Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Matki chrzestne Polskich statków opłakują „swoje dzieci"

Dorota Abramowicz
Różni je wiele. Są wśród nich inżynier, pielęgniarka, żona prezydenta, żeglarka, która opłynęła świat, wnuczka twórcy Gdyni, nauczycielka, prawnuczka poetki. Łączy je tęsknota za "swoimi" statkami.

Joanna Twardowska-Modrzejewska była bardzo zdenerwowana. Od momentu otrzymania listu z Polskich Linii Oceanicznych zastanawiała się, dlaczego to akurat na nią trafiło. Właściwie - myślała - bardziej odpowiednią osobą jest jej matka. Tylko że matka zachorowała i leżała unieruchomiona w łóżku.

Padło więc na 25-letnią Joannę, najmłodszą żyjącą krewną najwybitniejszej pozytywistycznej poetki Marii Konopnickiej. - O tym, kim była moja prababcia, wiedziałam "od zawsze" - mówi pani Joanna. - Dziadek, Jan, był wśród sześciorga dzieci najbardziej kochanym przez prababcię synem. I wzajemnie, wręcz ubóstwiał matkę. Jako dziecko starałam się nikomu nie opowiadać o prababci. W łódzkiej szkole jednak szybko odkryto prawdę, a polonistka przy całej klasie oznajmiła "fiołeczku, ja to się teraz za ciebie wezmę". I tak nie zaczęłam pisać książek...

Kiedy na szczeblu ministerialnym zapadła decyzja o nazwaniu drobnicowca dla Chińsko-Polskiego Towarzystwa Okrętowego Chipolbrok nazwiskiem sławnej poetki, rozpoczęto poszukiwania jej potomków. Joanna nagle stała się jedyną kandydatką na matkę chrzestną.

Zbudowany w Stoczni Gdańskiej statek Konopnicka został zwodowany 17 kwietnia 1961 roku.
- Musiałam rzucić mocno butelką, by się za pierwszym razem rozbiła o burtę - wspomina pani Joanna. - Inaczej, jak mówił stary przesąd, załogę i statek mógł prześladować pech. Trzęsłam się jak galareta, myślałam, że jak nie trafię, to sama chyba wskoczę do wody.

Dowodem na związek między roztrzaskaniem butelki a fatum wiszącym nad statkiem mogą być losy PLO-wskiego drobnicowca m/s Bolesław Bierut. Podczas wodowania w 1956 roku córka Bieruta trzy razy tłukła butelką o kadłub. Dopiero za trzecim razem ktoś pomógł jej rozbić szkło. Potem kadłub się zatarł i trzeba było ściągnąć statek z pochylni. Bolesław Bierut został ostatecznie w 1967 r. na osiem lat uwięziony na Wielkim Jeziorze Gorzkim. Jak pech to pech. Nic więc dziwnego, że - jak opowiadają matki chrzestne - pewna pani, której statek "uciekł", spływając na wodę przed ceremonią chrztu morskiego, chwyciła w dłoń butelkę szampana i wskoczyła do wody. Dopłynęła do burty i - by uchronić jednostkę przed nieszczęściem - rozbiła o nią butelkę.

Szampan rzucony przez prawnuczkę Marii Konopnickiej roztrzaskał się za pierwszym razem.
Miało być dobrze.
Pół roku później, 13 grudnia 1961 roku, w basenie portowym Stoczni Gdańskiej, w przeddzień oddania Konopnickiej do eksploatacji, wybuchł pożar. Dziesiątki ludzkich błędów, opóźnień, strach przed podjęciem decyzji - to wszystko doprowadziło do śmierci 22 stoczniowców.

- Niewyobrażalna tragedia, długo nie mogłam się otrząsnąć - wzdycha Joanna Twardowska-Modrzejewska. - Ci ludzie zginęli w okrutny sposób, płonąc żywcem dlatego, że statek był ważniejszy od ludzkiego życia. Można było ich uratować, wycinając w kadłubie otwór, ale ci, którzy byli w stoczni, bali się zaryzykować zniszczenie jednostki.

Drobnicowiec po remoncie wyruszył na trasę do Chin. Pani Joanna, choć teoretycznie przysługiwało jej prawo wypłynięcia w podróż "swoim" statkiem, nigdy z tej możliwości nie skorzystała. Rejsy były za długie, a ona musiała się opiekować chorą matką. Potem na podróż nie zgodzili się Chińczycy. A w 1979 roku Konopnicka została sprzedana chińskiemu armatorowi i przemianowana na Yixing. Ogień rozpoczął i zakończył życie statku, który w 1980 roku spłonął w porcie w Szanghaju.

Jak kobiety tłukły flaszki

Statkom nadawano imiona już 2 tysiące lat przed naszą erą, w starożytnym Egipcie. Aby uchronić jednostkę i ludzi na niej pływających przed morskim żywiołem, oddawano ją pod opiekę bogów, żywiołów, silnych i groźnych zwierząt. Zdarzało się, że ceremonii chrztu morskiego towarzyszyły okrutne obrzędy. Wikingowie pod zsuwające się do wody łodzie kładli niewolników, którzy ginęli ze złamanymi karkami. Ludy z wysp Pacyfiku praktykowały zwyczaj wrzucania ludzi do wody na żer rekinom. Składano także ofiary ze zwierząt. Z upływem czasu coraz częściej zastępowano krwawe obyczaje toastami winem, a od XIX wieku szampanem - połączonymi z rozbijaniem butelek o burtę statku.

Początkowo chrztu morskiego dokonywali kapłani, królowie, wielcy wodzowie. Od XIX wieku przyjęło się, że matkami chrzestnymi jednostek pływających są kobiety. Wybierano osoby nieprzypadkowe - były to krewne patronów statków, osoby zasłużone dla miast lub regionów, których imiona nadawano jednostkom, znane pisarki, aktorki, pianistki, malarki.
- Chrzest statku to nie tylko jednorazowa uroczystość, to także początek więzi między kobietą, która "rzuca flaszkę", a statkiem i załogą - mówi Barbara Dobraczyńska (z wykształcenia lekarz medycyny, przez lata dziennikarka telewizyjna, zajmująca się tematyką morską, matka chrzestna ro-rowca "Gdańsk II"). - Trudno to inaczej określić, ale wydaje się, że wszystkie, nawet te mieszkające z dala od Wybrzeża, stałyśmy się rzeczniczkami spraw morskich.

Szczęście pani Oleńki

Spośród ponad dwóch setek pań, zrzeszonych w Klubie Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego, największe szczęście ma Oleńka Majewska. Pani Oleńka jest jedyną matką chrzestną statku (nie mylić z okrętem), która nie została jeszcze osierocona.

Osierocenie następuje wtedy, gdy statek, któremu powiedziało się na początku drogi "Płyń po morzach i oceanach świata..." i nadało imię, nagle znika z rejestrów towarzystw morskich. Trafia na złom lub do sprzedaży. Polska flaga zostaje zastąpiona tanią banderą, a dotychczasowe imię czasami trudną do wymówienia nazwą.

- Wszystkie panie zazdroszczą, że mój Zodiak jest na chodzie - mówi Oleńka Majewska, była kierownik działu korekty map morskich Urzędu Morskiego w Gdyni. - To statek hydrograficzny, niezbyt duży, stawia pławy, zbiera zanieczyszczenia olejowe, prowadzi prace podwodne i sondażowe. Pływałam na nim z pięć razy po zatoce, mam stały kontakt z kolejnymi kapitanami i załogą. Zodiak stoi trochę daleko, na Westerplatte, ale kiedy mnie zapraszają, to samochód zawsze podjeżdża pod dom w Gdyni.

Takiego szczęścia nie mają nawet matki stosunkowo niedawno wodowanych statków. Julita Maciejewicz-Ryś, doktor nauk przyrodniczych z Krakowa, w 2008 roku została matką chrzestną Eugeniusza Kwiatkowskiego, statku towarowego zwodowanego w Gdańskiej Stoczni Remontowa.

- Eugeniusz Kwiatkowski był moim dziadkiem - mówi Julita Maciejewicz-Ryś. - Przez kilka powojennych lat mieszkaliśmy z bratem u dziadka w Sopocie. Trochę się dziwiliśmy, że do naszego dziadka zwracano się "panie ministrze", a nawet "panie premierze". Dziadek był człowiekiem wyjątkowo skromnym, unikał słowa "ja". A potem nagle dziadkowi kazano wyjechać daleko od jego ukochanej Gdyni. Nie pozwolono mu na osiedlenie się w Warszawie, pozostało mu szukanie miejsca do życia na drugim krańcu Polski, w Krakowie.

Pani Julita ze zrozumieniem przyjęła informację, że choć zwyczaj nakazuje zabranie w rejs matki chrzestnej - nie popłynie na Eugeniuszu Kwiatkowskim. Nie było sensu, nowoczesne kontenerowce zawijają do portu na kilka, kilkanaście godzin. Stają przy nabrzeżach oddalonych od centrów miast. I tak była dumna, że po morzach i oceanach będzie pływać statek noszący imię budowniczego Gdyni - jej dziadka. Jednak trzy lata po wodowaniu dotarła do niej wiadomość, że spółka Gdańskie Linie Morskie, czarterująca Eugeniusza Kwiatkowskiego, sprzedała statek. Gdzie, komu?

- Nie mam pojęcia - mówi wnuczka inż. Kwiatkowskiego. - Wiem, że nosi już inne imię, ale nie wiem, jakie. Cóż mogę powiedzieć? Przykro mi. Bardzo przykro.
Gdańsk II, rorowiec Barbary Dobraczyńskiej, służył w Polskich Liniach Oceanicznych zaledwie sześć lat. - Płynęłam nim w 1989 roku do Australii, gdzie zresztą pozostałam na cały rok - opowiada pani Barbara. - Niedługo po tamtym rejsie został sprzedany Norwegom i przemianowany na Jolly Rosso.

Potem krótko dawny Gdańsk II nosił imię CGM Renan, a w latach 1991-2014 znowu stał się Jolly Rosso. I pod tym imieniem został wprowadzony na plażę stoczni złomowej w Alangu 14 lipca 2014 roku.

Więcej szczęścia mają matki chrzestne okrętów Marynarki Wojennej. Ich "dzieci" przeważnie nadal służą Polsce.
- Moje ORP Gniezno ma już 25 lat - mówi z dumą w głosie Halina Ostrzycka, nauczycielka z Gniezna. - Ten statek związał mnie i moje miasto z morzem. Każdego roku w Gnieźnie organizowane są, z mojej inicjatywy, konkursy dla dzieci i młodzieży dotyczące historii Marynarki Wojennej. Na zwycięzców czeka wyjątkowa nagroda - kilkudniowy pobyt bezpośrednio na okręcie.
Pani Halina też odwiedza regularnie okręt, a załoga - panią Halinę. Przed dwoma tygodniami, po zakończeniu kolejnego konkursu, gościła w swoim domu na kolacji 15 marynarzy z Gniezna. - To już coroczny zwyczaj, że zapraszam ich do siebie i będę to robiła, póki sił mi starczy - deklaruje matka chrzestna okrętu.

To pewnie nie przypadek, że do służby w Marynarce Wojennej trafiają kolejni marynarze z rodzinnego miasta pani Haliny.
Teraz też na Gnieźnie służy chłopak z Gniezna.

Umierająca tradycja

Odchodzą statki, odchodzą też ich matki chrzestne. Spośród prawie 400 kobiet, które nadawały imiona statkom eksploatowanym przez armatorów Wybrzeża Gdańskiego, nie żyje już prawie połowa. Nie ma wśród nas m.in. Franciszki Cegielskiej (holownik Heros), aktorki Ryszardy Hanin (drobnicowiec Lenino), pisarki Aliny Centkiewicz (ro-ro Wrocław), pianistki Haliny Czerny-Stefańskiej (Tadeusz Kościuszko)...

Pomysł pokazania więzi matek i ich statków powstał podczas ostatniego zjazdu Stowarzyszenia Klubu Matek Chrzestnych Statków Armatorów Wybrzeża Gdańskiego. Na zjeździe pojawiło się około 30 pań, na przeszło 200 zrzeszonych w klubie. I nie trzeba się dziwić niskiej frekwencji - wiele matek chrzestnych mieszka z dala od morza, a wiek i związane z nim choroby nie sprzyjają podróżom.

- Pomyślałam wówczas, że tak naprawdę nic się nie dzieje - tłumaczy Barbara Dobraczyńska. - PLO się skończyły, nasze statki pływają coraz częściej pod obcą banderą, stocznie, jeśli coś budują, to dla obcych armatorów. Tradycja umiera. A tymczasem w naszych domach jest jeszcze wiele pamiątek, wycinków, zdjęć, dokumentujących lata świetności polskiej floty. O swoich statkach mogą opowiedzieć pielęgniarki, lekarki, nauczycielki, córki, wnuczki i prawnuczki wielkich ludzi, osoby znane - w tym żeglarka Krystyna Chojnowska-Liskiewicz (jacht Zew), Anna Komorowska (Pasat), Jolanta Kwaśniewska (Nawigator XXI), Hanna Wenda-Uszyńska, wnuczka Tadeusza Wendy - (Tadeusz Wenda).

Przygotowania do wystawy trwały ponad rok. Zbierały pieniądze w miastach, które dały imiona "ich" statkom (najbardziej pomógł Gdańsk), w firmach (Chipolbrok, SMT), nawiązały współpracę z Narodowym Muzeum Morskim, które dało wsparcie merytoryczne i zgodziło się udostępnić ponad 400 m kw. ładowni Sołdka. Przyniosły z domów pamiątki, nakręciły film, w którym o swoich statkach opowiadają osierocone matki chrzestne i kapitanowie. I - jak mówią z goryczą - jest to opowieść o morskiej tradycji, która z wolna ginie w kraju, odwróconym plecami do morza...

============41 Ramka mag(50372311)============
Matki i statki - to otwarta wczoraj wystawa, którą będzie można codziennie obejrzeć między godziną 10 a 16 na pokładzie statku muzeum Sołdek, przy ul. Ołowianka 9-13 w Gdańsku
============40 Krótko - Winieta mała(50372329)============
Tradycja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki