Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wielkanoc na Spitsbergernie, czyli msza na Wilczku, bez białych niedźwiedzi

Ryszarda Wojciechowska
archiwum prywatne
Kiedy pytam panią doktor Katarzynę Jankowską z Wydziału Inżynierii Lądowej i Środowiska Politechniki Gdańskiej, czy ją też dopadł wirus polarny, odpowiada ze śmiechem, że tak.

To wirus, który każe wracać do Arktyki. I ona wraca. Brała już udział w czterech letnich kilkutygodniowych wyprawach naukowych na Spitsbergen, a ostatnio była tam cały rok. Razem z mężem Tomaszem, który jest informatykiem i z ośmioma innymi naukowcami, stanowiła ekipę zimującą na Polskiej Stacji Polarnej Hornsund. Prowadziła badania jako mikrobiolog, zajmowała się sprawami administracyjnymi i pracowała jako dydaktyk w ramach programu Eduscience. Kilka razy w miesiącu prowadziła lekcje online dla uczniów polskich szkół, podczas których młodzi ludzie mogli zobaczyć stację polarną od środka i dowiedzieć się, jak tam się żyje i pracuje.

- Spitsbergen można pokochać albo znienawidzić. Znam osoby, które po pierwszym wyjeździe powiedziały: - Nigdy więcej nie wrócę - opowiada. Ona swoją pierwszą wyprawę mocno przeżyła. Tak, że dopiero po pół roku od przyjazdu do kraju była gotowa na dzielenie się wrażeniami i na oglądanie zdjęć.

Co ją najbardziej na Spitsbergenie uwodzi? Nieustannie to samo, bliskie spotkania z przyrodą. To prawda, przyznaje, że Spitsbergen kojarzy się ze skalistą i lodową krainą. Przez większą część roku tak jest. Ale latem to miejsce kolorowe. Zwłaszcza tam, gdzie występują ptasie kolonie. Dzięki ptakom tundra jest dobrze nawieziona i wiosną, kiedy schodzi śnieg, zaczyna kwitnąć. Pierwsze pojawiają się różowe skalnice, nieco później zieleń mchów i wierzba polarna, niewielkie, osiągające 5 centymetrów drzewko. Wszystko to tworzy szczególnie barwny kobierzec. Pod koniec sierpnia wszystko zaczyna żółknąć i pojawia się pierwszy śnieg. Wtedy szczyty gór przypominają wielkanocne baby, posypane cukrem pudrem przez sitko.

Stacja to ich dom... dom tymczasowy. Zimowi domownicy wszystko układają sobie jak w zegarku. Badania, sprzątanie, gotowanie. Zimą nie ma kucharza i każdy, obojętnie czy jest kierownikiem stacji, geodetą czy mikrobiologiem, ma swoje dyżury w kuchni. To bardzo ciekawe, przynajmniej na początku, bo każda kuchnia smakuje inaczej.

A co z tymi, którzy nie potrafią?

- Nie ma takich - żartuje dr Jankowska i opowiada, że w ich grupie najlepiej gotował kolega, który dopiero po kilku miesiącach się przyznał, że na Spitsbergenie po raz pierwszy wziął się za gotowanie. Kiedy pytali, jak to możliwe, odparł, że przepisy i instrukcje dostawał od mamy i babci przez internet. Reszta to już była łatwizna.

Śnieg dla stacji jest ważny, zwłaszcza jesienią, ponieważ może być źródłem wody. Latem czerpie się wodę z pobliskiego płytkiego jeziora. Jest rurociąg, są filtry i woda nadaje się do picia. Ale kiedy jezioro zamarza, co następuje zwykle w połowie października, to jedynymi źródłami wody pozostają śnieg lub bryły lodu z lodowca.

- My mieliśmy trochę szczęścia i już w październiku spadło wystarczająco dużo śniegu do "produkcji" wody. Stacja codziennie zużywa około 1000 litrów wody. Koledzy, którzy po nas zimowali, musieli korzystać z lodowych brył, które oderwały się od lodowca i zostały wyrzucone na brzeg. To często kilkusetkilogramowe kawały lodu, które rąbie się na mniejsze i potem ładuje na traktor, żeby przywieźć do stacji. To niezwykle ciężka praca i jak się człowiekowi coś takiego trafi, to potem pamięta, skąd wziął się każdy kubek wody, który zużył.

Stacja polarna żyje inaczej, w zależności od pór roku. Zimą jest dziesięcioro mieszkańców. I jest sporo miejsca. Każdy ma swój pokój. Ale to też czas nocy polarnej. Przez niemal dwa miesiące, w listopadzie i grudniu jest zupełnie ciemno.

- Nieprzerwana ciemność sprawiła, że w pewnym momencie weszłam w taki rytm - trzy godziny snu i trzy godziny pracy, bez względu na porę dnia. Kiedy pojawiło się słońce, wszystko wróciło do normy. Ale polarny dzień też ma swoje prawa i potrafi człowiekowi wydłużyć dobę do 36 godzin. Wtedy z kolei nie chce się spać.

W czasie polarnego dnia zjeżdżają "letnicy" - tak żartobliwie nazywa się naukowców przyjeżdżających do stacji w czasie lata polarnego. Bywa, że stacja musi pomieścić jednorazowo nawet do 50 osób. Goście śpią w innej części stacji, w kilkuosobowych pokojach, na piętrowych łóżkach. Dla "zimowników" najazd gości, to niełatwe przeżycie. Taka mała rewolucja.

- Robi się tłok, nasze kanapy są zajęte, zwyczaje codziennego życia zaburzone. Trzeba się nieco usunąć, przestawić. Ale jest ciekawie, bo są nowe twarze.

W marcu wychodzi się ze stacji najczęściej. Jest już jasno, ale bardzo zimno i wietrznie. Wtedy trzeba uważać, żeby wszystkie wystające części ciała były zasłonięte, bo łatwo o odmrożenie. Maska na twarz i gogle obowiązkowe.
Katarzyna Jankowska przyznaje, że na Spitsbergenie żyje się trudniej, niż w kraju.

- Nie chcę, żeby to zabrzmiało dramatycznie, zmieniająca się pogoda sprawia, że każdy nieostrożny krok może się skończyć tragicznie. Na lodowcu można wpaść w głęboką szczelinę. Każde wypłynięcie łodzią, jeśli się nie uważa, jest niebezpieczne - tłumaczy. I dodaje: - trzeba też uważać na niedźwiedzie polarne. Dlatego obowiązuje nakaz chodzenia z bronią w terenie.

Sama bardzo tego nie lubi. Ale nie ma wyjścia. Ma pozwolenie na broń i wcześniej przeszła specjalistyczne przeszkolenie, jak jej użyć w razie niebezpieczeństwa. Zwykle też stara się nie wychodzić ze stacji sama. Jej zdaniem, nie taki niedźwiedź straszny, jak się go maluje. Tych spotkań jest już coraz mniej.

- Niedźwiedzie polują na foki - stanowiące ich główne pożywienie - wyłącznie z lodu morskiego, a że lodu jest w Horsundzie coraz mniej, to i niedźwiedzie przestały się licznie pojawiać - wyjaśnia.

Polarnicy coraz częściej żartują, że jeśli się teraz chce mieć zdjęcie z niedźwiedziem, to trzeba go wcześniej zaprosić albo zrobić sobie z nim fotę w zoo. Doktor Jankowska opowiada, że nawet jeśli niedźwiedź pojawi się w pobliżu stacji, to ją omija. Podczas XXXVI wyprawy w ciągu całego roku zanotowano11 takich odwiedzin. To bardzo inteligentne zwierzęta, szybko się uczą i zdają sobie sprawę, że z człowiekiem nie wygrają. W skrajnych przypadkach mogą się zainteresować siedliskami ludzkimi ale tylko wtedy, kiedy są bardzo głodne i widzą szansę na zdobycz, albo kiedy są chore i nie panują nad pierwotnymi instynktami. Ich stację omijały z daleka.

- Dla niedźwiedzi u nas jest zbyt głośno, brzydko pachnie, psy szczekają. Więc czują, że ich tu nic dobrego nie spotka. Ale starsi koledzy opowiadali, że zdarzało się, iż niedźwiedź przywędrował do stacji. Głównie była to niedźwiedzia młodzież. Jeden kiedyś wszedł na dach, inny buszował po podwórku.

Marzec to czas, kiedy w stacji zaczyna się myśleć o wielkanocnych świętach. Przygotowania - jak w domu: wielkie sprzątanie, gotowanie. Przylatują norweskim helikopterem goście z pastorem Longyearbyen i księdzem Markiem z Tromso, który tradycyjnie odwiedza stację trzy razy w roku. Msze i święcenie pokarmów odbywają się na Wilczku, to nazwa przylądka, który położony jest niecały kilometr od stacji. Na Wilczku stoi krzyż, postawiony przez polarników wiosną 1982 roku, w czasie stanu wojennego. Jest też ołtarz w tym polarnym kościółku.

Wyprawa, która zimowała rok wcześniej, miała nawet swoją Ekstremalną Drogę Krzyżową. Znowu zrobiono krzyż, który poświęcił wcześniej nuncjusz apostolski na kraje skandynawskie, kiedy był u nich wizytą. I tuż potem polarnicy przeszli na nartach 44 kilometry przez lodowce: Hansa i Werenskidela. Wcześniej długo i ambitnie trenowali, żeby mieć siły na ten krzyżowy wyczyn.

- My nie byliśmy aż tak odważni i przygotowani fizycznie - śmieje się Katarzyna Jankowska.
Święta są teraz dla polarników dużo łatwiejsze. Dzięki internetowi można być przez chwilę w rodzinnym domu. Katarzynie było jeszcze łatwiej, bo do świątecznego stołu na Spitsbergenie zasiadła z mężem.

Oni mieli też to szczęście, że na Spitsbergenie obchodzili 25 rocznicę ślubu. W podróż poślubną udali się niedaleko, do małego domku traperskiego, gdzie byli tylko we dwoje. - To było naprawdę niezwykłe - wspomina pani Katarzyna.
Kiedy przyjechał do nich norweski dziennikarz, zaciekawiło go to ich drugie wesele. Słysząc, że 20 rocznicę ślubu obchodzili na Polskiej Stacji Antarktycznej im. Henryka Arctowskiego, a 25 na stacji polarnej na Spitsbergenie zapytał żartobliwie, gdzie chcieliby mieć 30 rocznicę? I wtedy mąż, powiedział, że teraz to już na stacji... kosmicznej.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki