Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak to z pożarem w Domu Pomocy Społecznej przy Polanki 121 naprawdę było

Wiesław Kozyra
Wiesław Kozyra
Ten pożar to było prawdziwe piekło - wspominają już po wszystkim pensjonariusze Domu Pomocy Społecznej przy Polanki 121

Pożar wybuchł o godzinie 11, dokładnie jakby na czyjeś zamówienie, we wtorek, 8 września. A rano padało, jak dnia poprzedniego, wszystko było mokre, plac parkingowy, chodniki, alejki, i trawa zielona, i krzewy, i drzewa wokół Naszego Domu, jak go nazywają jego mieszkańcy. Tego dnia, o godzinie 6 rano, w prognozie pogody spikerka zapowiedziała, że dzień będzie piękny, ładny, jak koncert życzeń, dla każdego znajdzie się melodia, jakiej sobie życzy. Będzie deszczyk padał, i pojawi się słońce, i będzie zachmurzenie, jeśli ktoś tego oczekuje. A po południu mogą być burze, nawet z piorunami! To ostatnie - pewnie dla mnie, bo uwielbiam burze i wyładowania. I burzliwe życie także.

Kto by pomyślał, że dojdzie do pożaru?
Przed wybuchem pożaru, tuż przed jedenastą, słoneczko wychynęło zza chmur, jakby chciało nas pocieszyć, że jeszcze nadejdą ciepłe dni, że nadejdzie złota polska jesień, nie ma co się martwić na zapas. Ale powietrze było nadal wilgotne. I świeże, czyste - jak to po deszczu. Rześkie.

Może przyczyny pożaru upatrywać należy w zwarciu przewodów elektrycznych? Zdaniem strażaków, tak najczęściej bywa. W pobliżu zwarcia musi obowiązkowo być materiał łatwopalny, firanki, tapeta albo majtki na elektrycznym grzejniku. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to wyjaśniam. W przewodzie elektrycznym, zwanym plus albo faza, płyną elektrony, pulsują. A w przewodzie zero - elektronów brakuje. Ten przewód zero łaknie elektronów, głodny jest, i jak tylko może, to ściąga je do siebie, pożera. Dlatego palą się żarówki, a na maszynce elektrycznej można usmażyć jajecznicę, i można zagotować wodę w czajniku bezprzewodowym. On tak się nazywa, ten czajnik, niby "bezprzewodowy", ale to zmylenie, to zmyłka. On, czajnik bezprzewodowy, choć tak się nazywa, jednak przewód ma, i każdy to widzi. Jeszcze uczeni technicy i inżynierowie nie znaleźli sposobu na przesyłanie prądu przemiennego za pośrednictwem powietrza, bez użycia aluminium albo miedzi, które to metale dobrze prąd przemienny transportują.

No dobra! Przerywam wykład, co by nie nudzić, i co by się nie wydało, na wykładowcę elektryki to ja się nie nadaję. Coś jednak o tych elektronach muszę napisać, bo u nas, w Naszym Domu doszło do pożaru, a jak strażacy twierdzą, przyczyna mogła być tylko jedna: zwarcie w przewodach elektrycznych. Strażacy? To prawdziwe spece od elektryki!
Jeśli dojdzie do pożaru domku letniskowego, to strażacy zawsze mają wyjaśnienie proste: Przyczyna? Zwarcie w przewodach elektrycznych! Pod Kościerzyną raz się zdarzyło, że wybuchł pożar, a opowiadał o tym komendant straży pożarnej Jerzy Rożek na konferencji prasowej.
- Przyczyna? - rzucił pytanie. Ja aż podskoczyłem, i wołam:
- Zwarcie w przewodach elektrycznych!
- Niestety - odpowiedział - ten domek nie był podłączony do sieci elektrycznej.
No i tak razem odkryliśmy, że przyczyny mogą być inne: celowe podpalenie albo zaprószenie ognia. Niechcący!
Ale wracając… Tuż po jedenastej, jak już wybuchł pożar na drugim piętrze Naszego Domu, minuta lub dwie, zawyły syreny, nadjechały pierwsze wozy strażackie, a z nimi - policja. Pierwszy wóz bojowy straży pożarnej nadjechał od strony Oliwy, a za nim następne. A ten pierwszy miał kłopot, bo brama wjazdowa za ciasna była, czyli w sam raz. W sam raz dla samochodów osobowych, ale nie dla wielgachnych bojowych wozów strażackich. W końcu temu bojowemu udało się cofnąć i wjechać tyłem na parking, przez przyciasną bramę. Uf, odetchnąłem z ulgą, kiedy to widziałem. Z trudem się wcisnął tyłem przez bramę, z bólem. A wiem, co mówię, bo nieraz słyszałem od moich dziewczyn, ile bólu sprawia, jak ona zakłada przyciasny stanik albo co innego…

Za nim wjechał na parking drugi wóz bojowy, już przodem. A trzeci ustawił się na chodniku. A z drugiej strony, od Wrzeszcza, od strony domu Lecha Wałęsy, jadą następne wozy bojowe, jeden, drugi, i trzeci, a za nimi czwarty. Ustawiają się wzdłuż ulicy, na wysokości Naszego Domu, blokując jeden pas jezdni. Tą ulicą jeździ autobus, numer 149, tam i nazad, czasami jeżdżę nim do Manhattanu, drugie piętro plus do Czytelni, oddać i wypożyczyć książki, i do internetu. Drżę cały, co będzie, kiedy 149 nadjedzie?

Tymczasem strażacy wynoszą z pojazdów bojowych nosze plastikowe i kładą na trawnik, dla obłożnie chorych, których z Naszego Domu będą ewakuować z drugiego piętra. A ten trzeci bojowy, co na parking wjechał, to ma drabinę na dachu, aluminiową albo z żelaza, niklem powlekaną. Tak samo błyszczy w słońcu. Deszczyk przestał padać. Słońce właśnie się wychynęło zza chmurki…

Ja sobie stoję lub siedzę - wygodnie - na krześle plastikowym, na moim balkonie, trzecie piętro, niezagrożone pożarem. A poniżej mam studio filmowe. Tam poniżej przedziwny film kręcą, kolorowy. Wozy bojowe są barwne, w kolorach czerwonych i białych, czerń też się znajdzie, a strażacy chodzą w czarnych uniformach, z białymi pasami w poziomie, połyskującymi srebrem tej bieli tak silnie, że aż rażą oczy, na kurtkach i spodniach. No i chodzą w hełmach strażackich. A niektórzy na twarzy noszą jeszcze dodatkowo maski chroniące przed dymem albo innym smrodem.

Policjanci zaś nałożyli na czarne uniformy żółte kamizelki, lekko pomarańczowe, z napisem "policja" na plecach, gdyby ktoś nie wiedział. Ja sobie siedzę wygodnie na balkonie, jak w Teatrze Wielkim w Warszawie, kiedy za młodu z balkonu oglądałem "Wesele" Wyspiańskiego, albo występy Zespołu Mazowsze. Też ładnie było…

Po lewej dwie opiekunki wyprowadzają z Naszego Domu, tam gdzie są awaryjne schody, niewidomą Danusię, i prowadzą na ulice Polanki, poza naszą posesję, gdzie teren jest niezagrożony. Tymczasem słoneczko zniknęło, deszczyk się rozpadał, ale niegroźny. I Danusia moknie, i mokną opiekunki. Na szczęście Danusia ma czerwoną kurtkę, podarek ode mnie, i ma czerwony kapturek od kurtki, który chroni jej krucze włosy cenne. A z tyłu za Danusią widzę, jak opiekunki prowadzą panią Marię, współlokatorkę Danusi, jej największą przyjaciółkę. A za nimi ciągną dwójki i trójki, pensjonariusze i ich opiekunki. Widzę, jak z wozu strażackiego, tego najbliżej drzwi wejściowych, strażacy rozwijają i ciągną ku wejściu wąż strażacki, który będzie służył do polewania wodą ogniska pożaru, by zdusić go, utopić i zamordować. Na amen! Na śmierć pożarowi!
Wychodzę na korytarz, schodzę na niższe piętro, i widzę, jak strażacy w górę ciągną ten wąż, którym popłynie woda, na pierwsze piętro, na drugie, tu następuje zakręt, bo źródło pożaru znajduje się na drugim piętrze, na tym skrzydle budynku, które jest bliżej Oliwy. A inni strażacy ciągną wąż drugi, na piętro trzecie, i czwarte.

Jest godzina 11.34. Wracam do pokoju i wychodzę na balkon. Patrzę na dół. A tam cóż się dzieje dziwnego? Ta drabina aluminiowa, lub z żelaza i niklu, tak szyję swą wyciągnęła, że sięga już balkonu na drugim piętrze. Na końcu tej drabiny w specjalnym koszyku strażak się znajduje, z noszami. Na te nosze inni strażacy ratownicy ładują obłożnie chorego, który już nie może wstać z łóżka. I strażak w koszyku zjeżdża z nim razem na dół. Bo na dole, na dachu wozu bojowego znajduje się silnik, i drugi strażak, co w sumie powoduje, że drabina skraca swą szyję niczym żyrafa, która chce skubnąć trawy, schyla głowę na dół, przesuwa w bok, tak że na poziomie trawy inni ratownicy chorego z noszami unoszą w siną dal. Przepraszam, bliżej - w bezpieczne miejsce. A ja głupieję na ten widok, bo tam na noszach chorego nie ma. Jest duża lalka…

No i sprawa się rypła! Czytelnik już wie, że żadnego pożaru nie było! Były ćwiczenia straży pożarnej. I ćwiczenia dla opiekunów, pracowników Naszego Domu, jak zwał, tak zwał, nieważne. Ja nazywam je moje albo nasze Aniołki Stróże, bo sprzątają, myją podłogi, obłożnym roznoszą posiłki, a jak kto już nie może, to go ogolą nawet. I wykąpią, jak sam nie potrafi. A inne - rozwożą lekarstwa na wózku specjalnym…

Ćwiczenia były potrzebne wszystkim naszym Aniołkom, i nam podopiecznym, co by wszyscy nabrali wprawy, nabyli doświadczenia, jak należy ratować pensjonariuszy Domu Pomocy Społecznej przy Polanki 121. W sytuacji pożaru, zagrożenia życia!

O tym, że odbędą się manewry strażackie w Naszym Domu, wiedzieliśmy dzień wcześniej. Reakcje były różne. Jedni byli obojętni, a inni - oburzeni! Powiadali, że to zawracanie głowy. I winda nie będzie chodzić, bo wyłączą energię elektryczną w całym Naszym Domu. Same dolegliwości nikomu niepotrzebne. Ja zaś śmiałem się, i tłumaczyłem, wyjaśniałem, że to konieczne, że tak trzeba, że te manewry są w naszym, pensjonariuszy, interesie. Takie ćwiczenia są standardem dzisiaj, są obowiązkowe, powszechne. Bo ratują życie! Pod Szczecinem, ileś lat temu, płonął taki dom jak nasz i były ofiary śmiertelne. To nie są żarty! To sprawa poważna.

Manewry? Ćwiczą różne grupy wiekowe, różne zawody, na różne sposoby. A jeśli nie, to powinni! Kierowcy ćwiczą samochodem poślizgi zimą, na płycie oblodzonego lotniska, byłym, na Zaspie. A jeśli nie, to powinni. Pływający ćwiczą, zwłaszcza ratownicy, jak tonącego wyciągnąć z wody, z tyłu ująć, pod brodę, nigdy z przodu. Ćwiczyć to powinni. I młodzi, i starsi ćwiczyć powinni, jak się ratować, kiedy krucha tafla zamarzniętego jeziora lub rzeki pod nogami się załamie? Jak swoje ciało na tafli lodu ułożyć? Jak wydobyć swoje ciało z lodowatej wody, kiedy już się do niej wpadnie?

Pamiętam, uczyłem Wandeczkę, ledwie zaczęła chodzić, a mieszkaliśmy w centrum Warszawy, przy ulicy Grzybowskiej, pięć minut do Pałacu Nauki i Kultury imienia Stalina, jak przejść bezpiecznie przez jezdnię. Udawałem ślepego, a ona mi tłumaczyła: "Patrzę w lewo, nic nie jedzie, patrzę w prawo, a tam samochód daleko, więc tatusiu - jest bezpiecznie, idziemy!". Niby zabawa, ale bardzo pożyteczna. Takie ćwiczenia, takie manewry, to nasz zakichany obowiązek! Jeśli chcemy być mądrzy, dbać o innych i o siebie. O ćwiczeniach strażackich nie mówiąc…

Ćwiczenia bywają widowiskowe. Dym. Wozy strażackie. I ładne dziewczęta z PCK w roli poparzonych, poszkodowanych. Strażacy i ratownicy, którzy na noszach ewakuują poszkodowane do pobliskiego lasu. Sama przyjemność. Dopóki się dzieje na niby. Te ćwiczenia są niezbędne, aby potem radzić sobie w sytuacji realnego zagrożenia, odpukać, i na wszelki wypadek.
Raz to mi strażacy życie uratowali! Gasili zabytkowy, drewniany młyn wodny w Lipuszu, który nad rzeką Wdą stoi, zwanej też Czarną Wodą, jej nurtem napędzany. Już było po wszystkim, po ugaszeniu, kiedy tam przyjechałem. Wspiąłem się po wąskich schodach na drugie, a może trzecie piętro. Robiłem zdjęcia. Wtedy mnie napadł taki byczek silny, miał żółte papiery, i chciał mnie przez otwarte okno wyrzucić. Krzyknąłem: - Strażacy, ratunku!

Dwu zbiegło z góry, byczka za rogi złapało pod rękę. Wytłumaczyli mu spokojnie, żem ja dziennikarz, że mnie krzywdy robić nie wolno. Uspokoił się, a ja zbiegłem na dół. Rok później ten byczek, o żółtych papierach, po stadionie mnie gonił sportowym w Lipuszu. Był mecz piłki nożnej, a ja znowu zdjęcia robiłem. Uciekłem, w tłum kibiców się wmieszałem, mieszkańców Lipusza, oni mnie ochronili. A może ja mam coś takiego w sobie, że jak mnie zobaczy byczek głupi, to zaraz chce mnie pobić? Już sam nie wiem!

Ja zawsze dobrze wspominam strażaków! Jako dziennikarzowi dobrze mi się z nimi pracowało. To dzielne chłopaki, wykonują trudny zawód, niebezpieczny, a ludziom - bardzo potrzebny! Chronią życie, i chronią mienie. Muszą zadbać o swoją sprawność fizyczną, i umysłową, bo od tego zależy ich życie i zdrowie. Wiele ryzykują. Może nie każdy, ale co drugi musi obsługiwać ręczną piłę mechaniczną łańcuchową do drewna, jak dobry drwal leśny. Co trzeci strażak musi mieć silne łapy, co by ogromnymi nożycami ciąć blachy samochodu po kraksie, bo w środku znajduje się ranny kierowca, albo inni ranni. Trzeba to zrobić szybko, ratować życie, nim benzyna wybuchnie…

Co czwarty strażak musi być dobrym nurkiem. Tacy też w straży pożarnej służą. Pamiętam telefon… obok miejscowości Juszki, zabytkowej, jechać prosto przez wieś, potem lekko w górę, tam za wsią, po lewej, jest niewielkie jezioro, ale głębokie. Zwą je Mieliste. W nim młody chłopak utonął. Wrócił z wojska, a w wojsku był nurkiem, chwalił się. To koledzy postanowili się z nim założyć, kto głębiej zanurkuje, najlepiej - na dno. I przyniesie garść roślinności dennej. Żaden z wojakiem nie wygrał. Wrócili z pustymi rękoma. On zaś dotarł do dna, uchwycił garść roślinności, ale już nie wrócił… Teraz strażacy nurkowie mieli jego ciało wydobyć.

Ja podejrzewam, że strażacy nurkowie już ciało znaleźli, jakiś czas przed telefonem, przed moim przyjazdem. Teraz chcieli sprawę nagłośnić, pochwalić się, że Kościerzyna ma już drużynę płetwonurków strażaków, że już są wyszkoleni. Ledwie dojechałem na plażę samochodem, ledwie wyciągnąłem aparat fotograficzny, a oni dziwnym zbiegiem okoliczności natychmiast ciało znaleźli, wydobyli na brzeg. W garści topielec trzymał garść roślinności, dowód, że dotarł do dna. No a ja zdjęcia zrobiłem! A potem wszystko wydrukowałem, ku chwale nurków strażaków z Kościerzyny. Zasłużyli!

A konkluzja jest taka: czy warto być najlepszym, zwyciężyć, skoro już się nie żyje? Co warte jest takie zwycięstwo w czasie pokoju? Za cenę życia? Kiedy człek jest młodym, ma przed sobą przyszłość, i całą galaktykę? A po naszej kuli ziemskiej chodzą tak piękne dziewczyny! Przecie są śliczne. Nie warto umierać!

Dlatego manewrujcie, ćwiczcie zajadle, chłopcy i dziewczyny! Młodzi, starsi i najstarsi. W każdym wieku! Bo warto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki