Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Strzały zza ucha. Mały poczet wielkich budowniczych

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami było sobie miasteczko, które leżało nad ogromnym jeziorem...
Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami było sobie miasteczko, które leżało nad ogromnym jeziorem... pixabay
Współczesne życie polityczne coraz bardziej przypomina kinowy „Matrix”. Uczestniczymy w nim wszyscy. Czy nam się podoba, czy nie. Poczucie iluzji najbardziej dotkliwe jest na poziomie lokalnym, samorządowym. Bo z bliska najwyraźniej widać ułudę demokracji. To bynajmniej nie tylko polska specjalność. I nie tylko dotyczy naszych czasów...

Angielski termin „matrix” oznacza po polsku „macierz” - pojęcie stosowane głównie w matematyce. Macierz to także po staropolsku matka, ziemia ojców, ojcowizna lub po prostu dom. Do współczesnego języka potocznego termin ten wszedł dzięki kultowej serii filmów braci albo - jeśli ktoś woli - sióstr Wachowskich. Za ich sprawą „matrixem” nazywamy coś, co miało ułatwiać nam życie, ale nie ułatwiło. Wręcz przeciwnie… Matrix stał się koszmarem, czymś, z czego istnienia nie zdajemy sobie sprawy. A jeśli nawet podejrzewamy, że to coś może być realne, to nie potrafimy tego do końca zrozumieć. Nie mówiąc o możliwości obrony.

Władcy, Morfeusz i pismacy

Przedstawicielom władzy od zarania dziejów wydawało się, że są światu niezbędni. Że bez nich „ciemny lud” pogubi się, zatraci w konfliktach i bezprawiu, a na koniec zacznie się wyrzynać pod byle pretekstem. Więc wymyślili mu „matrix” - wyimaginowany, praworządny świat demokracji. Sami zaś zamknęli się w bańkach propagandy i oazach dobrobytu.

Tych, którzy przejrzeli na oczy, jak filmowy Morfeusz, nazwali faszystami, terrorystami albo psycholami, którzy nie potrafią docenić dobrodziejstw najcudowniejszego ustroju na świecie… Aby zasznurować usta opornym na praworządność, stworzyli prawo, cenzurę, sądy, zakłady psychiatryczne i inne miejsca odosobnienia. Dla niereformowalnych poszukiwaczy prawdy zarezerwowali miejsca na cmentarzu. Tam, w 2017 roku, wylądowała maltańska dziennikarka śledcza Daphne Caruana Galizia, której zachciało się grzebać przy lokalnym wątku Panama Papers. Tam też w roku 1992 znalazł się polski dziennikarz Jarosław Ziętara.

Maluczkim pozostały wiara, smutek, chichot lub milczenie. Niepokornym - wdzięczne tematy do kpin.

„Cysorz to ma klawe życie oraz wyżywienie klawe! (...) Dobrze, dobrze być cysorzem, choć to świnia i krwiopijca!” - śpiewał przed laty bard i malarz Tadeusz Chyła.

Podobne zdanie na temat „cysorskiego” żywota miał Zbigniew Herbert.
Jego żółtooki cesarz „mieszkał w pałacu pełnym marmurów i policjantów”, zupełnie sam, nie był więc chyba specjalnie szczęśliwym imperatorem.

Za fasadą demokracji

Tak było i jest, w zasadzie wszędzie. Bez względu na szerokość geograficzną i ustrój. Bo władcy to z reguły istoty nienażarte. A im mniejsze mają korytka, tym bardziej są zachłanne.

O tym, co dzieje się za fasadą demokracji, pisać niełatwo. Czasem niebezpiecznie. Zwłaszcza że władcy znaleźli na bezczelnych „pseudodziennikarzy” - jak ich nazywają - odpowiedniej grubości bat. W Polsce jest to art. 212 Kodeksu karnego. W Niemczech artykuł 188. Oba z grubsza dotyczą tego samego - zniesławienia osób zaangażowanych w życie polityczne. W krajach anglosaskich tego rodzaju przepisy nazywane są SLAPP (Strategic Lawsuit Against Public Participation) i generalnie również służą tłumieniu debaty publicznej poprzez wytaczanie „strategicznych pozwów przeciwko partycypacji publicznej”.

Walka ze SLAPP trwa od dekad, ale jakoś nic w sprawie zniesienia drakońskiego prawa, poza szumnymi zapowiedziami, nie słychać. Z troski o własne cztery litery opowiem więc Państwu dzisiaj bajkę…

Jej bohaterami są trzej samorządowi oligarchowie - chciwi, załgani, pełni nienawiści i jadu. Te wyjątkowo obrzydliwe, opętane żądzą władzy indywidua są oczywiście jedynie wytworem mojej wyobraźni - mam więc nadzieję, że żadnemu z żyjących powiatowych watażków nie przyjdzie na myśl utożsamiać się z nimi do tego stopnia, aby wytoczyć mi proces o zniesławienie.
Chociaż z drugiej strony, nic tak nie cieszy wrednego pismaka, jak wyprowadzenie urzędasa z równowagi. Dziś więc uraczę Państwa własnym „matrixem”…

Od zera do… zera

Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami było sobie miasteczko o śpiewnej nazwie na literę „S”. Miasteczko leżało nad ogromnym jeziorem, zwanym przez miejscowych morzem. Mieszkańcy miasteczka byli dumni z tego, że są jego obywatelami.
Życie w miasteczku toczyło się powoli i nudnawo - jak to na Południu… Pewnego razu w mieście pojawił się jednak prężny młodzieniec i obiecał, że zrobi z tej mieściny prawdziwy „high life” w stylu Las Vegas. Andreas, bo tak miał ponoć na imię ów młodzieniec, przedstawił się ludowi jako „miejscowy od pokoleń”, a ponadto katolik i członek partii, która miała w nazwie chrześcijaństwo i demokrację. Pobożni obywatele obwołali go więc swoim nadburmistrzem.

Andreas rządził jedną, potem drugą i trzecią kadencję, realizując swój plan - wyburzał secesyjne domy, szkoły i przedszkola zamieniał w hotele i kasyna, budował ścieżki rowerowe i kanalizował okoliczne rzeczki. Pozbywał się rywali i robił interesy z coraz bardziej szemranymi typami. Po kilku latach urzędowania zaczął brać łapówki - na początku od deweloperów i gastronomików, później od wszystkich naokoło, za wszystko.

Nadburmistrz lubił grę w piłkę, tenisa i golfa. Pasjonowało go żeglarstwo i jazda na nartach. Z ludem gadał raz na cztery lata przed wyborami. Bo i po co częściej? Słowem, dygnitarz się z niego robił z każdym rokiem coraz większy.

Wreszcie miasteczko stało się dla Andreasa za ciasne. Partia przesunęła go do stolicy. Został wiceministrem… Były samorządowiec pomyślał, że na nowym stanowisku przydałaby mu się nowa, młoda żona. Odstawił więc starą i… nie zdążył jeszcze rozkochać w sobie żadnej z asystentek, gdy wezwał go do siebie lokalny arcybiskup.

Duchowny rzekł mu tak: „Chłopcze, wracaj do żony, boś chrześcijanin, a chrześcijaninowi porzucanie rodziny nie przystoi”.
Andreas próbował się tłumaczyć, że on tylko tak… Że to manipulacja mediów i w ogóle sprawa polityczna. Ale głos zabrała też jego partia. Przywołali Andreasa i… następnego dnia nasz bohater podał się do dymisji.

Wracając do domu, nie był już wiceministrem ani nawet nadburmistrzem. Był znowu zerem.

O jedną łapówkę za wiele

Kilkadziesiąt lat wcześniej, w położonej o tysiąc pięćset kilometrów na północ innej miejscowości tego samego imperium, rządził zupełnie inny nadburmistrz.

Miasteczko to również leżało nad morzem, tyle że prawdziwym, za to znacznie chłodniejszym. Nadburmistrz - nazwijmy go Beno - nosił przydomek Wielkiego Konstruktora, bo uczynił z rządzonego przez siebie grajdołka Las Vegas Północy.

Zaczął od budowy największego w regionie kasyna. Początkowo miała to być inwestycja prywatna, wkrótce jednak została przekształcona w spółkę, w której większość udziałów miała gmina.

Za rządów „Wielkiego Konstruktora” przebudowany został drewniany pomost wbijający się głęboko w morze, powiększono dom kuracyjny, leśny amfiteatr oraz korty tenisowe. Beno kazał zbudować leśny stadion i parę innych obiektów sportowych. Powstał też najnowocześniejszy w regionie hotel.

Okoliczności powstania tego hotelu nie do końca jednak były przejrzyste. Nadburmistrz ogłosił wprawdzie konkurs na jego koncepcję architektoniczną i zaprosił do udziału kilku doskonałych projektantów - i nawet nagrodził najlepszych - ale do realizacji wybrał zupełnie inny projekt, który - jak się po latach okazało - był kopią innego hotelu, zupełnie przypadkiem autorstwa serdecznego kolegi Bena.

Po zakończeniu inwestycji, które zmieniły nieodwracalnie oblicze rybackiej wioski w miasteczko rozpusty, nadburmistrz niespodziewanie podał się do dymisji. Wkrótce urząd do walki z korupcją oskarżył go o malwersacje. Następnego dnia po aresztowaniu „Wielki Konstruktor” popełnił samobójstwo.

Wójt pod parasolem

W łudząco podobnym miasteczku, tyle że w zupełnie innej epoce, pojawił się kolejny nadburmistrz - cudotwórca. Ten, z naszej trójki, był najgorszy.

Na imię miał Claus i był niejako syntezą dwóch pozostałych - łgał, brał łapówki, korumpował, upijał się, ćpał, rzucał żoną po ścianach, groził pobiciem i zgwałceniem żon swoich adwersarzy, a ich samych, za pieniądze magistratu, pozywał seryjnie przed sądy.

Nie przepuszczał też żadnej ratuszowej urzędniczce… Słowem, był wyjątkowym chamem, do czego się zresztą publicznie przyznawał… I może dlatego poddani nazwali go Wójtem Tysiąclecia.

Mocno umiarkowana inteligencja i skromna kultura nie przeszkodziły mu w stworzeniu wizji kolejnego Las Vegas - tym razem betonowego. Dziwnym trafem Claus zabrał się za budowę podobnych obiektów, co jego koledzy po fachu. Zabetonował przystań na końcu pomostu, wyciął drzewa na centralnym placu miasta, przebudował zabytkowy amfiteatr, wyburzył szereg ocalałych z pożogi wojennej domów, a w ich miejsce postawił szklano-betonowe klocki.

Zlikwidował też szereg szkół, internatów i domów dziecka. Środki na realizację swojej misji pozyskiwał poprzez aklamację zniewolonych układami biznesowo-towarzyskimi miejskich radnych. Przedstawiciele miejscowego ludu bezrefleksyjnie przyklaskiwali również wyprzedaży majątku komunalnego, zadłużaniu miasta i innym tego rodzaju lokatom, za co ich krewni otrzymywali lukratywne fuchy w gminnych spółkach, koncesje na prowadzenie knajp, hosteli, parkingów etc.

Na tym jednak podobieństwa Clausa do Andreasa i Beno się nie kończą… On również zapragnął diametralnie zmienić swoje życie. Porzucił rodzinę, pobił żonę i wyprowadził się z domu. Od tego czasu mieszkańcy widywali go niemal codziennie w knajpach zaprzyjaźnionych gastronomików. Tam dobijał interesów z sędziami, prokuratorami, dziennikarzami i deweloperami - ktoś podsunął mu pomysł na podatek od nagród przyznawanych swoim urzędnikom. Ktoś inny - wprowadzenie opłaty manipulacyjnej za przebudowy strychów i przydział mieszkań komunalnych. Jeszcze inni instruowali go, jak ustawiać przetargi i zbierać haracze za wydawanie koncesji. Wpadł, gdy oszukał swojego przyjaciela.

Zbankrutowane Las Vegas

Niestety, jak to zwykle bywa, najbliżsi przyjaciele wykorzystali słabość Clausa. Pomimo parasola ochronnego, jaki od lat rozpościerała nad nim partia, media i służby, centralny urząd antykorupcyjny postawił mu zarzuty. W przeciwieństwie jednak do swoich kolegów „Wójt” po wybuchu afery korupcyjnej nie podał się do dymisji. I również się nie otruł, pomimo aresztowania.
Poszedł w zaparte… I wygrał, bo wolne sądy uznały, że popełnione przez niego czyny posiadają niską szkodliwość społeczną.
Zaprzyjaźnieni dziennikarze zrobili z niego ofiarę politycznej nagonki, a kiedy wszystko ucichło, „Wójt Tysiąclecia” ogłosił, że chce zostać ministrem sprawiedliwości.

I tak właśnie działa „matrix”. „Cysorze” i „wójtowie”, bez względu na epokę są do siebie podobni. Tak samo pięknie mówią o praworządności i demokracji. I tak samo łapczywie kradną… Nam, maluczkim pozostaje jeno wiara w bajki, że na tamtym świecie będzie lepiej.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki