Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Autostopem dookoła świata. Gdzie podróżnicy z Gdańska znaleźli raj? [ZDJĘCIA]

Irena Łaszyn
Na Galapagos można popływać z żółwiami i lwami morskimi
Na Galapagos można popływać z żółwiami i lwami morskimi Michał Kitkowski
Na Galapagos pływali z żółwiami, w Boliwii sprzedawali kanapki á la Polaco, w Iranie ulegli terrorystom, w Nowej Zelandii znaleźli raj, a na jachcie - sposób na biznes. O dwuletniej podróży dookoła świata, w którą gdańszczanie Maja Szymańczak i Michał Kitkowski wybrali się autostopem, szanując ludzi, pieniądze i czas - pisze Irena Łaszyn

Zastrzegają, że przejechali tylko pięć kontynentów. Na Antarktydę zabrakło pieniędzy, Afryki nie mieli w planie. Podróż zajęła im dwa lata, choć planowali szwendać się po świecie tylko rok. Zdecydował czas. Już na początku założyli bowiem, że on będzie dla nich bardzo ważny.

- Zamierzaliśmy go szanować i nigdzie się nie spieszyć - tłumaczy Michał Kitkowski. - W niektórych miejscach, zamiast tydzień, byliśmy więc na przykład miesiąc.

Miejsce - to raczej nieodpowiednie słowo. Bo w tej podróży bardziej chodziło o ludzi. Ludzie byli ważniejsi od cudów natury, zabytków i eksponatów w muzeum.

Ważny był też magiczny kciuk, jak to podczas autostopu. Przemieszczali się tirami, zdezelowanymi ciężarówkami, mniej lub bardziej eleganckimi samochodami, na pakach pick-upów, kiedyś złapali nawet drabinobus i jachtostop.

I ważne były… klapki Kubota. Ale nie tego tenisisty, tylko ich własne. Takie plastikowe, na rzepy, z okresu transformacji, jakie kiedyś Polacy nosili do białych skarpetek.

- Do plecaka spakowałem trzy pary - wyjawia Michał Kitkowski. - Podróżowałem w nich przez Europę, Azję, dwie Ameryki i Australię z Oceanią. Gdy ostatnią pożarł chilijski pies, stwierdziliśmy, że czas wracać do domu. Od wyjazdu z Gdańska akurat mijały dwa lata.
Klapki Kubota to filozofia, element popkultury, styl życia i stan umysłu.

- Są takie dni, gdy wstaję rano, mam gdzieś, jak wyglądam, zakładam klapki i idę na dzielnicę - usiłuje to wyjaśnić Michał. - Są synonimem wygody i luzu.

Maja Szymańczak, choć używa bardziej markowego obuwia, podziela tę filozofię. Mogliby więc rzec: Klapki Kubota to my. Ale nie muszą. Tak właśnie zatytułowali swój (nagradzany) blog: Klapki Kubota State of Mind (www.klapkikubota.com).

Języki na kanapach

A wracając do rzeczy najważniejszych. Co z pieniędzmi? One nie były ważne? Ależ były. Zanim ruszyli w drogę (jak wszyscy podróżnicy - kierując się na Wschód), najpierw uzbierali trochę gotówki. Wyliczyli, że na osobę trzeba średnio 1500 zł na miesiąc, żeby nie głodować, móc korzystać z różnych uciech, a czasem nawet z prysznica w hostelu. Owszem, zdarzali się podróżnicy, którzy wychodzili z domu z 10 dolarami, docierali do Indii i wracali, ale oni chcieli mieć możliwość korzystania z atrakcji. Co wcale nie znaczy, że korzystali.

Korzystali natomiast z couchsurfingu, czyli noclegów u ludzi, którzy użyczają swoich mieszkań za darmo, bo sami też w ten sposób podróżują.

Oprócz couchsurferów, gościli ich także przypadkowi "lokalsi". Z czystej sympatii.

Maja i Michał ważyli bowiem każdego dolara. Jeśli udawało się go zaoszczędzić, to go oszczędzali. Dlatego wśród podstawowych zwrotów, które musieli w danym kraju opanować, było też zawsze wyznanie "Nie mamy pieniędzy". Odnośnie języków: prawda jest taka, że nawet gdy się zna angielski, niemiecki, hiszpański i rosyjski, to w podróży dookoła świata nie bardzo to wystarcza. Jeśli, oczywiście, człowiek chce pogadać z człowiekiem. Tak zwyczajnie, od serca, a nie o cenach czy zabytkach.
Oni - chcieli. Dlatego wciąż zakuwali obce słówka.

Blisko lwa i raju

Czy można spośród tych dziesiątków przejechanych krajów wskazać ten "naj"?
- Chiny były najsmaczniejsze, Chile - najpiękniejsze, Wenezuela - najbardziej niebezpieczna, Indonezja - najbliższa pacyficznego kręgu ognia, Nowa Zelandia - najbliższa raju, a Iran najbardziej zadziwiał - odpowiadają jednym tchem.

Oczywiście taka wyliczanka jest sporym uproszczeniem. Nie da się przecież stworzyć rankingu. Nawet się tego nie podejmują.
To samo z ludźmi. Trudno szufladkować, choć według Michała, 5 proc. - to ludzie bardzo dobrzy, 5 proc. - bardzo źli, a 90 proc. - to dobrzy, tylko trzeba ich czasami popchnąć we właściwym kierunku.

Gdy wyruszali z domu, mieli przed sobą dwa cele: Nową Zelandię, o której marzył Michał. I Galapagos, o którym marzyła Maja. Dotarli w oba miejsca. Ale tylko Nowa Zelandia okazała się dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażali. Oszałamiająco piękna, gościnna, po prostu raj.

- Gdy gość się zatrzymał i zabrał cię do auta, to wiadomo było, że da też nocleg, nie pozwoli rozbijać namiotu. Stopem przemieszczasz się po bezdrożach i… po stolicy. Wystarczy kartka i kciuk, nie trzeba siadać do miejskiego autobusu. Nowozelandczycy mają mentalność ludzi ze wsi (otwartych i chętnych do pomocy). Idziesz przez duże miasto, a obca osoba mówi ci "dzień dobry".

Galapagos na raj nie wyglądało, a już na pewno nie przypominało tropikalnych wysp. Krajobraz pustynno-wulkaniczny, pogoda umiarkowana, z lekkimi opadami. Ale były zwierzaki, które nie znały człowieka, więc się go nie bały. Stajesz sobie koło sowy, ona się na ciebie gapi i ani myśli uciekać. Płyniesz sobie z maską i rurką, a lew morski łapie cię za płetwę, bo chce się pobawić w berka. No i spotykasz dwustuletnie gigantyczne żółwie, dokładnie takie jak w filmach przyrodniczych.

- Wody Galapagos skrywają skarby, których nawet Pan Kleks w swym barwnym życiu nie widział. Tysiące ryb, rozgwiazd, rekinów i tych lwów, których życie zdaje się składać wyłącznie z zabawy.

Niestety, na Galapagos niełatwo o autostop. Rejs i nurkowanie bywają kosztowne. Za pięć dni na łódce płacisz kwotę, jaka w innych warunkach pozwala ci przetrwać miesiąc.

Bez pieniędzy i tlenu

O autostopie można godzinami. Weźmy Iran, gdzie to pojęcie nie istnieje. Ludzie nie wiedzą, jak to działa. Gdy Maja i Michał stali z wyciągniętym kciukiem i kartką z napisem "Teheran", auta, owszem, się zatrzymały, ale kierowcy chcieli za podrzucenie zapłaty. Dopiero gdy dopisali "Pul nadaram", co oznacza "Bez pieniędzy", mogli się wozić do woli. Ale niekiedy prowadziło to do nieporozumień. Przejęci sytuacją Irańczycy usiłowali im bowiem wciskać jakieś wcale nie drobne pieniądze. Bo skoro nie mają…

Iran zauroczył ich pod każdym względem.
- Wszyscy couchsurferzy, u których gościliśmy, byli cudowni - podkreśla Michał. - Najchętniej utworzyłbym konwój i wywiózł ich wszystkich w bezpieczne, normalne miejsce, z dala od reżimu. Bo oni chcą wyemigrować, podobnie jak reszta Iranu. Powodów do ucieczki jest wiele, ale główny to brak "tlenu".

Michał tłumaczy: młodzież z Iranu, ta wykształcona i świadoma, chciałaby się bawić, chodzić na dyskoteki i koncerty, wypić piwo i dostać pracę według swoich możliwości, a nie koneksji. Ale taniec, koncert i alkohol są tam zabronione, a jak wiadomo, wszystko, co zabronione, schodzi do podziemia. Ludzie tańczą więc na prywatkach w domach, koncerty odbywają się na farmach poza miastem, alkohol - jeśli potrzebny - to zawsze się znajdzie. Tam - wbrew pozorom - wszystko jest: anteny satelitarne (władza jedynie zagłusza sygnał), internet (jeśli ktoś wie, jak obejść zabezpieczenia), używki. Wszystkie kobiety noszą szale czy hijaby, ale niektóre mają obcisłe sukienki, znacząco odsłonięte włosy i makijaż.

Gościnność Irańczyków sprawiła, że spośród 29 nocy spędzonych w tym kraju tylko jedną przespali w hotelu. Raz nawet przez sympatycznego "terrorystę" zostali porwani prosto z drogi! A potem dowiezieni do domu i ugoszczeni, czym chata bogata.

Gzik á la Polaco

Niektóre kraje wciągały ich bardziej, inne - mniej. Kolumbię uznali za dziwną. Bo cóż może być normalnego w kraju, w którym od kilkudziesięciu lat trwa wojna domowa? Co może być normalnego w setkach żołnierzy stojących wzdłuż dróg i pokazujących kciukiem, że wszystko jest OK, kiedy nie jest? Albo w wielomiliardowym biznesie narkotykowym, z którego żyją inni? W Kolumbii kilogram kokainy kosztuje 1000 dolarów, a w USA już 200 tysięcy dolarów. Czysty zysk, po odjęciu marży przemytnika i dilera, jest imponujący.

Ale to w Kolumbii poczuli magię tańca i fenomen fiesty.

Utwierdzili się w przekonaniu, że Peru to nie tylko Machu Picchu i cuda natury, bo nawet zwykła śmieciarka potrafi wprawić w osłupienie. Czy ktoś słyszał, żeby taki pojazd, zamiast pospolitego pip-pip, ogłaszał przybycie miniaturą fortepianową "Dla Elizy" Beethovena? A w Arequipie tak jest.

W Boliwii kąsały ich pchły i kusiło jedzenie. Było kolorowe i egzotyczne, nawet pieczona świnka morska wyglądała smakowicie. Trzeba więc odwagi, by akurat w takim kraju rozkręcać interes kanapkowy. A oni, z pomocą Polaka poznanego w Cusco, zrobili to w boliwijskiej Sucre, z wielką pompą. "Sandwich á la Polaco" mógł być z mortadelą albo z gzikiem, czyli twarogiem ze szczypiorkiem. Biznes szedł dobrze, nie zaszkodziła mu nawet wizyta tamtejszej straży miejskiej, nasłanej przez konkurencję. W ciągu czterech godzin potrafili zarobić dwa razy więcej niż boliwijski górnik na całej zmianie.

Ale trzeba było jechać dalej.

Jachtostopem w głąb siebie

Autostop, który najbardziej zapadł w pamięć, to był jachtostop. Dostali się dzięki niemu z Kolumbii do Panamy, ale tym razem nie o przemieszczanie chodziło.

- Na pokład zabrał nas kapitan Tomasz Lewandowski, człowiek o wielkim sercu, który pomagał każdemu, kto tego potrzebował - wspomina Michał. - Był, podobnie jak ja, samorodnym filozofem. Wyruszyliśmy więc Luką w nietypowy rejs, słuchając opowieści o jego burzliwym życiu oraz o ludziach, dobrych i złych. Kapitan rzekł: Michał, ty masz dużo pytań, ja mam dużo odpowiedzi, zapraszając do obejrzenia świata jego oczyma. Stał się dla mnie nauczycielem i mędrcem, którego podczas tej podróży szukałem. Wiele spraw poukładałem sobie dzięki niemu w głowie, a dręczące mnie trudne pytania stały się proste.

- Jakie to pytania?
- O Boga, religię, rodzinę, pracę. O to, co chciałbym robić w życiu. To Tomek podpowiedział biznes, którym się teraz zajmuję. Rok później odszedł. Na morzu, zupełnie nieoczekiwanie.

A firma SunSol, którą Michał po powrocie do Gdańska założył, okazała się strzałem w dziesiątkę. Michał sprzedaje nowoczesne systemy do produkcji energii elektrycznej i przydomowe elektrownie fotowoltaiczne, skierowane np. do osób chcących samodzielnie produkować prąd lub niemających możliwości podłączyć swego domu do sieci publicznej, np. gdzieś w Beskidach.

- Zaczęło się od paneli fotowoltaicznych do produkcji prądu, które zobaczyłem na jachcie Luka - uśmiecha się Michał. - To był impuls, choć już wcześniej marzył mi się świat bez zanieczyszczeń, hałasu i elektrowni atomowych. Powiedziałem o tym Tomkowi, a on na to: To idź z tym prądem!
I poszedłem.

Mars na maksa

Michał ma 31 lat i mówi, że podróżował od zawsze. Od 15. roku życia zwiedzał świat autostopem. Najpierw sam, potem z Mają, która jest miłością jego życia. Kiedyś w Indiach spotkali ludzi, którzy zostawili robotę, żeby przez rok czy dwa powłóczyć się po świecie. Pomyśleli, że też by tak mogli. Wrócili do Polski, żeby trochę zarobić. Oboje kończyli ekonomię, pracowali w korporacjach. Zdołali co nieco odłożyć.

A potem wyruszyli. Najpierw do Stambułu. To był ich najszybszy autostop, bo 2500 km zrobili w dwa dni. Potem postanowili, że będą gonić lato. Gdy na północnej półkuli zaczęły spadać liście, to uciekli tam, gdzie ciepło. Migrowali, niczym ptaki. Do Gruzji, Armenii, Iranu, Turkmenistanu, Uzbekistanu, Tadżykistanu, Chin, Laosu, Wietnamu, Malezji, Indonezji, Australii, obu Ameryk… Nie sposób wymienić wszystkich tych miejsc. Tak jak nie da się wyliczyć wszystkich zdziwień, zachwyceń i chwil grozy. W Indonezji walczyli z groźną chorobą, w Nowej Zelandii trafili na trzęsienie ziemi, w Buenos Aires natknęli się na złodziei, a w Górnym Karabachu na policję.

Co dalej? Będą pracować i podróżować. Daleko?
- Może na Księżyc albo na Marsa? - rozważa Michał. - To kolejne moje marzenie. Kosmos. Inna planeta. Góra Olimp na Marsie, która ma ponad 16 kilometrów wysokości, dwa razy tyle co Mount Everest.

Ale po Polsce też chce się powłóczyć. Dzięki firmie, którą otworzył - jak wszyscy początkujący biznesmeni - w wynajętej piwnicy, zrozumiał, że i u nas są miejsca, gdzie ludzie żyją bez prądu, w zgodzie z naturą.

A za 20-30 lat chciałby ruszyć własnymi śladami, dookoła świata. I zobaczyć, co stało się z ludźmi, których spotkał, i z miejscami, które odwiedził. Sprawdzić, czy nadal są takie same. I czy w ogóle gdzieś tam są.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki