Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zdzierali gardła i koszule z muzyków

Dariusz Szreter
Każdy nasz występ kończył się rozróbą - wspomina Jan Kirsznik, ostatni żyjący muzyk, który zagrał 24 marca 1959 roku w gdańskim klubie Rudy Kot, podczas koncertu pierwszej polskiej grupy rock’n’rollowej.

Spotykamy się w Delicjach, jednym z ostatnich gastronomicznych reliktów starej Gdyni. Nie tak starym jak początki rock’n’rolla, ale jednak z „tamtych czasów”. Przechodzących do historii wraz z odchodzeniem ich kolejnych świadków.

Jan Kirsznik ma 82 lata i mocny, męski uścisk dłoni. Wychowało go wojsko. Pracował w armii (właśnie tak: „pracował” a nie „służył”; dlaczego - wyjaśni się za chwilę) 36 lat. Do Marynarki Wojennej trafił jako 14-letni elew, w 1948 roku, wprost z domu dziecka w Gdańsku Oliwie przy ul. Polanki. To w wojsku zaczęła się jego przygoda z muzyką.

- Wcześniej nawet nie znałem nut - przyznaje. - Ale starszy bosman Awdziejczyk, szef orkiestry, zebrał nas i kazał śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wybrał sześciu, w tym mnie, do orkiestry.
Kirsznikowi kapelmistrz przydzielił saksofon i klarnet.

Imieniny u kontradmirała Winogradowa

W tamtym czasie polska armia była bardzo umuzykalniona, na wzór radziecki. Miała swoje orkiestry, chóry, zespoły pieśni i tańca. Grały i występowały w związku z licznymi akademiami, a także gościnnymi koncertami w innych jednostkach (również stacjonujących w Polsce „zaprzyjaźnionych” wojsk sowieckich), na festiwalach i przeglądach. Niekiedy wojskowi muzycy występowali też w bardziej nieformalnych okolicznościach, na potrzeby swoich dowódców. Jan Kirsznik pamięta taki „prywatny”, imieninowy koncert dla kontradmirała Aleksandra Winogradowa, przysłanego przez Sowietów w charakterze dowódcy polskiej Marynarki Wojennej.

Po osiągnięciu wieku poborowego Kirsznik został wysłany na kilkumiesięczne przeszkolenie do jednostki w Ustce, a następnie wrócił do orkiestry. Po przejściu do rezerwy w 1954 roku występował jako muzyk w zorganizowanym przez Gdańskie Zakłady Gastronomiczne zespole przygrywającym do zabawy w wykwintnych lokalach Trójmiasta, takich jak sopocki Grand Hotel czy gdański Monopol. Grali zarówno utwory ludowe, jak i swingowe. Przechodziły, o ile miały polski tekst.

Tymczasem po październiku ‘56, na fali odwilży, wojsko odchudziło swoją infrastrukturę muzyczną. Polikwidowano wielkie zespoły reprezentacyjne. W Gdyni na ich miejsce powstał Zespół Estradowy Marynarki Wojennej (późniejsza Flotylla). W 1957 roku jego kierownictwo objął Ryszard Damrosz, kompozytor, aranżer, dyrygent, szef utworzonego w 1956 roku (i szybko rozwiązanego) big-bandu jazzowego Błękitny Jazz. W kierowanym przez niego zespole występowali wyłącznie rezerwiści, pracownicy cywilni wojska. Niebawem zasilił ich szeregi Jan Kirsznik.

Repertuar był różnorodny, w zależności od tego dla kogo występowano. Przy zespole powstała też sekcja muzyki i tańca „rock’n’rollowa”. Kierował nią gitarzysta Leszek Bogdanowicz (właśc. Bogdan Grzyb). W czasie występów (na ogół dla żołnierzy) zespołu mieli swój półgodzinny set z utworami instrumentalnymi.

- Pewnie, że mi się podobało. To było coś innego, ta muzyka, można się było wyżyć - przyznaje z szerokim uśmiechem.

Pod opieką Redaktora

I właśnie muzycy tej sekcji wpadli w oko, a raczej ucho, Franciszkowi Walickiemu. Walicki, nazywany potocznie „Redaktorem”, ze względu na pracę w „Głosie Wybrzeża”, był animatorem życia muzycznego w Trójmieście. To on, wraz z Leopoldem Tyrmandem, współorganizował sopockie festiwale jazzowe w 1956 i 57 roku. Na tym ostatnim, podczas występów „Big Billa” Ramseya, zafascynował się rock’n’rollem. Zaczął zdobywać nagrania, informacje o artystach. Organizował popularne pogadanki połączone z prezentacją muzyki z magnetofonu, ale marzyło mu się coś więcej - rodzimy zespół rock’n’rollowy.
- Pierwsze spotkanie z Franciszkiem Walickim odbyło się w Rudym Kocie - wspomina Jan Kirsznik. - Było nam miło, że nas zaprosił. Omówiliśmy program. Próby mieliśmy w kinie Mewa [po 1980 przemianowanym na Grom - red.] na Oksywiu.

Trzon zespołu stanowili muzycy wojskowi: Bogdanowicz - gitara, Kirsznik - saksofon tenorowy, Andrzej Sułocki - fortepian, Leonard Szymański - kontrabas, i Edward Malicki - perkusja. Obowiązki wokalisty powierzono jedynemu „cywilowi” - Bogusławowi Wyrobkowi. Później zresztą liczbę solistów poszerzono o 17-letniego Marka Tarnowskiego, jeszcze młodszego Michaja Burano i Andrzeja Jordana (właśc. Szmilichowskiego). Dziś z całej tej grupy, oprócz Kirsznika, żyje tylko Szmilichowski. Nieznane są losy Burano, z którym od kilku lat nie ma kontaktu. Podobno mieszka gdzieś w Afryce.

Pod koniec 1958 roku wystąpili w kilku gdyńskich klubach: Mewie, Riwierze, Piccolo i morskim Inter Clubie. Natomiast pierwszy oficjalny koncert zespołu Rhythm and Blues, bo taką nazwę nadał im Redaktor, odbył się 24 marca 1959 roku w gdańskim Rudym Kocie.
- Zostaliśmy zaakceptowani - podsumowuje krótko i skromnie Jan Kirsznik.

To prawda, ale nie cała. W lokalu był taki tłok, że palca by się nawet nie wcisnęło. A publiczność reagowała entuzjastycznie, żeby nie powiedzieć - histerycznie. Może dlatego mieszkańcy sąsiednich budynków skarżyli się potem, że od hałasu pękały im ściany. Bo chyba nie od samej muzyki. Zespół dysponował wówczas ledwie 15-watowym wzmacniaczem...
No i tak się zaczęło.

Jan Kirsznik nie wie, jak Walicki załatwił to z wojskiem, że ich „dostał”. W układy - mówi - nie był wtajemniczony. Grunt, że jeździli na rock’n’rollowe trasy po Polsce i zarabiali. Bardzo dobrze zarabiali.

Jak układała się współpraca z Walickim, który uchodził za wymagającego i surowego szefa?
- Był jak każdy kierownik, pilnował, żeby nie pić - śmieje się muzyk. - Ale jeśli ktoś nie przesadzał, było OK.
A dziewczyny?
- Przychodziły - przyznaje pan Jan. - Musiałem uważać, bo ja już byłem żonaty, miałem dwoje dzieci.
Największym łamaczem niewieścich serc bez wątpienia był Wyrobek: frontman, chłopięcy, a zarazem szarmancki, potrafił oczarować kobiety.

Wydaje się jednak, że to nie zachowanie muzyków było największym zmartwieniem menedżera.
Utrapieniem była publika, która na koncerty waliła drzwiami i oknami, a potem...
- Każdy koncert kończył się rozróbą i demolką. Coś jak teraz po meczach - ocenia Kirsznik. - Po prostu się wyżywali.
Obrywało się i samym muzykom. Dosłownie. Saksofonista wspomina, jak po jednym z koncertów zostali w strzępkach koszul. Rękawy jacyś fani urwali sobie „na pamiątkę”.

Może więc do pewnego stopnia rację miał Daniel Passent, pisząc w felietonie dla „Polityki” o „przeraźliwym wyciu”, dla którego miejscem powinien być las, a nie Hala Mirowska, największy wówczas tego typu obiekt w stolicy. Z pewnością nie miał jednak racji, zarzucając muzykom wciskanie niewyrobionej publiczności chałtury dla pieniędzy. Rock’n’roll to był po prostu fenomen pokoleniowy, który nie każdy potrafił uchwycić. Passent akurat nie. Zresztą nie on jeden. Nagonka w prasie trwała przez cały okres istnienia zespołu. Nic dziwnego. Dziwne raczej było, że w ogóle ktoś pozwolił im występować.
Edward Gierek mówi: dość!

Według relacji Walickiego, wszystko się skończyło po koncercie w hali Torkat w Katowicach 17 września 1959 roku. Następnego dnia menedżer i organizator trasy zostali wezwani na dywanik do ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR Edwarda Gierka. Ten, nie bawiąc się w dyplomację, zapowiedział, że nie życzy sobie takiego wynaturzenia i rozpasania, i dopilnuje, by zespół nigdy więcej nie wystąpił - ani na Śląsku, ani w ogóle.
I słowa dotrzymał.

Kilka tygodni później Ministerstwo Kultury i Sztuki wydało zakaz występów zespołu Rhythm and Blues w salach większych niż na 400 miejsc. Oznaczało to, że całe przedsięwzięcie, utrzymujące się ze sprzedaży biletów, przestało być rentowne.
Jednocześnie dowództwo Marynarki Wojennej wydało pracownikom swojego zespołu estradowego zakaz jeżdżenia w trasy z Walickim.
- Mieliśmy wybierać: albo zostać przy wojsku, albo się usamodzielnić. Ale Walicki nie mógł zagwarantować nam pracy. Zostaliśmy więc w zespole wojskowym.

Franciszek Walicki nie zamierzał się jednak poddawać. Termin rock’n’roll, na który uczuleni byli decydenci, zastąpił mocnym uderzeniem (big beat) i już w lipcu następnego roku przedstawił nowy zespół pod nazwą Czerwono-Czarni. A potem byli Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Skaldowie, Polanie, Niemen i Akwarele, Blackout i cała masa innych zespołów.
A Jan Kirsznik? Skoro tak lubił „mocne uderzenie”, to czemu nie próbował do niego powrócić w czasach bigbitowego boomu?
- Bez naszych solistów, których Walicki zabrał do swojego nowego zespołu, to już nie miało sensu - kwituje.

We Flotylli Jan Kirsznik akompaniował różnym wykonawcom, wśród nich kilku przyszłym gwiazdom, takim jak Irena Jarocka czy Krystyna Giżowska. Występował nieraz na festiwalach w Sopocie, Opolu, Kołobrzegu. Aż do 1984 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Saksofon, który wzbudzał ekstazę słuchaczy i furię towarzyszy od kultury, zachował do samego końca kariery, a potem oddał koledze. Może ktoś na nim gra jeszcze?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki