Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Spór o Lecha Wałęsę. Jak się kształtował?

Jarosław Zalesiński
Lech Wałęsa był jednym z liderów walki o wolność. Dzisiaj jest symbolem, który jedni gloryfikują, a drudzy chcą zniszczyć
Lech Wałęsa był jednym z liderów walki o wolność. Dzisiaj jest symbolem, który jedni gloryfikują, a drudzy chcą zniszczyć Przemysław Świderski
Biografia Lecha Wałęsy znów stała się terenem symbolicznej bitwy. Tymczasem nie ma powodu, by życiorys Wałęsy utożsamiać z najnowszą historią Polski.

Aleksander Hall w swojej książce „Osobista historia III Rzeczypospolitej” kampanię Lecha Wałęsy przed wyborami prezydenckimi w 1990 roku wspomina tak: „Wśród najbardziej aktywnych publicystów, często występujących w telewizji, propagujących kandydaturę Wałęsy na prezydenta na długo przed formalnym rozpoczęciem kampanii, szczególnie utkwili mi w pamięci Antoni Macierewicz i Krzysztof Wyszkowski”.

Co dzisiaj sądzą o Lechu Wałęsie ciż sami Antoni Macierewicz i Krzysztof Wyszkowski - aż trudno powtarzać. Ten drugi określa teraz Wałęsę jako „geniusza zbrodni”, „potwornego oszusta”, człowieka, który ma „krew na rękach”, największą kanalię”, której kariera była „znaczona trupami”...

Powiedzieć, że to zmiana o 180 stopni, to nie powiedzieć nic. Na taką zmianę brakuje skali.

Dla przeciwległego obozu politycznego Lech Wałęsa jest dzisiaj nieposzlakowanym symbolem polskiej demokracji. Ale w tych samych odległych czasach, gdy Antoni Macierewicz i Krzysztof Wyszkowski byli, jak to określił Hall, „heroldami prezydentury Wałęsy”, ów przeciwległy obóz w przywódcy Solidarności aspirującym do prezydentury widział śmiertelne wręcz zagrożenie dla demokracji. „Ten autorytet w chwili zwycięstwa okazuje się całkowicie antydemokratyczny” - pisał o Wałęsie w 1990 roku Adam Michnik w swojej gazecie. „Prezydentura Lecha Wałęsy może być dla Polski katastrofą; może to być pierwszy reżim typu peronistycznego w Europie centralnej”.

Na tę woltę także zabrakłoby skali.

Powód, dla którego Lech Wałęsa może być dla jednych i tych samych raz demokratą, a raz autokratą, raz polskim bohaterem, a raz agentem, jest prosty: zależy to od politycznych interesów. Te roszady trwały tak długo, jak długo Lech Wałęsa był ważnym graczem, którego nie dało się z polityki wyautować. I nie zakończyły się wraz z tym, jak Lech Wałęsa wyautował się sam po fatalnie rozegranej prezydenturze. Nadal bowiem pozostaje kimś dla polskiej demokracji fundamentalnie ważnym, jako symbol zmian po 1989 roku. Jeśli ktoś efekt tych zmian, czyli III RP, akceptuje, potrzebuje mitu Wałęsy. Jeśli ktoś chciałby tę konstrukcję, jaką jest III RP, wywrócić, wie, że zaczęłaby się ona chwiać, gdyby wyciągnąć z niej, niczym kartę z domku z kart, mit pierwszego przewodniczącego Solidarności.

O to tu więc chodzi: nie o biografię Lecha Wałęsy, tylko o biografię III RP. O pamięć symboliczną.

Taktyczny sojusz

Że nie o samego Lecha Wałęsę tu chodzi i nie o same tylko podejrzenia dotyczące jego współpracy z SB w latach 70., przekonuje krótka wycieczka do czasów, kiedy to dla obecnego obozu władzy Lech Wałęsa, o którego wątpliwych momentach w przeszłości w tym kręgu dobrze przecież wiedziano, był jeszcze sprzymierzeńcem.

Cofnijmy się do roku 1989 i 1990. Obóz solidarnościowy wygrywa wybory 4 czerwca w sposób, którego ani komuniści, ani także solidarnościowcy nie przewidywali. Powstaje rząd Tadeusza Mazowieckiego. Strona solidarnościowa nie idzie jednak za ciosem i m.in. przyzwala na wybór generała Jaruzelskiego, przez Zgromadzenie Narodowe, na prezydenta. W tej układance nie ma miejsca dla Lecha Wałęsy. A po drugie, nie ma miejsca dla koncepcji Jarosława Kaczyńskiego, który rzuca po jakimś czasie hasło przyspieszenia politycznych zmian.

Wałęsa i Jarosław Kaczyński stali się w ten sposób sojusznikami, nie z miłości co prawda, tylko z konieczności, bo chcieli tego samego: naruszenia powstałego układu. Ale sojusz był, rzecz jasna, tylko taktyczny. „Ja - nie ukrywam - chciałem ustrzelić dwie kaczki jednym nabojem. Po pierwsze: załatwić problem Wałęsy, bo tylko polityczny idiota mógł uważać, że problemu Wałęsy nie ma. A po drugie: odczarować go w oczach społeczeństwa” - opowiadał potem Jarosław Kaczyński Teresie Torańskiej. Odczarowanie miało polegać na tym, że Lech Wałęsa zostaje wybrany, tak jak i generał Jaruzelski, przez Zgromadzenie Narodowe, pod jego rządami Polacy Wałęsą szybko by się rozczarowali, wtedy przeprowadzono by wybory parlamentarne, zmieniono by konstytucję i rozpisano powszechne wybory prezydenckie, do których mógłby stanąć ktoś politycznie bliższy braciom Kaczyńskim.

Plan spalił na panewce, bo to obóz Tadeusza Mazowieckiego zmienił zasady wybierania prezydenta na wybory powszechne. Mazowiecki te wybory sromotnie przegrał, prezydentem został Lech Wałęsa. I wtedy okazało się, że i on sojusz z braćmi Kaczyńskimi traktował czysto instrumentalnie, bo ani myślał wprowadzać w czyn hasła przyspieszenia. Skoro już został prezydentem, chciał nim być, jak od razu zapowiedział w Belwederze Jarosławowi Kaczyńskiemu, „do emerytury”. Ich sojusz jeszcze się nie rozpadł, ale było to tylko kwestią czasu.

Kwestia pryncypiów?

Udział w kampanii prezydenckiej Lecha Wałęsy Jarosław Kaczyński wykorzystał też dla tego, by upiec jeszcze jedną własną pieczeń na tym ruszcie. „Dla mnie była to okazja do stworzenia własnej partii Porozumienia Centrum” - wyznał Michałowi Karnowskiemu i Piotrowi Zarębie w książce „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich”. „ Starałem się od razu budować oddzielny aparat wyborczy PC. Zresztą cały czas towarzyszyło mi poczucie, że rozstanie z Wałęsą musi w którymś momencie nastąpić”. Jarosław Kaczyński wykazał się wtedy, tak jak i zresztą w wielu innych momentach, dalekowzrocznością: nie tylko przewidział szybki rozwód z Wałęsą, ale także, a raczej przede wszystkim, zbudował własną partię, która do dzisiaj stanowi (po przekształceniu Porozumienia Centrum w Prawo i Sprawiedliwość) o jego politycznej pozycji i sile. To jako lider PC Jarosław Kaczyński stał się jednym z koalicjantów rządu Jana Olszewskiego.

Wtedy też rozegrał się drugi akt w jego relacjach z Lechem Wałęsą. Rozegrał się on jednak wcale nie z 4 na 5 czerwca, w noc upadku rządu Olszewskiego. I nie w związku z rzuconym wtedy publicznie oskarżeniem, że Lech Wałęsa był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.

„Materiały na Bolka są” - przyznał Jarosław Kaczyński w rozmowie z Teresą Torańską. Ale powiedział to jakoś tak... beznamiętnie, jakby nie było to wcale kluczowym problemem. Do frontalnego ataku na Wałęsę Jarosław Kaczyński i jego partia ruszyli dopiero w czas jakiś po upadku rządu Olszewskiego. Pamiętajmy, że Jarosław Kaczyński brał, jak gdyby nigdy nic, udział w negocjacjach, mających na celu utworzenie kolejnego rządu, z premier Hanną Suchocką. Dopiero gdy został wypchnięty poza ten układ, zorientował się, że znalazł się pomiędzy nożycami: z jednej strony prezydent Wałęsa, który jako polityk pamiętliwy zakarbował sobie, że PC głosowało za rządem Olszewskiego, z drugiej - Unia Demokratyczna i rząd Suchockiej. To mogło wyeliminować PC z politycznej gry. Wtedy właśnie pojawił się pomysł, by z „antywałęsizmu” zrobić oś politycznego sporu. „Autorem pomysłu był Jarosław Kaczyński - wspomina Ludwik Dorn w książce „Anatomia słabości”. „Uznał (…), że bez uporządkowanego konfliktu, w którym bylibyśmy stroną, po prostu nie przeżyjemy”. „To nie była kwestia pryncypiów, lecz zwykła obrona partii?” - upewnił się, czy dobrze usłyszał, rozmówca Dorna, Ludwik Krasowski. „Tak, tyle że czasami w polityce trzeba w ten sposób działać” - usłyszał w odpowiedzi.

„Atak przeciw Wałęsie był w istocie rzeczy obroną” - wykłada tę koncepcję Jarosław Kaczyński Karnowskiemu i Zarębie. „Zresztą kampania uliczna przeciwko niemu okazała się skuteczna”.

Symbol i człowiek

Antywałęsizm od tamtego czasu już na trwałe stał się elementem ideologii partii Jarosława Kaczyńskiego. Obecny powrót sprawy Lecha Wałęsy i „Bolka” spowodowała, mimochcąc, w swojej prostolinijności i pazerności na grosz, wdowa po generale Kiszczaku, z pewnością jednak tak czy tak sprawa pojawiłaby się na wokandzie. Znów bowiem zwarły się ze sobą te same polityczne obozy, które i w przeszłości biografię Wałęsy zamieniały w teren symbolicznej bitwy, raz biorąc go na sztandary, a raz strzelając do niego z najcięższych armat. W ten sposób biografia Lecha Wałęsy i biografia III RP splotły się znów w jeden supeł, choć to przecież, mimo wszystko, dwa różne porządki. Ale walka na symbole potrzebuje prostych opozycji.

Tymczasem nie ma powodu, by całej biografii Wałęsy bronić z taką zaciekłością, jakby chodziło o wolną Polskę. Wałęsa jest symbolem, ale i po prostu pojedynczym człowiekiem. Nie ma podstaw, by na błędach Wałęsy (jeśli takie popełnił; sprawa będzie rozstrzygana jeszcze przez jakiś czas) budować akt oskarżenia wobec całej polskiej demokracji. A już zwykłą głupotą jest pomniejszanie, redukowanie roli Wałęsy w budowaniu wolnej Polski. Głupotą i niczym więcej niż prostą jak cep logiką walki politycznej.

Wie o tym najlepiej polityk takiego formatu jak Jarosław Kaczyński. Karnowskiemu i Zarębie wyłożył tę prawdę wprost: „Ludzie, którzy twierdzą, że [Wałęsa] stał się przywódcą przez przypadek, plotą bzdury”.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki