Kontrolerzy mijają się w drzwiach. Czasem nawet pracują ramię w ramię. Reprezentują urzędy skarbowe, Państwową Inspekcję Pracy, sanepid, Urząd Celny, ZUS, policję. Niektórzy sugerują, że ich wizyta to skutek "obywatelskiego doniesienia", inni wymownie milczą.
- Od trzech lat praktycznie cały czas jestem pod kontrolą - mówi Janusz Hirsch, przedsiębiorca, właściciel firmy Auto-Complex z Przodkowa, restauracji w Kartuzach, hotelu i przedszkola w Baninie oraz od grudnia ubiegłego roku Europejskiej Szkoły Wyższej w Sopocie. - To skutek donosów, które się pojawiły po tym, gdy były wspólnik przejął podstępnie majątek naszej spółki.
O Januszu Hirschu, m.in. laureacie konkursu Gastronom Pomorza i honorowej nagrody "Bursztynowe Usta" za pomoc potrzebującym dzieciom, do września tego roku pisali najwyżej lokalni dziennikarze. Przed miesiącem przedsiębiorca stał się znany w całej Polsce. Tygodnik "Wprost" ujawnił, że wskutek interwencji rzecznika praw obywatelskich śledczy zainteresowali się wcześniejszą skargą Hirscha na przejęcie majątku spółki H&P. W efekcie szczecińska Prokuratura Okręgowa wszczęła śledztwo badające okoliczności nabycia w firmie H&P samochodu przez prokuratora okręgowego w Gdańsku. Śledczy badają, czy bmw 523 nie został przyjęty przez prokuratora Dariusza Różyckiego w ramach łapówki od byłego wspólnika Hirscha, liczącego na pomoc w sprawie żony, oskarżonej o wyłudzenie 800 tys. zł kredytu. Prokurator konsekwentnie zaprzecza oskarżeniom.
Czy przedszkolaki piją wódkę?
Tymczasem od 2009 roku kontrolerzy nieustannie sprawdzają w firmie Hirscha prawdziwość mniej lub bardziej wiarygodnych zarzutów. Niektóre z nich są, zdaniem Hirscha, absurdalne. I aż dziw bierze, że potrafią zmobilizować urzędników do podjęcia kontroli.
- Jeden z donosów informował, że istnieje uzasadnione podejrzenie, iż w przedszkolu w Baninie dzieci piją alkohol - mówi przedsiębiorca. - Argumentowano to faktem, iż przedszkole mieści się w budynku sąsiadującym z Dworkiem Novello i przedszkolaki mają blisko do restauracji. Osiem postępowań wszczęto po skargach, że hałas z hotelu dochodzi do oddalonych o pół kilometra zabudowań. Sanepid pojawił się w restauracji w Kartuzach po doniesieniu, że sześć osób, mieszkających w jednym pokoju hotelowym, skarżyło się na brud i obecność myszy. Mamy tylko pokoje dwuosobowe. W żadnym z nich nie przebywała szóstka gości. Urząd Celny zajrzał do restauracji na wieść o tym, że pod tabliczką z napisem "Ekspozycja" stoją butelki ze starą banderolą. Teraz muszę, mimo wcześniejszej opinii tegoż samego (!) Urzędu Celnego, wskazującego, że taka forma wystawy jest zgodna z prawem, tłumaczyć, że jeśli coś jest "ekspozycją", to nie jest na sprzedaż.
Podczas naszej rozmowy Hirsch wyciąga z grubej teczki dokumenty. Pokazuje ostatnie wezwanie ze skarbówki, która zażądała przedstawienia oryginałów dokumentów sprzed siedmiu lat.
- Mam tylko kopie - rozkłada ręce. - Oryginały zabrał były księgowy. I nie oddał.
Przedsiębiorca twierdzi, że 40-50 kontroli rocznie potrafi rozłożyć nawet dobrze funkcjonującą firmę. Musiał zatrudnić aż trzy kancelarie prawne, by się bronić przed ostrzałem. Już nie liczy spraw sądowych. Stracił zdrowie, ale się nie poddaje.
- Ostatnio jednak ręce mi opadły - wzdycha, kładąc na biurku kolejne papiery. - Okazało się, że zaocznie skazano mnie w procesie, o którym poinformowano mnie trzy dni po ogłoszeniu wyroku.
Zlecenie dla kelnera
W styczniu tego roku w firmie Hirscha pojawiła się kolejna niezapowiedziana kontrola. Tym razem z Państwowej Inspekcji Pracy w Starogardzie Gdańskim.
- To był ciężki miesiąc, gdy ciągły stres w końcu odbił się na moim zdrowiu - wspomina Janusz Hirsch. - Od wielu dni zmagałem się z sięgającą 40 stopni C gorączką, byłem na zwolnieniu lekarskim. Pracownicy poprosili panią inspektor, by przyszła następnego dnia, gdy zostanie wyznaczona osoba, która będzie reprezentować moje interesy w trakcie kontroli.
Dzień po wszczęciu kontroli Hirsch trafił do szpitala w Gdyni Redłowie, gdzie pulmonolodzy stwierdzili zagrażające życiu obustronne zapalenie płuc.
Kontrola trwała. Inspektor zwróciła m.in. uwagę na formę zatrudnienia dwóch kelnerów, którzy pracowali na umowę-zlecenie jedynie w czasie imprez okolicznościowych organizowanych w lokalu Hirscha. Kelnerzy nie mieli zastrzeżeń z tego powodu do pracodawcy, za to pani inspektor - tak.
- Od inspektor ze Starogardu usłyszałam, że pan Hirsch nie ułatwiał nam współpracy, nie odbierał korespondencji, unikał kontaktów - mówi dziś Jolanta Zedlewska, rzecznik Okręgowej Inspekcji Pracy w Gdańsku. - Ustna informacja o chorobie nie jest dla nas wystarczająca, trzeba przedstawić zaświadczenie lekarskie.
- Pani inspektor została poinformowana telefonicznie o sytuacji, jednak zażądała, bym stawił się 6 lutego u niej osobiście - odpowiada Hirsch. - Lekarze nie pozwolili na ryzyko. Kolejne wezwanie przypadło na 20 lutego, jednak nadal chorowałem, leżąc w szpitalu w Gdyni. Zaświadczenie lekarskie dostarczyłem do PIP.
Z Gdyni lekarze wysłali go do specjalistycznego ośrodka w Lublinie. Tam zdiagnozowano rzadką chorobę gastrologiczną, którą jak później stwierdzono, mógł wywołać długotrwały stres. Powiedziano mu, że wymaga kompleksowego leczenia. Do rezultatów kontroli przedsiębiorca ustosunkował się w piśmie wysłanym 14 marca do PIP w Starogardzie Gd. 24 kwietnia otrzymał odpowiedź, że inspektor nie widzi podstaw do uwzględnienia jego racji. Odwołał się do Okręgowej Inspekcji Pracy. W kwietniu i w maju inspektorzy z Gdańska jeszcze raz sprawdzili jego firmę. Stwierdzili m.in. brak barierki przy schodach, którymi dostarcza się towar (barierki nie było od siedmiu lat, wcześniej nikomu to nie przeszkadzało), brak wentylacji w szybie oraz trzech otworów w drzwiach.
- Nie wskazano za to uchybień odkrytych przez panią ze Starogardu - mówi przedsiębiorca. - Wszystkie zalecenia pokontrolne wypełniłem. Byłem pewien, że na tym froncie, przynajmniej do następnego donosu, mam spokój.
Nie wiedział, że już 21 lutego, czyli w czasie gdy był unieruchomiony w szpitalnym łóżku, Państwowa Inspekcja Pracy w Starogardzie wysłała do Sądu Rejonowego w Kartuzach wniosek o ukaranie go.
- Wysłanie wniosku o ukaranie bez poinformowania i wysłuchania przedsiębiorcy nie jest niezgodne z prawem, a do sądu należy poinformowanie osoby zainteresowanej o sprawie - wyjaśnia Jolanta Zedlewska. - Kontrola OIP rzeczywiście wykazała, że wskazane wcześniej uchybienia zostały usunięte, ale nie obejmowała ona wykroczenia, o którym został zawiadomiony SR w Kartuzach.
Został pan skazany
Poniedziałek, 24 września. Na przodkowski adres firmy Hirscha przychodzi wezwanie z II Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Kartuzach na rozprawę główną. "Obecność obowiązkowa pod rygorem przymusowego doprowadzenia" - informuje sekretarz sądowy.
Problem w tym, że wezwanie było na miniony piątek, 21 września.
- Początkowo byłem pewien, że sprawa się nie odbyła - mówi Hirsch. - Jak można sądzić człowieka, który nawet nie wie, że został oskarżony? Potem jednak nadszedł wyrok, wydany w trybie zaocznym. Zostałem skazany na 1200 złotych grzywny. Poczułem się jak bohater "Procesu" Franza Kafki.
Na wezwaniu widnieje data wysłania - 25 czerwca br. I adres w Pępowie, pod którym Hirsch nie mieszka od dwóch lat.
Prezes Sądu Rejonowego w Kartuzach Wojciech Woszczyński wyjaśnia, że we wniosku z Państwowej Inspekcji Pracy nie było adresu Janusza Hirscha. - Początkowo rzeczywiście wezwanie wysłano w inne miejsce - przyznaje. - Pismo do nas wróciło, ale bez adnotacji, że oskarżony już tam nie mieszka. Bywa, że wracają do nas wezwania nieodebrane przez osoby, które w ten sposób próbują uniknąć stawienia się przed sądem. Jednak w tym przypadku ustalono obecny adres pana Hirscha i wysłano kolejne wezwanie.
- Czegoś nie rozumiem - zastanawia się przedsiębiorca. - Sekretariat dysponuje moim adresem. Przecież przed tym samym sądem toczą się sprawy przeciw mojemu byłemu wspólnikowi i jego małżonce, na które zgłaszałem się mimo choroby.
Wyrok zaoczny jest obecnie analizowany przez prawników przedsiębiorcy. A sędzia Woszczyński uspokaja - w związku z zaistniałą sytuacją przedsiębiorca ma prawo złożyć sprzeciw, po którym wyrok zaoczny straci moc. Sprawa rozpocznie się na nowo.
Uprzejmie donoszę
Janusz Hirsch nie ma złudzeń - pojedyncze zwycięstwo nie oznacza, że zakończy się permanentna kontrola firmy. - Póki pisane są donosy, póty będą się pojawiać przedstawiciele wielu instytucji - mówi zrezygnowany. - Dlaczego żaden z adresatów donosów nie wpadnie na myśl, że jego urząd jest wykonawcą aktu zemsty na mojej osobie?
Andrzej Bartyska, rzecznik Urzędu Kontroli Skarbowej w Gdańsku, na pytanie o rolę donosów w pracy jego firmy, na początku prosi, by używać raczej słowa "doniesienia". Ich autorami są konkurenci, sąsiedzi, znajomi, byli małżonkowie i pracownicy.
- Analizujemy całą korespondencję, jaka wpływa do UKS, nawet tę niepodpisaną - wyjaśnia. - Czasem, gdy nie dochodzi do naruszenia prawa podatkowego, przesyłamy ją do innych instytucji, na przykład na policję czy do inspekcji pracy. Kiedy wyselekcjonujemy materiały o potencjalnych wykroczeniach, weryfikujemy je, korzystając z naszej bazy danych. Nie jest tak, że samo doniesienie jest podstawą wszczęcia kontroli, mamy też inne źródła. Ile informacji uzyskanych od obywateli jest przydatnych? Oceniam, że około 5-7 procent.
Rzecznik UKS zgadza się, że kontrole "lubią chodzić stadami". Przypomina jednak, że ustawa o swobodzie działalności gospodarczej wprowadziła zakaz podejmowania i prowadzenia więcej niż jednej kontroli u przedsiębiorcy w tym samym czasie.
- U mnie ten zakaz nie jest przestrzegany, na co mogę przedstawić dowody - twierdzi Hirsch. - I każdego dnia zadaję sobie pytanie - jak to jest, że zatrudniam pracowników. Płacę podatki. I jestem traktowany przez państwo jak potencjalny przestępca.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?