Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci: Ségolène, pogańska nimfa

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Patrzyłem na nią jak na rajskiego ptaka. Studiowałem kształt twarzy i proporcje ciała...
Patrzyłem na nią jak na rajskiego ptaka. Studiowałem kształt twarzy i proporcje ciała... AI
Uznałem, że ta rudowłosa dziewczyna to ostatni dar opatrzności, ostatni znak Boga, bogów, Wyższej Istoty, obojętnie jak to nazywać...

To było na moście Quai… Jedenastego sierpnia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku. Chłodne, dżdżyste przedpołudnie… Szła pod wiatr od strony placu Bellevue, smagana gęstym, jak piasek deszczem. W lnianej, przemoczonej sukni przypominała trochę antyczny posąg - smukła, doskonała, zimna.

Przystanęła w połowie mostu. Jedną dłoń oparła o stalową barierę, drugą usiłowała chwytać włosy, które wiatr zawiewał jej na twarz. Patrzyła, jak wszyscy w niebo. Ale potem opuściła głowę i zamarła w bezruchu, jakby nagle w wodzie zobaczyła coś niezwykłego.

Jezioro Zürichsee, zwykle zielonkawe i połyskujące krystaliczną taflą, było tamtego dnia kompletnie mętne. Parę tygodni wcześniej przez miasto przeszła powódź - Limmat zalał trawiaste plaże, nadbrzeżne promenady i pirsy jachtowych przystani. Woda porwała brezentowe leżaki, drewniane ławki i wiklinowe kosze do opalania. Nawet kamienne przęsła mostów praktycznie zniknęły w brunatnym szlamie; wszystko od Rapperswil po Zurych i dalej aż do rzeki Aare i Renu, było pokryte mułem. Ségolène pochylała się nad tą zabełtaną breją z taką uwagą, jakby nic innego nie istniało - ani deszcz, ani wiatr, ani te tłumy zgromadzone na moście. Jakby nawet zaćmienie słońca, które gdzieś za grubą warstwą chmur wchodziło w kulminacyjną fazę, nie warte było jej uwagi. Jakby liczyła się jedynie ta zaginiona na chwilę, zalana na półtora metra Atlantyda.

Byłem całkowicie wypatroszony - fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Izolacja doprowadziła mnie niemal do depresji. W Polsce działa się historia, a ja tkwiłem w złotej, hermetycznej klatce, w której zaczynało brakować powietrza… Resztki nadziei próbowała odbierać mi kompletna wariatka, z którą pracowałem wówczas przy jednym biurku. Według niej kres naszej cywilizacji miał nastąpić dokładnie jedenastego sierpnia, wkrótce po zaćmieniu słońca. I to chyba pod wpływem jej apokaliptycznych przepowiedni wziąłem tamtego dnia wolne i postanowiłem, że koniec świata przywitam na moście Quai.

Ale koniec świata nie nastąpił. Zjawiła się za to Ségolène. Uznałem, że ta rudowłosa dziewczyna to ostatni dar opatrzności, ostatni znak Boga, bogów, Wyższej Istoty, obojętnie jak to nazywać. No więc pomyślałem, że skoro już tu jest, skoro zmaterializowała się właśnie tam i wtedy, to nie mogę dać jej odejść… Patrzyłem na nią, jak na rajskiego ptaka. Studiowałem kształt twarzy i proporcje ciała, kolor włosów i wyjątkową karnację. Już wtedy zauważyłem, że ma prawie ażurowe usta, a jej włosy w zależności od kąta padania światła stawały się raz bledsze, raz ciemniejsze, tak jakby lśniły obcym, pochodzącym z zewnątrz blaskiem. I tak samo jej twarz, mieniąca się morelowymi cętkami… I przyszło mi do głowy, że ta dziewczyna ma w sobie coś z tych pogańskich, przezroczystoskórych nimf, które od czasu do czasu opuszczają zaświaty, aby wmieszać się pomiędzy żywych ludzi.

Wreszcie Ségolène podniosła głowę i w jej ciemnych okularach odbiły się kontury chmur, na szyi błysnął złoty torques. Ludzie szukali na niebie słońca, pojedynczego promienia, czegokolwiek, co dałoby im nadzieję na przyobiecane widowisko. Po chwili zapadł półmrok i zapaliły się uliczne latarnie. Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na cud… I cud nastąpił. Obłoki się rozwiały i na kilkanaście sekund błysnęła czarna tarcza słońca. Chwilę później było już po wszystkim. Ktoś się histerycznie zaśmiał. Inni klaskali w dłonie, jak na przedstawieniu w cyrku.

Kiedy ruszyły samochody i ludzie zaczęli się rozchodzić, jeszcze przez moment widziałem jej rude włosy. Ale to był jedynie miraż trwający zaledwie ułamek sekundy. W chwilę później zniknęła, porwana przez wycieczkę japońskich turystów… I taki właściwie mógłby być koniec tej historii - banalny, wręcz niedorzeczny - dziewczyna rozpływa się w powietrzu, tak samo bezszelestnie, jak się pojawiła. I nawet nie dowiedziałbym się jak miała na imię.

Obserwowałem tych Japończyków jak pełzną lewą stroną mostu i jak zachłannie robią zdjęcia. Ich przewodnik, wysoki i chudy niczym strach na wróble, podpowiadał im, w którą stronę powinni kierować obiektywy. Jego wyschnięta, jak dębowy konar ręka wędrowała po iglicach kościelnych wież, po dachach kamienic i wzgórzach, kreśliła koryto Limmatu, przeskakiwała między jego brzegami - od Lindenhof i kościoła świętego Piotra, po strzelisty Predigerkirche i piaskowy Gross Münster, od namiotu cyrku po operę i dalej wzdłuż jeziora, by na koniec zawisnąć bezradnie wycelowana w prawie niewidoczny łańcuch Alp. Wtedy ją znowu dojrzałem i zdecydowałem się podejść.

Pół godziny później siedzieliśmy już przy Limmatquai w jednym z tych zadymionych, otwartych na ulicę lokali… Próbowałem opowiadać jej o Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, o moim, wymyślonym przez Stalina i Bieruta kraju, który czwartego czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku cudownie przemienił się w Rzeczpospolitą Polskę… W pewnym momencie pomyślałem, że Ségolène niczego nie rozumie - bo co takiego Szwajcara, Francuza czy Niemca obchodzić mogą nasze narodowe kompleksy, jakiś Układ Ribbentrop-Mołotow, Westerplatte, Katyń, Powstanie Warszawskie, dekrety PKWN, reforma rolna i nacjonalizacja przemysłu, rosyjskie czołgi na ulicach Poznania, Grudzień i Sierpień, ucieczki na Zachód, stan wojenny, zbrodnie bezpieki i to, że na koniec wszyscy zostaliśmy wydymani przy okrągłym stole?

Ségolène słuchała w milczeniu. Paliła miętowe papierosy i piła wino. Kilka razy tylko się lekko uśmiechnęła. A potem zaczęła mówić o Celtach, o ludzie, który był prawdziwym duchem Europy, o helweckich oppidach i celtyckiej mitologii, i o tym jak Helweci pod wodzą księcia Orgetoryksa i jego generała Divico postanowili przenieść się nad Atlantyk, do dzisiejszej Akwitanii. Ale nic z tego nie wyszło, bo po drodze wymordowali ich Rzymianie.

Kawiarnia zapełniała się gośćmi. Studenci ustępowali z wolna miejsc bywalcom teatrów, kin i opery. Między stolikami pojawili się miejscowi pomyleńcy: studenci Einsteina, asystenci Junga, dadaiści z kabaretu „Voltaire”. Przy wejściu czaili się ciemnoskórzy sprzedawcy kwiatów. Pod arkadami ktoś grał na skrzypcach cygańskie czardasze. I nawet nie zauważyłem, kiedy opróżniliśmy butelkę beaujolais. Zegar z wieży świętego Piotra wybił ósmą. Wyjrzałem na ulicę. Niebo było lazurowe i zupełnie czyste, tylko nad jeziorem wiatr darł na strzępy resztki pomarańczowych obłoków. Miecz Zwinglego spływał czerwienią neonów.

- Czy moglibyśmy mówić sobie po imieniu? - zapytałem.
- Myślę, że jeszcze na to za wcześnie…
Opuściłem głowę, a ona wybuchnęła śmiechem: szerokim, szczerym i może dlatego tak bolesnym. Czułem, że nasza rozmowa utknie teraz definitywnie w martwym punkcie.
- Jest taki celtycki mit o kobiecie i mężczyźnie, którzy pozostaną nieśmiertelni, dopóki ktoś nie odgadnie ich imion… Chce pan abyśmy utracili tę moc? - zażartowała.

Powietrze z wolna traciło swoją dzienną konsystencję. Na niebie rozpoczął się kolejny akt krwawego happeningu, tej odwiecznej walki światła i ciemności, dobra i zła, życia i śmierci. Limmat wrzał jak rtęć podgrzana blaskiem sodowych latarni. Nadal wiał duszny fen. Od południa ciągnęły spóźnione ptaki. Czarny klucz przypominał krzyż - zniekształcony, rozciągnięty do granic wytrzymałości; i wyglądało na to, że przewodnik stada za wszelką cenę chce dogonić słońce.

Ségolène dotknęła dłonią mojego ramienia i poprosiła, żebym przywołał kelnerkę… Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, powietrze było wilgotne i gorzkie od spalin. Przez chwilę patrzyliśmy na ledwie widoczną szaro-niebieską wydzierankę Alp przyklejoną do fioletowego nieba. Słońce już dawno musiało przetoczyć się na drugą stronę ziemi, bo puls, którym w ciągu dnia tętniło miasto wyraźnie zwolnił tempo. Nawet zgrzyt tramwajów, które na placu Bellevue rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach, zdawał się być stłumiony i jakby przyduszony powagą nadchodzącej nocy.

Przeszliśmy na zachodni brzeg Limmatu i chwilę posuwaliśmy się równolegle do jego nurtu, potem Ségolène skręciła w wąską, całkowicie pozbawioną światła uliczkę. Trzymając się za ręce pięliśmy się w górę prawie po omacku. Kiedy zapytałem ją, dlaczego wybrała właśnie tą drogę, odpowiedziała, że mrok kojarzy jej się z bezpieczeństwem.
Poruszała się bezszelestnie, tak jakby bruk pod jej stopami zamieniał się w wilgotną murawę. Bezbłędnie omijała wszystkie przeszkody: krawężniki, betonowe donice i ławki. Raz tylko się zawahała, gdy w jednym z załomów muru zamajaczył płomień zapałki. Spojrzałem w tamtą stronę i wydało mi się, że widzę długowłosego starca, tego samego stracha na wróble, który parę godzin wcześniej wiódł do piekła swoich Japończyków… Chwilę później straciłem orientację, a kiedy już chciałem zawrócić, Ségolène zatrzymała się i pokazała mi leżące w dole miasto.
Całą powierzchnią skóry chłonęła światło i wiatr, wszystkie kolory nocy i to tajemnicze, ostatnie tchnienie zamierającego w ciemnościach życia. Patrzyliśmy na rzekę i na prawie siedmiuset metrowe wzgórze Zürichberg po jej przeciwnej stronie. I wydawało mi się, że miasto rozpłynęło się we mgle.

Chodnik opadał stromo w dół. Minęliśmy niewielką galerię i równie mały warsztat szklarski. Niżej było jeszcze kilka ekskluzywnych boutique’ów, ale Ségolène minęła je jakby również były jedynie symulacją. Zatrzymała się dopiero w przed hotelem Widder… Dziewczyna przeprowadziła mnie przez lobby i znaleźliśmy się w wąskim patio wypełnionym białym, księżycowym brzaskiem. Owalny snop padał na ziemię niemal pionowo, niczym punktowe światło przeciwlotniczego szperacza.

- Czy my się jeszcze zobaczymy? - zapytałem.
Dziewczyna cofnęła się i spojrzała na mnie dziwnym, nieobecnym wzrokiem. I wtedy dostrzegłem na jej ustach bliznę, coś jakby jaśniejszy od reszty skóry krzyż. Nie pytana wyjaśniła, że ma „to od bardzo dawna, przynajmniej od urodzenia”.
Uchyliła drzwi. Z wnętrza drugiego patio wylał się żółtawy, półprzezroczysty obłok… Zapachniało świeżym chlebem, smażonymi rybami, kminkiem, roztopionym łojem i piwem. Na niskich ławach przykrytych słomianymi matami parowało mięso. Jakaś dziewczyna w lnianej sukni układała je w niewielkie stosy: osobno gotowane, osobno pieczone. Trzy inne rozlewały z glinianych dzbanów jakiś napój. Na skórach rozłożonych wprost na ziemi siedzieli mężczyźni i starsze kobiety. Włosy mężczyzn były długie i pozlepiane wapienną pomadą. Ich ręce pokrywały tatuaże. Alabastrowe twarze kobiet kontrastowały z miedzianym połyskiem włosów… Na nasz widok podnieśli się z miejsc. Tylko najstarszy mężczyzna, siedząc wyciągnął w kierunku Ségolène rękę. A potem powiedział coś, czego nie zrozumiałem, wskazał pocięte w plastry kawałki wędzonego mięsa i płaski bochen ciemnego chleba.
Zanim zniknęła za drzwiami, powiedziała, żebym przyszedł następnego dnia pod Centralną Bibliotekę. Obiecała, że będzie o piątej czekać na mnie przed głównym wejściem.

Starałem się wracać tą samą drogą, tym samym labiryntem jednolicie czarnych, ledwie widocznych podwórek. Potykałem się, kluczyłem, zatrzymywałem i zawracałem. Nie mogłem uwierzyć, że miasto, które tak niedawno udało mi się poznać, obłaskawić i oswoić, znowu uznało mnie za intruza. Wystarczyła jedna noc, by wszystko to, co poznane przeobraziło się w jakąś bezimienną, zupełnie amorficzną przestrzeń, w coś, co jednocześnie mogło być i rzeczywistością, i złudzeniem.

Od południa znowu zaczęło wiać. Fen niósł ukojenie, ale niósł także jakąś głuchą tęsknotę, ten niewytłumaczalny ból, jaki odczuwają wszyscy emigranci… Zrobiło się zimno. Postawiłem kołnierz prochowca i próbowałem wyobrazić sobie to wszystko, o czym opowiadała mi Ségolène.

No więc historia nie istnieje, tak samo jak czas. Wszystko dzieje się równocześnie. Przeszłość, teraźniejszość i przeszłość to to samo. Rzeczywisty jest jedynie sen… Usiadłem na oparciu ławki i patrzyłem w dół, ku rzece. Wiatr rozbijał strugi deszczu o gliniane łuski dachów. Nabrzeżem, po przeciwnej stronie Limmatu uciekali spóźnieni przechodnie. Zegar na wieży świętego Piotra wybił jedenastą… Godzinę później niebo zrobiło się zupełnie czyste.

od 7 lat
Wideo

Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki