Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Antoni Dudek: Prezydentura Lecha Wałęsy jest do zapomnienia, ale jego samego z historii wykreślić się nie da

Dariusz Szreter
Dariusz Szreter
Grzegorz Mehring
W przyszłości Wałęsa będzie postrzegany nie przez swoją nieudaną prezydenturę, nie przez sprawę Bolka, tylko przez jego przywództwo w Solidarności. To daje mu miejsce na cokołach pomników i patronowanie ulicom - mówi historyk i politolog, prof. Antoni Dudek z UKSW.

W grudniu minęło 30 lat od objęcia prezydentury Polski przez Lecha Wałęsę. Wydaje się, że ta rocznica przeszła niemal niezauważona. Czy to faktycznie juz tak odległa i nieistotna przeszłość?

Prezydentura Lecha Wałęsy jest o tyle wciąż istotna, że stanowiła początek rozwiązania ustrojowego, które mocno zaważyło na historii politycznej III RP. Od roku 1989 zaczęto w Polsce budować system parlamentarno-gabinetowy. Generalnie sprowadza się on do tego, że w ramach monteskiuszowskiego trójpodziału władzy, władzę wykonawczą sprawuje rząd, który powinien mieć większość w parlamencie. I teraz nagle do tego systemu zostaje dobudowany prezydent, z bardzo silnym mandatem od narodu, pochodzącym z wyborów powszechnych. No i zaczyna się konflikt.

Prezydentura Wałęsy była pierwszą z całego szeregu prezydentur, które obfitowały w konflikty z władzą wykonawczą. Dość wspomnieć „szorstką przyjaźń” premiera Millera z prezydentem Kwaśniewskim, czy najbardziej burzliwą kohabitację Donalda Tuska z Lechem Kaczyńskim.

Ten mechanizm narodził się w roku 1990 i jest nieodmiennie związany z postacią Wałęsy, bo to on w dużym stopniu był zwolennikiem wyboru prezydenta w wyborach powszechnych, choć ostatecznie rozstrzygnęło otoczenie premiera Mazowieckiego, bo to ono uznało, że Mazowiecki ma jakieś szanse z Lechem Wałęsą w wyborach powszechnych, co było błędem, do którego się zresztą dziś przyznają. I ten błąd zaważył na ustroju Polski na o wiele dłużej niż pięć lat.

Kilkanaście miesięcy temu w gdańskim sądzie doszło do spotkania Lecha Wałęsy z Jarosławem Kaczyńskim. Kiedy Wałęsa powiedział, że żałuje, iż w 1990 zrobił Kaczyńskiego szefem swojej kancelarii, ten odparł, iż on żałuje, że wtedy zrobił Wałęsę prezydentem. Faktycznie tak było?

Nie. To była riposta Kaczyńskiego, który usiłuje pokazać, że był już wtedy równie ważny, jak teraz. Oczywiście jest faktem historycznym, że Jarosław Kaczyński jako pierwszy rzucił publicznie hasło: „Wałęsa na prezydenta”, ale prezydenturę Wałęsa zawdzięcza olbrzymiej popularności, jaką miał w roku 1990. I tak naprawdę to on sam zadecydował, że będzie kandydować. Inna sprawa, że początkowo Wałęsa sobie wyobrażał, że będzie jedynym kandydatem obozu solidarnościowego. I tu się przeliczył.

Natomiast Jarosław Kaczyński w roku 1990 dopiero zaczynał karierę polityczną, która opierała się wtedy głównie na „podczepieniu” pod osobę Wałęsy. To on wpisał Kaczyńskich na listę kandydatów Solidarności na senatorów, on desygnował Jarosława do negocjacji związanych z utworzeniem rządu Mazowieckiego, a później to Wałęsa zrobił obu braci ważnymi postaciami w swoim otoczeniu: Jarosława - szefem kancelarii, a Lecha - szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wcześniej jeszcze Lech był wiceprzewodniczącym Solidarności, też oczywiście dzięki decyzji Wałęsy.

To się dość szybko skończyło, gdy okazało się, że oni - zwłaszcza Jarosław - osobowościowo kompletnie do Wałęsy nie pasowali. W każdym razie w roku 199o to Jarosław Kaczyński zawdzięczał nieporównanie więcej Wałęsie, niż na odwrót.

Wałęsa prowadził kampanie pod hasłem „wojny na górze”, którą toczył z Mazowieckim i jego otoczeniem. Czy to nie była koncepcja Kaczyńskiego? Później, kiedy doszło pomiędzy nimi do rozdźwięku, Wałęsa mówił z goryczą, że to przez niego „pokłócił się z przyjaciółmi”.

Pokłócił się nie przez Kaczyńskiego, tylko przez własne aspiracje prezydenckie, których ci ludzie nie chcieli zaakceptować. Co zresztą było o tyle zaskakujące, że oni sami kreowali go na bohatera narodowego przez całą dekadę lat 80., a później się nagle zdziwili, że on chce być prezydentem. Sami sobie winni. A Kaczyński okazał się człowiekiem niezwykle sprytnym. Zobaczył ten narastający konflikt i podsunął Wałęsie dość wygodne hasło „przyspieszenia”.

Wygodne?

Wałęsa nie mógł powiedzieć, że chce być prezydentem tylko dlatego, żeby nim być. Potrzebował czegoś, co byłoby uzasadnieniem jego prezydentury. Kaczyński wymyślił tę koncepcję przyspieszenia przemian i wyłożył ją na łamach Tygodnika Solidarność (którego naczelnym zrobił go Wałęsa). Co było o tyle trafione, że w 1990 coraz więcej ludzi w obozie solidarnościowym było niezadowolonych z polityki wewnętrznej rządu Mazowieckiego i zbyt ostrożnego demontażu struktur starego systemu. Tutaj więc Kaczyński rzeczywiście mu pomógł.

Wałęsa, jak już zastąpił Jaruzelskiego w Pałacu Prezydenckim, uznał, że rewolucja się skończyła, natomiast Kaczyński chciał daleko idącej dekomunizacji, której Wałęsa już nie popierał.

I to był powód, powiedziałbym programowy, ich rozejścia. Ale prawda jest taka, że to było zderzenie dwóch samców alfa, osób które nie potrafią mieć partnerów, a jedynie podporządkowanych sobie wykonawców. Tyle tylko, że jeden z nich był prezydentem, a drugi tylko szefem jego kancelarii. Kiedy szef kancelarii usiłował narzucać prezydentowi decyzje, było jasne jak to się musi skończyć.

Prezydentura miała być zwieńczeniem kariery Lecha Wałęsy, jej ukoronowaniem. A de facto okazała się jego klęską. Przerosła go ta funkcja?

Zdecydowanie. Wałęsa to świetny trybun ludowy i postać symboliczna dla Solidarności i zmiany ustrojowej. Natomiast nie jest on człowiekiem, który miałby kompetencje do sprawowania jakiegokolwiek urzędu państwowego. Z prostego powodu: bo to wymaga przestrzegania pewnego rodzaju procedur. Tymczasem Wałęsa całą swoją karierę zbudował na łamaniu procedur. To było zresztą zrozumiałe, bo przeciwstawiał się peerelowskiemu systemowi autorytarnemu i świetnie mu to wszystko wychodziło. Po czym nagle został prezydentem i okazało się, że jest coś takiego jak konstytucja!

Wałęsa startując w wyborach w ogóle nie wiedział jakie są kompetencje prezydenta. To potem objawiło jego narzekaniami, bo myślał, że będzie rządzić, a tu się okazuje, że rządzi rząd. Irytował się, że nie może tak po prostu wezwać ministra czy wiceministra jakiegokolwiek resortu i kazać mu robić to czy tamto.

Z tego niezrozumienia wynikały jego działania, które z czasem stawały się coraz bardziej destrukcyjne. Albo wręcz dopuszczał się łamania prawa. Do tego dochodzą różne dziwne wypowiedzi, np. o NATO-bis czy EWG-bis, które jego najbliżsi współpracownicy musieli potem odkręcać, a które zbudowały mu taką czarną legendę. Chwilami on wręcz kompromitował swój urząd.

Nic dobrego nie ma pan o tej prezydenturze do powiedzenia?

Owszem, były pewne jasne momenty. Sam Wałęsa najczęściej chwali się wyprowadzeniem wojsk radzieckich z Polski. Oczywiście to nastąpiło w czasie jego prezydentury, natomiast jest też faktem, że Rosjanie i tak by się wycofali, nawet gdyby to nie Wałęsa był prezydentem. Wynikało to bowiem ze zmian układu geopolitycznego, szybkiego rozpadu Związku Radzieckiego, itp. Udział Wałęsy w tym wszystkim nie był już wtedy taki decydujący. Natomiast co innego jest jego niewątpliwą zasługą. Dziś zapomina się o niełatwych początkach polskich starań o członkostwo w NATO. Kiedy po likwidacji Układu Warszawskiego, w czasach rządów Olszewskiego i Suchockiej, wykrystalizowało się polskie stanowisko w sprawie chęci wejścia do Paktu, okazało się, że Waszyngton wcale nie jest taki chętny, żeby nas, i inne kraje naszego regionu, przyjmować. Amerykanie wymyślili wtedy coś takiego, co się nazywało Partnerstwo dla Pokoju. Miała to być inicjatywa dla krajów, które są zainteresowane współpracą z NATO, ale nie było jasne czy wstęp Sojuszu, czy coś zamiast członkostwa.

Na początku 1994 odbył się w Pradze taki szczyt Europy Środkowej z udziałem Billa Clintona, i tam Wałęsa swoimi nieszablonowymi metodami przydusił go do tego stopnia, że Clinton jasno oświadczył, że Partnerstwo dla Pokoju to jest przedsionek do NATO. To był krok milowy w kierunku nakłonienia Amerykanów do podjęcia decyzji o poszerzeniu Paktu.

Zarazem było to najważniejsze dokonanie Wałęsy, jeśli chodzi o politykę zagraniczną i w sumie w całej prezydenturze, bo w polityce wewnętrznej trudno mi znaleźć coś, co działa na jego korzyść. Generował tylko kolejne awantury.

Czy faktycznie chciał przez to zyskać władze autorytarną, przed czym przestrzegali wtedy jego przeciwnicy, zarówno z kręgów Unii Demokratycznej, jak i prawicy skupionej wokół Kaczyńskiego, po jego odejściu z kancelarii?

Wałęsa nie do końca rozumiał wszystkie procedury, w związku z tym robił rzeczy, które rzeczywiście były bardzo groźne. Nawet dla naszego członkostwa w NATO, które popierał. Kiedy minister obrony, wiceadmirał Kołodziejczyk, który wcześniej był pupilem prezydenta, wypadł z jego łask, doszło do słynnego spotkania prezydenta Wałęsy z generalicją Wojska Polskiego na poligonie drawskim. Tam Wałęsa wygłosił filipikę przeciwko Kołodziejczykowi, a na koniec zarządził: kto z generałów się zgadza, żeby usunąć ministra Kołodziejczyka - rączka w górę! Takie rzeczy można robić na wiecu, ale w tym wypadku to łamało wszystkie procedury związane z kontrolą nad armią, co wówczas zaszkodziło naszym staraniom o przyjęcie do NATO, choć na szczęście ich nie przekreśliło. Tego typu zachowanie mogło nasuwać przekonanie, że prezydent jest gotów do ustanowienia rządów autorytarnych, ale osobiście uważam, że to były strachy na Lachy.

O ile Wałęsa jest osobowością autorytarną, skłonną do narzucania ludziom swojego zdania, to nie byłby on nigdy człowiekiem zdolnym do - na przykład - realnego użycia broni przeciwko demonstrantom. Poza tym nawet gdyby dążył do ustanowienia dyktatury, to nie miał zaplecza.

Paradoks Wałęsy polega na tym, że on wygrał w 1990 roku z poparciem ogromnej rzeszy różnych stowarzyszeń i organizacji, natomiast rok później - po pierwszych w pełni demokratycznych wyborach parlamentarnych - pośród 24 partii, jakie znalazły się w Sejmie, nie było ani jednej, która określałaby się jako partia Wałęsy. A kiedy w 1993 w obliczu przedterminowych wyborów parlamentarnych próbował skonsolidować swoje zaplecze polityczne i utworzył BBWR, to ten ledwie prześliznął się nad progiem wyborczym, zdobywając 16 mandatów. Tymczasem, żeby ustanowić dyktaturę, trzeba mieć jakieś realne zaplecze społeczne.

Czy sprawa „Bolka” miała pańskim zdaniem jakiś wpływ na przebieg tej prezydentury, poza takimi oczywistymi sprawami jak usunięcie części dokumentów z teczki?

Wbrew temu co twierdzą jego najzagorzalsi przeciwnicy nie ma żadnych dowodów na to, że Wałęsa był w związku z nią szantażowany, że ktoś nim sterował. Uważam natomiast, że miała wpływ psychologiczny. Była w nim przez to jakaś rysa, która wychodziła na przykład w jego stosunku do sprawy Ryszarda Kuklińskiego czy Adama Hodysza, gdzie nie potrafił się przyzwoicie zachować. Kiedy jako oficer SB major Hodysz podjął współpracę z opozycją - ryzykował życiem, a ostatecznie zapłacił za to wieloletnim więzieniem. Jak można mówić o kimś takim, że ma „tendencję do zdrady”? To jakby Wałęsa mówił o sobie. Cała ta jego awantura z rządem Olszewskiego i późniejsze oskarżanie premiera o to, że chciał dokonać zamachu stanu, to wszystko po prostu było zbyt histeryczne i niewątpliwie miało podłoże w tamtej sprawie.

Ukrycie bądź zniszczenie dokumentów (zresztą nieskuteczne, bo oryginały i tak były u Kiszczaka) obciąża go bardziej, niż to co podpisał na początku lat 70., bo wtedy był prostym, sterroryzowanym robotnikiem, na którego uczynki patrzymy zupełnie inaczej, niż na zachowanie urzędującego prezydenta.

Czy można powiedzieć, już w kontekście samego przebiegu prezydentury, że Wałęsa był w jakimś stopniu odpowiedzialny za powrót postkomunistów do władzy?

Oczywiście, że tak.

Gdyby Wałęsa skonsolidował swoje zaplecze, stawiając na jego czele jakiegoś działacza Solidarności z piękną kartą, partia prezydencka miałaby szansę zdominować prawą stronę sceny politycznej, przynajmniej w pierwszych latach prezydentury.

Oczywiście siłą rzeczy obóz solidarnościowy jako całość stracił na popularności w początkach lat 90., bo takie były koszty reform. Trzeba jednak pamiętać, że postkomuniści wrócili do władzy w 1993 roku otrzymując poparcie na poziomie 20 procent, co zapewniło im prawie 40 procent mandatów, tylko dlatego że ta druga strona sceny całkowicie się rozproszyła i przepadła poniżej progu wyborczego. A to były w większości partie i środowiska, które w 1990 roku popierały Wałęsę. Poza tym tych wyborów w 1993 roku mogło w ogóle nie być. Kiedy rząd Suchockiej upadł jednym głosem, Wałęsa w ogóle nie czekał na to, czy w Sejmie nie da się ułożyć jeszcze jakiejś innej koalicji, tylko ochoczo rozpisał wybory zapatrzony w ten swój BBWR. Zapowiadał przy tym, że jego zwolennicy zdobędą 400 miejsc. Skończyło się na 16.

Wałęsa w swojej kampanii wyborczej jako pierwszy wprowadził do polskiej polityki silny rys populistyczny. Okazało się jednak, że ten jego populizm ma krótkie nogi. Nie wystarczył nawet na wywalczenie drugiej kadencji, a w tej chwili jako taką sympatią cieszy się on właściwie wyłącznie w środowiskach inteligenckich, które wcześniej ten jego populizm piętnowały. To też jakiś paradoks.

Po pierwsze Wałęsa kojarzy się z pamięcią o tym strasznie trudnym, biednym początku lat 90. Dla przeciętnego człowieka pamiętającego tamte czasy, to chłop, który sam się wybił, został bardzo bogaty, sławny, a inni zostali na lodzie. Dlatego nie dziwię się, że w środowiskach, tak zwanych ludowych niespecjalnie się go poważa. Do tego po roku 1995 dochodzą różne jego kompromitujące wypowiedzi, które elektorat inteligencki mu wybacza, bo dla niego Wałęsa to nadal bohater lat 80. Zaś co do populizmu… Oczywiście, takie hasła jak sto, a potem trzysta milionów dla każdego były populistyczne, ale okazały się fikcją, obietnicą kompletnie niewykonalną. Ostatecznie zaś zamieniły się w kuriozalny program powszechnej prywatyzacji, która była najgorszą możliwą formą prywatyzacji. To się nie mogło udać, tylko Wałęsa tego nie rozumiał. Więc ja się nie dziwię, że dzisiaj ma on taka, a nie inną opinię.

Natomiast nie mam wątpliwości, że za jakieś 20 lat będę spacerował w różnych polskich miastach po ulicy Lecha Wałęsy, mijał jego pomniki. Tyle, że wcześniej musi nastąpić okres „kwarantanny”, po którym zostanie na powrót doceniony, bo jego pozytywna rola jest jednoznaczna. Poza najbardziej skrajnymi wrogami, przez całą resztę, a zwłaszcza przez historyków, Wałęsa będzie postrzegany nie przez swoją nieudaną prezydenturę, nie przez sprawę Bolka, tylko przez jego przywództwo w Solidarności.

To daje mu miejsce na cokołach pomników i patronowanie ulicom. Inna sprawa, że nigdy nie będzie postacią, której kult byłby porównywalny z tym, jaki otaczał Piłsudskiego. Choćby dlatego, że ten ostatni zostawił po sobie sporo różnych ciekawych tekstów, zostawił pewną wizję - nie tylko Polski, ale naszego miejsca w Europie. Wałęsa nam niczego takiego po sobie nie zostawił, ani nie zostawi, bo nie był nigdy inteligentem. Będzie natomiast symbolem Solidarności. Tego nikt mu nie odbierze, niezależnie od wysiłków podejmowanych przez PiS, które budzą śmiech, bo to jest beznadziejne. Nie da się go usunąć z historii najnowszej Polski, nie da się też zupełnie tego przewartościować, powiedzieć, że on zawsze współpracował z komunistami, że niszczył od środka Solidarność, bo to po prostu nie ma pokrycia w faktach.

Od 25 lat Wałęsa nie odgrywa praktycznie żadnej roli w polskiej polityce. A czy nie można go było jakoś lepiej wykorzystać dla sprawy polskiej na arenie międzynarodowej, bo mimo licznych wpadek wciąż jeszcze jest tam uznaną marką?

Można by było gdyby, po pierwsze - w Polsce była wyższa kultura polityczna. Po drugie - gdyby sam Wałęsa był bardziej skłonny zachowywać się w sposób przemyślany. Można było dać mu większe fundusze, żeby nie zamienił się w takiego misia, z którym każdy może się sfotografować. Pamiętamy te żałosne historie, gdzie on jeździł w różne miejsca, gdzie jako były prezydent Polski nie powinien jeździć, fotografował się z różnymi ludźmi, z którymi nie powinien się fotografować. Gdyby miał wyższą gaże, biuro, wtedy byłyby podstawy, by nakładać mu też większe ograniczenia. MSZ mógłby mu powierzać misje do wykonania. Ale pamiętajmy, że on był trudno sterowany. Na przykład był taki moment, kiedy oświadczył, że rząd nie potrafi załatwić zniesienia wiz dla Polaków i zapowiedział, że wszyscy inni to nieudacznicy i wobec tego on to załatwi. Oczywiście pojechał i nic nie zdziałał, co było od początku wiadome.

Megalomania Wałęsy jest nieprawdopodobna. Znamy wszyscy te jego przechwałki o tym w ilu to procentach przyczynił się do upadku komunizmu i inne tego typu wypowiedzi, które go po prostu ośmieszają. Dlatego mam wrażenie, że dziś mówienie o jego wykorzystaniu w polityce zagranicznej to jest temat zamknięty. Wałęsa już nigdzie nie będzie traktowany poważnie.

Owszem, jak się skończy pandemia, to gdzieś go jeszcze zaproszą, jako żywy pomnik historii, chodzący symbol upadku komunizmu i końca zimnej wojny. Nie ma już Reagana, nie ma Thatcher, nie ma Havla, nie ma Jana Pawła II. Zostali tylko Gorbaczow i Wałęsa.

77. urodziny Lecha Wałęsy. Jubilat pracował nad lepszą formą...

Zobacz wideo: Uzasadnienie wyroku w sprawie Wałęsa-Kaczyński - 2018 rok

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki