Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak Marienburg stał się Malborkiem

Redakcja
W zbiorowej mogile odkrytej w pobliżu zamku pochowano ok. 1800 osób
W zbiorowej mogile odkrytej w pobliżu zamku pochowano ok. 1800 osób Anna Arent-Mendyk
O tym, jak wyglądał Malbork w maju 1945 roku, opowiada Barbarze Szczepule świadek wydarzeń Tadeusz Bronowski

Gdy obudzili się 12 maja 1945 roku o świcie, pociąg już stał. Pociąg - to za dużo powiedziane, ledwie dwie węglarki wypełnione ludźmi. Byli to Polacy wywiezieni z Wołynia transportem numer siedem. Wynajęta i opłacona przez nich na stacji Karp koło Katowic lokomotywa miała dowieźć grupę kobiet, starców i dzieci, w sumie około pięćdziesięciu osób, do Krasnego Stawu. Dotarły do nich słuchy, że poprzedni transport z Równego już tam jest, a ich krewni i sąsiedzi zajmują gospodarstwa po wysiedlanych stamtąd Ukraińcach.

- Będziemy mieli bliżej nad Horyń - przekonywał Ignacy Bronowski, bo nikt nie wątpił, że niebawem wrócą w rodzinne strony. Katowice zrobiły na nich fatalne wrażenie: Szwaby na ulicach, w tramwajach ciągle płaciło się fenigami. Czym prędzej wsiedli więc do zdobytej cudem węglarki, ułożyli bambetle pod prowizorycznym daszkiem z kawałka blachy falistej, pokładli się pokotem i przykryli czym się dało.

Śnił im się Wołyń, ziemia czarna i tłusta po horyzont, szeroka rzeka ryb pełna, sady wiśniowe, wiosną białymi kwiatami jak śniegiem obsypane. Ignacemu Bronowskiemu śniły się Petryszcze, dwór, który w 1920 roku spalili bolszewicy. Kupił wtedy od Radziwiłłów gajówkę, która stała się nowym rodzinnym siedliskiem. Okupacja sowiecka, niemiecka, znowu sowiecka... Wywózki, napady Ukraińców, strzały, wybuchy i łuny... Śmierć żony, to bolało najbardziej...

- Wyzwoliliśmy was, towarzyszu, od Germańców - powiedział w 1944 roku sowiecki żołnierz do Ignacego Bronowskiego herbu Korab. Wkrótce musieli - płacząc - opuścić gajówkę, opuścić Wołyń, swoje ukochane miejsce na ziemi.

Gdy się obudzili, lokomotywy nie było, węglarki stały w polu, na bocznym torze. Kiedy wyszli zobaczyć, jak wyglądają okolice Krasnego Stawu, ujrzeli napis "Marienburg".
- Jezus Maria, co to za miasto? Wywieźli nas do Niemiec!

- To musi być Malbork - zawyrokował Ignacy Bronowski, miłośnik Henryka Sienkiewicza. - Tu gdzieś jest zamek krzyżacki.
- Ale to przecież Niemcy...

Siedzieli jak myszy pod miotłą i zastanawiali się, co robić. Wreszcie pojawili się sowieccy żołnierze: - Wy kto?

Wyjaśnili skąd są, bo na szczęście dziadek Ignacy znał rosyjski, i zapytali, czy są tu Polacy.
- Niet, tolko my. Ale na torach mieszkać nie możecie. Poszukajcie sobie jakiejś kwatery... Chcieli zostać w węglarce, bo wierzyli, że lada dzień rusza w lubelskie, ale Sowieci wyrzucili ich z węglarki siłą.
Nieopodal torów było osiedle jedno- i dwurodzinnych domów, takich jakie Hitler kazał budować dla robotników w większości niemieckich miast w ramach programu Volksbau. Stały puste. W jednym tylko mieszkał stary Niemiec, dość młoda jeszcze kobieta i troje dzieci.

Dom, który zajęli Bronowscy, stał w ogródku pełnym krzaków agrestu, pod płotem rósł rabarbar, którego wcześniej dzieci nie znały. Rodzina była niekompletna. Składała się z dziadka Ignacego, jego synowej Zofii oraz jej dzieci, a jego wnuków: Tadzia, Jasia i Tereski. Ich ojciec nie wrócił jeszcze z wojny.

Dom był splądrowany. Talerze potłuczone, obicia z mebli pozdzierane albo podziurawione, pierze fruwało w powietrzu, ale dach był cały i szyby w oknach też. Posprzątali, ściągnęli z sąsiednich domów meble, napisali na drzwiach wejściowych "zaniato" i usiedli razem przy stole.

Mieli dom. Gdzieś na końcu świata, ale jednak. "Mieszkamy teraz w Marienburgu, Memmelerweg 4". Listy z tą informacją wysłali zaraz na adres poczty polowej ojca oraz do krewnych i znajomych pod Krasny Staw.

Głód doskwierał straszliwie, a gotowany szczaw i rabarbar tylko go zaostrzały.
Któregoś popołudnia znaleźli na Memmelerweg martwego konia. Rano końskie truchło było już częściowo obrane z mięsa. To niemieccy sąsiedzi, głodni pewnie jeszcze bardziej niż oni, zjedli padlinę.

Bronowscy próbowali znaleźć coś do jedzenia w mieście.
Ale miasta nie było.
Nad ruinami domów górowały majestatyczne ruiny krzyżackiego zamku.
Nie było też ludzi.

Wiatr unosił tysiące kartek papieru, kręcił nimi, podrzucał je do góry, rozrzucał, przerzucał, zmiatał, przesypywał, rozsypywał... Kartki z książek powyrzucanych przez zdobywców z mieszkań, szkół i bibliotek, niepotrzebne nikomu walały się w ruinach. Książki, nie są artykułami pierwszej potrzeby, więc ludzie uciekający z miasta nie zabierają ich ze sobą. Fruwały kartki z dzieł naukowych i atlasów, kartki z nutami, kartki z albumów i książeczek do nabożeństwa, z utworów wartościowych i byle jakich, fruwały teraz obok siebie, wymieszane, przestraszone brakiem sensu i ciągłości utworów...

Wiatr tarmosił kartki z poezją i prozą, kartki z "Cierpień młodego Wertera" Wolfganga Goethego, z "Mein Kampf" Adolfa Hitlera, "Czarodziejskiej góry" Tomasza Manna, z bajek braci Grimm, z podręcznika do nauki łaciny, a wśród gruzów szeleściły kartki z Apokalipsy świętego Jana.
I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej siedem diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze (...) I otworzyła swe usta do bluźnierstw przeciwko Bogu, by bluźnić Jego imieniu i Jego przybytkowi, i mieszkańcom nieba...
I ujrzałem inną Bestię, wychodzącą z ziemi; miała dwa rogi podobne do rogów Baranka, a mówiła jak smok (...) I kazała ogniowi zstępować z nieba na ziemię...

Dwie straszne bestie starły się tu, w Marienburgu w walce na śmierć i życie. Szarpały się, kąsały, drapały szponami, waliły ogonami, zionęły ogniem, aż zniszczyły wszystko, tak że nie został kamień na kamieniu, a właściwie zostały same tylko kamienie i cegły, a "grad i ogień pomieszane z krwią spadły na ziemię".

Nie, to nieprawda, że nie było w mieście ludzi. Żywych było niewielu, ale trupy leżały wszędzie.
Dzieci szukające jedzenia spotykały wśród tego morza ruin wojskowego studebackera. Na platformie ciężarówki siedziało kilku jeńców niemieckich pilnowanych przez krasnoarmiejca z bagnetem na karabinie. Gdy ciężarówka zatrzymywała się, jeńcy uprzątali leżące na ulicy zwłoki.

Zbierali je widłami, które miały specjalnie zakrzywione zęby, żeby te rozpadające się ciała dały się załadować na ciężarówkę. Potem zrzucali je do dołów wykopanych w różnych punktach miasta.
Trupów były całe góry. W mundurach niemieckich, w mundurach sowieckich, w cywilnych ubraniach.

Trupy mężczyzn, kobiet i dzieci. Wielkie muchy o błyszczących odwłokach właziły im do otwartych ust. Trupy leżały wszędzie. Na ulicach, w piwnicach, w krzakach w parku, koło torów, w fosie, na zamku. O, na zamku było ich szczególnie wiele. Dziesięcioletni wówczas Tadzio Bronowski zapamiętał wielki dół na dziedzińcu Średniego Zamku, nieopodal refektarza, do którego jeńcy spychali zwłoki.

Na ulicy Solnej doły były ogromne, a smród szczególnie dotkliwy. Trupi jad zatruwał powietrze w całym mieście. Także na placu przy Grunwaldzkiej, gdzie dziś wznosi się pomnik żołnierzy radzieckich, Tadzio widział dwa wielgachne doły wypełnione ludzkimi ciałami. Na Starym Mieście z kolei nieboszczycy już wyschli, zasuszyli się jak mumie, ciała ich były leciutkie i jeńcy jedną ręką wrzucali je na platformę ciężarówki.

Tadeusz Bronowski nie bał się nieboszczyków. Zabitych ludzi widział już w Równem. W czasie wojny martwi nie są groźni, bać się trzeba żywych. Więc bez lęku przyglądał się, jak jeńcy niemieccy zakopują ludzkie zwłoki, dopóki nie przegonił go któryś z żołnierzy sowieckich.

Rosjanie lubili dzieci, chłopcy mogli bezkarnie kręcić się im pod nogami, czasem tylko, gdy uznali, że przesadzają, mówili - Nu, uchadi malczik - i robili groźne miny.

Mama nie pochwalała łażenia po mieście, ale nie miała wyboru, pozwalała buszować im wśród gruzów i sowieckich żołnierzy, bo trzeba było szukać jedzenia.
- Jak Pan Bóg was nie ustrzeże, to i ja was nie upilnuję - powtarzała zalecając, żeby jednak byli ostrożni. Więc zaglądali do zrujnowanych domów i przysypanych piwnic i znajdowali słoje z kompotami z gruszek i musami jabłkowymi, ale ohydne, bo bez cukru. Któregoś dnia Tadzio, wchodząc do piwnicy częściowo zburzonego gasthausu nad Nogatem, poślizgnął się na ciemnych schodach i wylądował we wnętrznościach rozkładającego się trupa. Wyrwał się z grząskiej galarety, wypadł na ulicę i biegł, biegł, biegł, jakby zmarły człowiek gonił go i chciał chwycić za koszulę.

Zbiorowa mogiła była także koło lotniska, gdzie stało kilka spalonych sowieckich czołgów. Z jednego z shermanów Tadeusz wymontował sobie lunetę. Był grób w okolicach późniejszego kina Włókniarz. Sowiecki major, który kupował u dziadka Ignacego bimber, powiedział kiedyś:

- Za wcześnie przyjechaliście. My jeszczo nie podgatowili goroda dla was... Rzeczywiście, Polaków w Malborku wtedy jeszcze nie było - poza wysiedleńcami spod Równego. A dzięki temu dziadkowemu bimbrowi przeżyli. Ignacy Bronowski odkrył bowiem cukier w magazynie zrujnowanej cukrowni. Choć był nadpalony i gorzkawy, nadawał się do fermentacji i dziadek urządził w piwnicy bimbrownię. Major za samogon dawał im konserwy, chleb, tłuszcz, a nawet mleko w proszku.

Rosjanie nadzorowali usuwanie trupów z miasta, ale także zbierali wszystko, co dało się wywieźć. Tadeusz Bronowski pamięta, że wśród ruin, na placu stały dziesiątki przygotowanych do transportu pianin i fortepianów. Mokły w majowym deszczu i z dnia na dzień stawało się coraz bardziej oczywiste, że nikt nigdy nie zagra na nich utworów Bacha ani nawet Chaczaturiana. Że już nigdy nie wydadzą żadnego dźwięku. Umierały powoli, bez skargi.

Niemieccy jeńcy tymczasem przywiązywali liny do stojących samotnie ścian zburzonych domów, które groziły zawaleniem. Pokrzykując - Hej - rup, hej - rup... szarpali za sznur i mur walił się z hukiem.

Powoli miasto się zaludniało. Przybył jeszcze jeden transport Polaków z Wołynia, ściągali ludzie z Gdańska, z całego Pomorza, ale także z Warszawy. Żywych było już więcej niż trupów.
Zaczęli też opuszczać miasto Sowieci. Im mniej ich było, tym więcej zjawiało się szabrowników, choć mało co już zostało do rozkradzenia. Władze zaczynały rozdawać kartki na żywność, pierwsze piekarnie wypiekały chleb.

Gdy zaczęły spadać kasztany, wrócił z wojny ojciec. Chłopcy poszli do szkoły.
Marienburg stawał się powoli Malborkiem.

Świadek tamtych dni

Tadeusz Bronowski pochodzi z Wołynia. Wraz z mamą, dziadkiem, bratem i siostrą przyjechał do Malborka w maju 1945 roku, gdy rządziła tam niepodzielnie Armia Czerwona. Miał wówczas dziesięć lat. Historię rodziny Bronowskich herbu Korab i wojenną tułaczkę opisał w książce "Wypędzeni".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki