Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opowieści nie tylko o śmierci: Dzierżawa wieczysta

Krzysztof Maria Załuski
Krzysztof Maria Załuski
Michał spojrzał na zegarek. „Cholera, spóźniłem się. Ten kościotrup znowu będzie narzekać”, pomyślał, szukając parkingu...

Marynarka i koszula, które założył specjalnie na dzisiejszą okazję, uwierały go jak źle dopasowana zbroja. Pot ściekał mu po plecach, bolała go głowa i w ogóle po nieprzespanej nocy fatalnie się czuł. A jeszcze humor psuły mu rachunki, których w żaden sposób nie potrafił uregulować.

Wolne miejsce znalazł dopiero w pobliżu zdziczałego sadu, już poza willowym osiedlem. Zatrzasnął drzwi samochodu i przez chwilę zastanawiał się, po co inżynier Levitzki kazał mu wypożyczyć tego transita w Niemczech, dlaczego sam nie wziął ciężarówki tutaj w Szwajcarii? A potem zapalił papierosa i ruszył w dół ulicy.

Minął kilka staruszek, siedzących zupełnie nieruchomo na wąskiej ławce. Kobiety patrzyły na ośnieżone góry z jakąś osobliwą obojętnością, tak jakby nic już się dla nich nie liczyło albo jakby wiedziały o świecie coś, czego on jeszcze nie wiedział… Michał pomyślał nawet, że te pomarszczone manekiny należą do jakiejś innej rzeczywistości, do zupełnie innego czasu.

O dom inżyniera Levitzkiego zapytał dzieci, które bawiły się na skraju sadu. Jeden z chłopców wskazał mu gałęzią bryłę secesyjnego pałacyku. W chwilę później Michał zatrzymał się przed stalową furtką, ukrytą w bukszpanowym żywopłocie. Szukając dzwonka wśród liści, zaciągnął się jeszcze raz papierosowym dymem, potem rozdeptał niedopałek.

Leo Levitzki był wysoki i chudy - tak chudy, że patrząc na niego, odnieść można było wrażenie, iż pierwszy mocniejszy podmuch wiatru przełamie go na pół jak przerdzewiały parasol. Jego policzki pokryte kilkudniowym zarostem przy każdym oddechu zapadały się niby powłoka więdnącego balonu. Przez siwe włosy prześwitywała czaszka, pokryta rdzawymi cętkami. Skóra jego rąk była półprzezroczysta, jakby zupełnie pozbawiona pigmentu. Tuż pod nią fioletowymi żyłami płynęła stygnąca z wolna krew. I jedynie oczy inżyniera zachowywały młodzieńczą bystrość, ten spryt, z którym najprawdopodobniej musiał się urodzić…

Takim Michał zapamiętał go z pogrzebu pani Miriam Egli, żony Levitzkiego.

Inżynier Levitzki już wtedy najprawdopodobniej był chory. Podczas mszy, którą katolicki ksiądz odprawił w kaplicy cmentarza municypalnego w Lugano, inżynier siedział w pierwszej ławce z półprzymkniętymi powiekami. Z jego trupiosinych ust wyciekała strużka śliny, z płuc wydobywał się cichy charkot… Po pogrzebie jednak oprzytomniał. Podszedł do Michała i zapytał, czy nie mógłby mu pomóc w porządkowaniu dokumentacji polskiego ośrodka.

- Bez Miriam nie bardzo wiem, jak się do tego zabrać. Może pan kiedyś do mnie wpadnie. Napijemy się dobrego brandy i pokażę panu obrazy, o których ostatnio mówiliśmy.

Inżynier Levitzki był analitykiem giełdowym. Majątku dorobił się jednak dopiero w latach siedemdziesiątych, kiedy polska emigracja wojenna w Szwajcarii zaczęła wymierać. To właśnie wtedy wpadł na pomysł kupna rozsypującego się pałacyku na przedmieściu Bellinzony. W nim założył polski klub.

Michał poznał go dziesięć lat później, podczas klubowego jubileuszu. Wtedy Leo Levitzki wyglądał jeszcze jak młody Elvis. Nosił w klapie znaczek Solidarności i bardzo głośno podkreślał swoje przywiązanie do Polski.

Michał zapamiętał, jak inżynier opowiadał jakiemuś Szwajcarowi o tym, że hitlerowcy po zajęciu Polski rozstrzelali „aryjską” część jego rodziny - w tym ojca, dyrektora poczty. I o tym, jak potem uciekali z matką przez Węgry do Szwajcarii, i jak ciężko musieli tutaj pracować w zamian za schronienie… Na tamtym raucie Michał słyszał też, jak inżynier namawia polskich żołnierzy, aby zapisywali to, co mają, na rzecz polskiego ośrodka - bo w ten sposób można pomóc Polsce.

To właśnie jeden z nich przedstawił Michała inżynierowi Levitzkiemu.

- Jemu niech pan pomoże - powiedział pułkownik Kayan. - Polska da sobie jakoś radę, a chłopak uciekł z komuny, nie ma pieniędzy, za to ma talent. Niech napisze o panu książkę. Cały świat się dowie.

Inżynier Levitzki wprowadził Michała do salonu. Sam podszedł do secesyjnego kredensu, z którego wyjął butelkę reńskiego wina. Po chwili siedzieli już naprzeciwko siebie z kieliszkami pełnymi słomkowego trunku. Inżynier zapalił cygaro i zwiesił głowę nad blatem. Michał obserwował zdziczały ogród, a potem przeniósł wzrok na starca. Nawet przez stół czuć było od niego fetor niemytego od tygodni ciała.

- Widzi pan te obrazy? To wszystko jest własnością polskiego narodu - powiedział. - A co to jest naród? Naród to przeżytek. Narodów już nie ma. Są tylko społeczeństwa… Zresztą po co strzępić język, pan jako człowiek pióra wie to wszystko lepiej ode mnie.

Michał uśmiechnął się, a potem zapytał:

- Czy to są oryginały?

- Tak. Wyczółkowski, Gierymski, Malczewski, Gerson, Brandt… Każdy z nich warty jest dziesiątki tysięcy franków.

- Nie boi się pan, że ktoś się włamie i…

- Nie! - roześmiał się inżynier. - Są odpowiednio ubezpieczone. A nawet gdyby spłonęły, ubezpieczalnia wpłaciłaby stosowne odszkodowanie. Problem w tym, że te arcydzieła nie są moje… Mam je tylko w wieczystej dzierżawie.

- Rozumiem.

- Nic pan nie rozumie, młody człowieku… Pan ma długi, prawda? - zapytał Levitzki i, nie czekając na odpowiedź, mówił dalej: - I pewnie chciałby się pan ich pozbyć, co? Zresztą co ja mówię pozbyć; pewnie chciałby pan mieć taki dom jak ja.

- Wybaczy pan, inżynierze, ale teraz już nic nie rozumiem…

Levitzki wstał, zdjął ze ściany jeden z obrazów i podał Michałowi.

- Jest pana - powiedział. - A jeśli się dogadamy, dostanie pan ode mnie jeszcze pół miliona franków.

- Pan żartuje?

- Nie.

- Okay, co mam zrobić?

- Musiałby pan tylko wywieźć te dwanaście płócien do Niemiec. Pożar, wyegzekwowanie odszkodowania, a potem przerzut obrazów do Ameryki biorę na siebie… Więc co, zgadza się pan?

*

Inżynier Levitzki obserwował Michała z balkonu, jak pakuje ostatnie płótno i jak przykrywa wszystko kocami. Widział, jak mężczyzna otwiera bramę, zatrzaskuje drzwi, i jak potem wyjeżdża na ulicę. Inżynier uśmiechnął się do niego, a kiedy ciężarówka zniknęła pomiędzy koronami akacji, otworzył balkonowe drzwi.

Długo patrzył na góry, na ich ciemne, wystrzępione szczyty. A potem przeniósł wzrok na pola, nad którymi unosiła się teraz mgła. Poczuł na twarzy ciepły, wilgotny wiatr i pomyślał, że jak już osiądzie w Kalifornii na stałe, to te wszystkie obrazy, które ostatnimi tygodniami zdejmował ze ścian, te landszafty, które odkurzał, pakował i wysyłał samolotami do Nowego Jorku, zawsze będą mu przypominać rodzimą Europę. Na koniec zrobiło mu się żal dwunastu płócien, które na zawsze będą musiały pozostać w Szwajcarii.

Zamknął balkon i przez chwilę spacerował po pustych salach, rozlewając z kanistra benzynę. Kiedy już dom stał w płomieniach, rozerwał na sobie koszulę, uderzył głową w róg szafy i wykręcił numer policji.

- Chciałem zgłosić napad, rabunek i pożar… - powiedział drżącym głosem.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki