoła podejmą negocjacje z rządem… Pisze kartkę do Wałęsy: my, wszyscy wierzący, jesteśmy Kościołem, więc niech nie zawracają głowy! Słyszy po chwili, że Wałęsa przejmuje jego argumentację. Strona rządowa mszę akceptuje. Słucha komunikatów nadawanych przez strajkowy radiowęzeł i w pewnym momencie sam podchodzi do mikrofonu. Mówi: sztuczna nerka płynie już ze Szwecji do Gdańska i następnego dnia będzie do odebrania w porcie. Liczy, że ktoś za bramą usłyszy i przekaże tę informację do szpitala. Sam przecież nie może wyjść ze stoczni…

Przed salą BHP gromadzą się na papierosa robotnicy i dziennikarze, wszyscy spragnieni informacji z prezydium i wyjaśnień tego, co się dzieje, więc rozmawia, tłumaczy. W pewnym momencie jeden ze stoczniowców pyta: - Kochany panie mecenasie, wszystko jasne, nie rozumiemy tylko, po co Wałęsie sztuczna nerka?
W listopadzie rozpoczyna się strajk okupacyjny pracowników służby zdrowia w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku. Kieruje nim Alina Pienkowska. Przyjeżdża minister, wiceministrowie, sytuacja jest beznadziejna, nie ma nie tylko leków, aparatury medycznej, narzędzi chirurgicznych, ale nawet podstawowych środków opatrunkowych, waty i ligniny. I wtedy mecenas Gryszkiewicz proponuje utworzenie solidarnościowego banku leków, który zasilałaby Polonia. Pomysł podoba się, mecenas otrzymuje pełnomocnictwo Lecha Wałęsy i akceptację Ministerstwa Zdrowia.
Przede wszystkim poleciał (jak zwykle, na własny koszt) do Chicago, do prezesa Mazewskiego. Kongres Polonii organizował mu spotkania w wielu miastach Stanów Zjednoczonych, a także w Kanadzie. Potem jeździł do Polaków mieszkających w Europie. Wszyscy byli bardzo hojni i Solidarnościowy Bank Leków "Na ratunek" rozrastał się. W sumie dzięki zabiegom Gryszkiewicza leki z tego banku znalazły się w czterdziestu dwu aptekach w Polsce. Tak zwane apteki darów uratowały życie wielu ludziom. - To była pomoc wartości wielu milionów dolarów, z samej tylko niewielkiej Danii dostaliśmy lekarstwa i sprzęt medyczny za około 10 milionów - wspomina.

Czytaj także: Edmund Pepliński - to on zrobił najsłynniejsze zdjęcie z Grudnia'1970
W zimie 1985 roku Gryszkiewicz przewrócił się na ulicy w Gdańsku i złamał nogę w biodrze. - Mieli mi zrobić endoprotezę, ale brakowało kleju kostnego zwanego cementem, żona starała się o pomoc w Rzymie, nawet w Aptece Watykańskiej, ale nim zdołała sprawę załatwić, było za późno, biodro się zrosło i wypisano go ze szpitala.
- Najtrudniej jest załatwić coś dla siebie - mówi z tym swoim trochę nieśmiałym uśmiechem.

13 grudnia 2011 roku Ryszard Stachurski, wojewoda pomorski, w imieniu prezydenta Bronisława Komorowskiego udekorował Zbigniewa Gryszkiewicza Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. "Za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce".
Uroczystość odbyła się w sali BHP.

Codziennie rano najświeższe informacje z Gdańska prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki