Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Załoga z Trójmiasta jako pierwsza w Polsce opłynęła Rosję od północy

Irena Łaszyn
Pokonali Przejście Północno-Wschodnie, ale bieguna nie opłyną, bo… woda zamarzła. O gdańszczanach w Arktyce, napierających growlerach, koncercie dla morsów i wyprawie na Lady Danie 44, która weszła do historii polskiego żeglarstwa, pisze Irena Łaszyn

Sukces jest, ale nie do końca. Jest, bo Lady Dana 44 jako pierwszy jacht pod polską banderą pokonała Przejście Północno-Wschodnie, przedarła się przez pola lodowe, przekroczyła 180 stopień długości geograficznej i znalazła się na półkuli zachodniej. Nie do końca, bo zamiast kontynuować rejs po arktycznych wodach, wokół bieguna północnego, skierowała się na południe, w stronę Vancouver w Kanadzie.

Żeglarze nie ukrywają, że to była trudna decyzja. Podjęli ją w porcie Prowidienija, na południowym krańcu Półwyspu Czukockiego, nad - nomen omen - Zatoką Opatrzności. Utknęli tam na dłużej, czekając na wizy, prognozy pogodowe i wieści o sytuacji lodowej na trasie Przejścia Północno-Zachodniego, które miało być drugą częścią wyprawy. Komunikaty nie były pomyślne. Poprzednia, wyjątkowo mroźna zima wciąż trzymała niektóre odcinki skute lodem, a tegoroczna zima przyszła zdecydowanie za wcześnie i dopełniła dzieła.

- Dwanaście innych jachtów, nie przeczuwając niebezpieczeństwa, utknęło w lodowej pułapce w porcie Cambrige Bay już 11 września - informuje Daniel Michalski, członek załogi Lady Dany 44. - Musieliśmy postanowić: płynąć dalej wokół bieguna, tak jak planowaliśmy, i stanąć do walki z lodową Arktyką, czy odpuścić "jazdę po brzytwie" i skierować jacht na południe. Doszliśmy do wniosku, że ambicje nie powinny zastępować zdrowego rozsądku.

Tak naprawdę decyzję podjął kapitan Ryszard Wojnowski. Pozostała szóstka żeglarzy tylko ją uszanowała. Nikt nie protestował. Już wcześniej, zmagając się z lodowymi przeszkodami na rosyjskich arktycznych wodach, zwłaszcza na Morzu Łaptiewów, przeżyli przecież chwile grozy i wiedzieli, że z żywiołem trudno wygrać.

- Naprawdę było gorąco - przyznają zgodnie.

Smalec dla misia

Najpierw była to wycieczka. Tak to przynajmniej określają. W czerwcu - na piętnastometrowym jachcie Lady Dana 44 (przez przyjaciół zwanym pieszczotliwie Panią Danką) wypłynęli z sopockiej mariny do Sankt Petersburga. Tam wystartowali w The International Sailing Regatta Adventure Race 80DG, czyli międzynarodowych regatach organizowanych przez Rosyjską Kompanię Turystyczną Rusarc. Drugi etap, z Archangielska do Ziemi Franciszka Józefa nawet wygrali, a potem opłynęli Nową Ziemię i przez Morze Karskie udali się do Dikson, najbardziej wysuniętego na północ rosyjskiego portu.

Podkreślają, że piękny był ten regatowy czas. Delfiny, orki, wieloryby i… niedźwiedzie polarne. Tych ostatnich bardzo byli ciekawi, ale misie - jak się okazało - towarzystwa nie potrzebowały. Zignorowały nawet domowy smalec, którym załoganci usiłowali je przekupić, by porobić zdjęcia. Daniel Michalski stwierdził więc, że albo ze smalcem, albo z niedźwiedziami było coś nie tak. Przecież fokę misie potrafią ponoć wyczuć z odległości jednego kilometra. I to pod lodem!

Ale tak było za pierwszym razem. Za drugim - niektórzy załoganci spotkali się z niedźwiedziem oko w oko, wbrew własnej woli. I tak zmykali, zjeżdżając na pupie ze stromego ośnieżonego klifu, że aż się miś zdziwił. Na szczęście, skończyło się na strachu, choć mogło zdecydowanie gorzej. Do dziś nie wiadomo, jakie zwierzak miał zamiary. Wiadomo natomiast, że kolejny, spotkany na ulicach Dikson, miał ich po prostu w nosie. Wolał inne przysmaki.

- Ludzie okazali się bardziej towarzyscy - żartują żeglarze. - Zacieśniliśmy więzy z kapitanem Danielem Gawriłowem i załogą rosyjskiego jachtu Piotr I, który regaty prowadził. Gawriłow jest w żeglarskim świecie znaną personą, bo w roku 2010 opłynął biegun północny w ciągu jednego sezonu. Do tej pory udało się to tylko dwóm jachtom: Piotrowi I i norweskiemu katamaranowi Northern Passage. Oprócz tego nawiązaliśmy bliskie kontakty z Pekką i Ritą, fińskim małżeństwem z jachtu Sarema, które od jedenastu lat, po sprzedaży dobrze prosperującej firmy, pływa po morzach i oceanach. W dodatku z psem, który jako nietypowy załogant robi coraz większą medialną karierę.

Chopin i siekiera

Medialną karierę robił (i robi) też 16-letni Michał Wojnowski, syn kapitana. Nie dość, że choć spośród załogantów najmłodszy, to wachty pełni jak wszyscy. A w wolnych chwilach trochę się uczy i trochę grywa na keyboardzie, który zabrał ze sobą na pokład. Czasem koncertuje solo, czasem przy wtórze gitary Daniela Michalskiego. Jego muzykowaniem zachwycają się przypadkowi gapie w portach i najprawdziwsze morsy w morzu. Kiedyś zadziwione ssaki otoczyły jacht, by wysłuchać nokturnów Chopina. Scena została nagrana, pokazał to nawet "Teleexspress".

A co do tej pory najbardziej zadziwiło żeglarzy? Dużo było tych zadziwień.
Daniel Michalski, współautor arktycznego bloga (arctic2013.pl) oniemiał na przykład, gdy zobaczył kapitana Gawriłowa łupiącego - za pomocą siekiery, czekana i piły łańcuchowej - niewielką górę lodową przywiązaną do rufy jachtu… Po co to robił? "Nie po co, tylko do czego - tłumaczył innym zdziwionym. - Otóż, do drinków!" Chodzi o to, że bryły arktycznego lodu mają wzięcie w najbardziej ekskluzywnych barach i restauracjach St. Petersburga. Nic dziwnego, że cały forpik był nimi wypełniony, a łupanie pochłaniało długie godziny. Jak biznes to biznes.

Paweł Ołdziej, 28-letni załogant, zachwycił się z kolei zjawiskiem refrakcji. Nie wiedzą Państwo, co to jest? Większość nie wie i większość nigdy tego nie zobaczy. A oni widzieli. Paweł tłumaczy: - Refrakcja jest to ponadnormalna przejrzystość powietrza pozwalająca widzieć rzeczy znajdujące się za widnokręgiem. Spotykana jest, choć stosunkowo rzadko, na wszystkich morzach. Ta w pobliżu Nowej Ziemi, dodatkowo objawiła się powstawaniem obrazów wysp nad horyzontem i tworzeniem jak gdyby podwójnego horyzontu - jednego ponad drugim. Efekt potęgowały jeszcze plamy słońca pojawiające się na "pionowym" fragmencie morza. Wpatrywaliśmy się w to jak urzeczeni.

Paweł zauważa, że to refrakcja mogła przyczynić się do tragedii Titanica.

Kręcili piruety

W Dikson tkwili niemal trzy tygodnie.
- Staliśmy w porcie nie dlatego, że tak bardzo nam się tam podobało, ale z powodu zalodzenia w Cieśninie Wilkickiego - tłumaczy Michał Kochańczyk. - To miejsce jest wąskim gardłem na naszej trasie wokół bieguna północnego. Od początku braliśmy pod uwagę oczekiwanie w tym rejonie na "puszczenie lodów". Tak naprawdę North-East Passage, czyli Przejście Północno-Wschodnie to właśnie te 200 mil morskich lodu, który nie każdego roku topnieje.

Kapitan Wojnowski zauważa, że lód odpuszcza zazwyczaj po 15 sierpnia, trzeba się więc bardzo szybko przedostać, bo ok. 15 września cieśnina ponownie zamarza, niekiedy chwytając nieostrożnych śmiałków w lodową pułapkę.

Daniel Michalski: - Wypłynęliśmy z Dikson 22 sierpnia, mając świadomość, że lody nie do końca puściły. Po dwóch dniach dotarliśmy do pierwszych dryfujących growlerów i pól lodowych. Ten niekończący się lodowy mur z daleka przypominał nieco… falochron gdyńskiego bulwaru. Przed murem ujrzeliśmy pola lodowe klinujące się nawzajem w jakimś trudnym do opisania uścisku. Zrobiło się nam gorąco. Zastanawialiśmy się, czy ten labirynt ma wyjście. A jeśli nie, to czy zdążymy wrócić zanim się zamknie. Ostro lawirowaliśmy, z duszą na ramieniu.

Gdy już się wydawało, że wyszli z lodowych okowów i minęli przylądek Czeluskin na północnym krańcu półwyspu Tajmyr, zaczął się prawdziwy horror. Przed nimi pojawił się kolejny lodowy wał, niemający końca. Falował, ale nie był za bardzo zbity, uważnie więc szukali przejścia.

Daniel Michalski: - Rozpoczęliśmy najbardziej niebezpieczną jak dotąd żeglugę, ryzykując uszkodzenie steru, śruby bądź zgniecenie kadłuba. Ogromne rozhuśtane wiatrem masy wody napierały na lodową granicę, pchając ją w naszym kierunku oraz łamiąc wielkie lodowe tafle. To właśnie one, przełamywane na grzbietach fal, stanowiły dla nas największe niebezpieczeństwo. Manewrowanie jachtem w bardzo wąskich szczelinach między grubymi na półtora metra i kołyszącymi się na fali kawałami twardego lodu było bardzo stresujące. Wąskie przejścia zamykały się co chwilę, tworząc nową mozaikę, a pływające growlery oraz grube lodowe płyty jak puzzle układały się wciąż w nowe wzory. Z trudem kręciliśmy piruety…

Jak już wiemy, gdańszczanie Przejście Północno-Wschodnie pokonali. I skierowali się w stronę Czukotki. Tam też nie było łatwo. Psuły się jachtowe urządzenia, dokuczała wilgoć i śliska podłoga, a woda kapała na koje i stół.

To, co najtrudniejsze

Gdy zapytać żeglarzy, co podczas tej wyprawy było najtrudniejsze, najpierw powiedzą o przeprawie przez Cieśninę Wilkickiego, horrorze na Morzu Łaptiewów i lodowych przeszkodach na Morzu Wschodniosyberyjskim. Potem nawiążą do decyzji o przerwaniu wyprawy wokół bieguna. Iwspomną o sztuce kompromisu.

- Gdy na powierzchni kilkunastu, a praktycznie kilku metrów kwadratowych, przez cztery miesiące musi ze sobą współpracować siedmiu członków załogi, na pewno jest to sztuka - uważa Michał Kochańczyk. - Nam się ta sztuka udaje.

A co najtrudniejsze? Według Kochańczyka czasami trudne jest spanie na dziobie podczas pływania pod wiatr na dużej fali, kiedy dziób jachtu gwałtownie opada i żołądek wręcz przyciska się do kręgosłupa. Czasami trudno się zmobilizować, by wyjść z ciepłego śpiwora, ubrać się szybko i znów pójść na pokład na wachtę, gdzie zimno, wietrznie i do domu daleko. Czasami uciążliwe jest mycie naczyń na dużej fali…

- Ale tego wszystkiego się spodziewaliśmy - zastrzega Michał. - Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo.

Pani Danka nie wróci

Na Półwyspie Czukockim spędzili wiele dni. I znowu chuchali na lód, z nadzieją, że ustąpi. Niestety, nie ustąpił. Gdy więc w poniedziałek, 23 września, doleciały wreszcie samolotem z Anadyru przedłużone rosyjskie wizy, na które czekali, pożegnali Czukczów, z którymi zdążyli się zaprzyjaźnić (Michał Kochańczyk miał nawet prezentację o rejsie w miejscowym liceum i wielorybniczej osadzie Czaplina!) i opuścili Prowidienija.

- Przed nami prawie 2300 mil po północnym jesiennym Pacyfiku - mówi Kochańczyk. - Przy 10 stopniach Beauforta, na co się zanosi, bardziej się sztormuje niż płynie. W każdym razie, jesteśmy w drodze do Vancouver. Tam jacht przezimuje, a my wrócimy do kraju. Prawdopodobnie ok. 20 października.

Rejs zamierzają kontynuować w następnym roku. A ponieważ plany są po to, by je zmieniać, rozpatrują zupełnie inną trasę: przeprawią się przez Cieśninę Magellana, opłyną Alaskę, Kanadę, Chile, Brazylię…

Kapitan Ryszard Wojnowski zauważa, że choć Lady Dana 44 (nazwana tak na cześć żony kapitana) nie opłynęła bieguna północnego w jednym sezonie, i tak zapisała się w historii żeglarstwa. Żaden inny jacht pod polską banderą tak daleko nie dotarł.
Nic dziwnego, że Rosjanie mówili o nich "mołodcy".

Ale najbardziej zgryźliwy moriak, który długo Polaków nie doceniał, pokłonił im się dopiero wtedy, gdy Daniel Michalski, też stary żeglarski wyga, położył go "na rękę", a potem zagrał na gitarze i zaśpiewał "Katiuszę".

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki