Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Obca krew. Jaki wpływ na losy rodzin z Pomorza miał berliński profesor Konrad Meyer?

Barbara Szczepuła
Dominiczakowie wysiedleni w Dąbrowie, lipiec 1942
Dominiczakowie wysiedleni w Dąbrowie, lipiec 1942
Dziunia Dominiczak miała cztery lata, gdy do domu jej rodziców w Kościerzynie wpadli niemieccy żandarmi, raus, raus, pakować się, macie pół godziny i jazda do kościoła, tam jest zbiórka!

Dziewczynka miała tylko niewielki plecaczek, do którego mama wsadziła pasty i szczotki do butów, ale starsze rodzeństwo Ula, Tadek, Zosia i Staszek oraz rodzice nieśli ciężkie walizy i tobołki, bo trzeba było przecież spakować ciepłe ubrania, a także przedmioty codziennego użytku. Wysiedlenie? Na zawsze? - martwiły się babcie Anna Dominiczakowa i Marta Gruchałła-Węsierska, które jechały razem z nimi w nieznane. Przed wyjściem mama popatrzyła raz jeszcze na eleganckie pięciopokojowe mieszkanie na parterze przy spokojnej kościerskiej ulicy Hallera, na ciężkie fotele, biblioteczkę i biurko męża, jasną sypialnię, kolorowy pokój dziecinny, kwiaty w doniczkach stojące na parapetach okien, ciężkie portiery, obrazy i dywany. Szybko się odwróciła, żeby nie zapłakać.

Wyrzucono ich z towarowego wagonu na stacji, która nazywała się Niemojki, gdzie leżą Niemojki, nikt nie miał pojęcia, gdzieś na wschodzie, koło Łosic, a gdzie Łosice, na południowym Podlasiu, między Siedlcami a Czeremchą, pasażerowie tego pociągu wiedzieli tylko, że to gdzieś w Generalnym Gubernatorstwie, przed budynkiem stacji już czekają furmanki, które mają rozwieźć ich w różne strony, rozlokować po wsiach. Rodzinę Dominiczaków przydzielono gospodarzowi, który nazywał się Kołtuniak i mieszkał we wsi Dąbrowa. Drewniana chałupa, tyle że pod blachą, w przeciwieństwie do innych, ze słomianymi strzechami. Stłoczyli się w jednej izbie w dziewięć osób, w kącie na podłodze leżała słoma, na niej rozłożyli swoje koce i prześcieradła i posnęli - jak śledzie w puszce - jeden przy drugim.

Obudziło ich jesienne słońce, babcie odmawiały różaniec, tata rozmawiał o czymś z gospodarzem, mama poszła do gospodyni kupić trochę mleka, Dziunia wybiegła przed dom i zobaczyła dziewczynkę mniej więcej w jej wieku, która drapiąc się w głowę patrzyła na nią ciekawie. Celka, córeczka gospodarzy pokazała jej swojego kota, a potem poszły razem karmić kury. Wkrótce zaczęła się drapać także Dziunia i jej rodzeństwo, Zosia miała piękne warkocze, nie było rady, trzeba było je ściąć, dzieci drapały skórę do krwi, tata wymyślił taką zabawę, kto więcej wszy zabije, ten król, iskają się więc podglądając gospodynię, która w niedzielę siada na ławce przed chatą, dzieci po kolei kładą jej jasne główki na kolanach i ciach, prach, wszy strzelają pod paznokciami. Nocami pluskwy wyłażą ze wszystkich kątów, wciąż nienasycone.

Kołtuniakowie nie są biedni, gospodyni stara się utrzymać dom w jakim takim porządku, ale nie ma czasu, stale w polu albo przy obrządku, nawet najmłodszego dziecka nie zdołała upilnować, zmarło w kołysce kwiląc cicho, babcie Dziuni były przekonane, że to muchy, chmarami obsiadające niemowlę przeniosły śmiertelne zarazki.

Gospodarze to dobrzy ludzie, zapraszają młodsze dzieci Dominiczaków do stołu, na którym stoją miski, jedna z parującymi kartoflami (czasem ze skwarkami), druga z mlekiem, każdy trzyma łyżkę i nabiera po kolei raz ziemniaki, raz mleko. Dziunia i Staszek jedzą aż im się uszy trzęsą, bo stale są głodni, chleba brakuje, mama idzie do sąsiadki w poszukiwaniu jedzenia, kobieta rzuca jej pod nogi spleśniałą kromkę, mama płacząc mimo wszystko ją podnosi.

Przed Bożym Narodzeniem sytuacja trochę się poprawia, Staszek sklecił szopkę, dzieci chodzą od chałupy do chałupy śpiewając kolędy, gospodynie dają im a to kawałek chleba, a to kartofle, nawet ciasto się trafiało z marmoladą zrobioną z buraków i dyni.

Mama stara się nie myśleć o Kościerzynie, ale raz po raz przypomina się jej duży okrągły stół przykryty białym obrusem, przy którym siedzi cała rodzina i z apetytem zajada obiad podany przez służącą, Stasiu, nóż trzyma się w prawej ręce, Zosiu, zdejmij łokcie ze stołu - strofuje wnuki babcia. Jest takie zdjęcie zrobione w okolicach Bożego Narodzenia na początku lat trzydziestych - dziewczynki siedzą z wielkimi lalkami, które znalazły pod choinką, wszyscy są zadowoleni i najedzeni, mają uroczyste miny, ot, spokojne święta pomorskiej rodziny.

Już kilka dni po ataku na Polskę Adolf Hitler wygłasza w Reichstagu przemówienie, w którym głosi, że w Europie należy niezwłocznie zaprowadzić nowy ład etniczny. Przesiedleniami ma się zająć szef SS, Heinrich Himmler, który został teraz także komisarzem Rzeszy do spraw umacniania niemczyzny. Jego pierwszym zadaniem jest osiedlanie na terenach polskich wcielonych do Rzeszy tak zwanych Niemców etnicznych z Europy Wschodniej, przede wszystkim Baltendeutschów. W pakcie o nieagresji pomiędzy ZSRR a III Rzeszą, zwanym paktem Ribbentrop-Mołotow ustalono, że kraje bałtyckie wejdą w skład ZSRR. Jesienią 1939 roku około siedemdziesięciu tysięcy bałtyckich Niemców zaczęto lokować w Kraju Warty i Gdańsku-Prusach Zachodnich. Aby dać im przestrzeń potrzebną do życia (Lebensraum) należało wyrzucić dotychczasowych mieszkańców.

Wysiedlenia odbywają się według Generalnego Planu Wschodniego. Uczeni opracowują naukową podbudowę wysiedleń i eksterminacji. Zasiedlone przez Niemców tereny na wschód od Łaby staną się miejscem "odnowy niemieckiego narodu etnicznego".

Zasadniczą rolę w opracowaniu planów dotyczących terenów wschodnich i germanizacji odegrał berliński profesor agronomii z Uniwersytetu Fryderyka Wilhelma (dziś Humboldta), Konrad Meyer. Już w latach trzydziestych był osobą wpływową, znaną w środowisku naukowym, kierownikiem katedry rolnictwa i polityki rolnej. Jesienią 1939 roku Reichsführer SS Heinrich Himmler powołał go na stanowisko głównego planisty przesiedleń. Działania profesora Meyera i innych naukowców - socjologów, geografów, historyków, planistów, demografów zaangażowanych w prace nad Generalnym Planem Wschodnim - finansowała Niemiecka Wspólnota Badawcza (Deutsche Forchungsgemeinschaft - DFG).

DFG dawała także pieniądze na studia nad problematyką rasową, mające udowodnić wyższość kulturową Niemców nad Słowianami i Żydami. Przygotowano naukowe uzasadnienie "higieny rasowej", czyli polityki w stosunku do Żydów w Niemczech, a także selekcji, przesiedleń i zagłady znacznej części ludności Europy Wschodniej. W gabinetach kulturalnych uczonych pełnych pięknie oprawionych książek, w dobrze wyposażonych laboratoriach, po których krzątali się utytułowani panowie w białych fartuchach, powstawały teorie, które miały uzasadnić chore pomysły Hitlera. Naukowcy zabiegali, by narodowo-socjalistyczny reżim wykorzystał wyniki ich badań w swojej polityce wschodniej, bo szły za tym pieniądze i uznanie politycznych elit. Na wystawie "Nauka, planowanie, wypędzenia, czyli Generalny Plan Wschodni narodowych socjalistów" w Muzeum Miasta Gdyni oglądam zdjęcie z 1941 roku, na którym widać profesora Konrada Meyera opowiadającego o przebudowie Wschodu Rudolfowi Hessowi, Heinrichowi Himmlerowi, ministrowi Fritzowi Todtowi i innym dygnitarzom. Wygląda na człowieka, który jest dumny z tego, że słuchają go członkowie najwyższych władz. Ma na sobie mundur SS. A więc nie tylko naukowiec, ale i zaangażowany działacz. Do SS wstąpił mając trzydzieści trzy lata, już jako dorosły człowiek, czym oczywiście wzmocnił swoją pozycję, także w środowisku naukowym. Twardy wyraz twarzy, zimne oczy, blizny po korporacyjnych pojedynkach.

Na innym zdjęciu - profesor Otto Reche, ceniony antropolog i etnolog. Miły, starszy pan, lekko uśmiechnięty, na pewno czuły mąż, ojciec i dziadek. W 1939 roku powodowany "gorliwością akademicką" zadeklarował się ochotniczo jako ekspert i przedstawił kierownictwu SS pracę "Zasady konsolidacji niemieckiego wschodu wynikające z polityki ludnościowej". Pisał: "Uważam, że nie dopełniłbym swojego obowiązku, gdybym się teraz nie zgłosił, by zrobić coś pożytecznego w tej dziedzinie".
Profesor Meyer w roku 1941 tłumaczył studentom: "Musimy mieć świadomość, że Wschód pozostanie na zawsze niemiecki dopiero wówczas, gdy ze zwartej przestrzeni niemieckiego osadnictwa całkowicie usunięta zostanie wszelka obca krew..."

Rok 1941. W Dąbrowie na Podlasiu Helena Dominiczak stawia czajnik na wiejskim piecu, obok na stercie drewna siedzi Iga. Och, jak dobrze, że był ten piec, gdy ogień buzował, mniej dokuczał głód. Tata uwiecznia tę scenę na fotografii.

Helena myśli być może o swoim bracie, który zginął w pierwszej wojnie światowej jak wielu chłopców i mężczyzn z Kościerzyny i całego Pomorza, wcielonych do pruskiego wojska i wysłanych na front. Także Edmund Dominiczak był ranny we Francji, przysypany pod Arras, ale - dzięki Bogu - przeżył, wrócił i wtedy się pobrali, czas był najwyższy, bo narzeczeństwo trwało dobrych kilka lat. Jeszcze jako uczeń Edmund wynajmował stancję u pani Marty Gruchałłowej-Węsierskiej, wtedy już wdowy, która w ten sposób zasilała domowy budżet. Na innym zdjęciu, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej kilku uczniów siedzi przy stole w salonie pani Gruchałłowej, Edmund z Helenką grają w szachy, pod czujnym okiem matki oczywiście.

Najlepsze lata nadeszły wraz z wolną Polską. W 1920 roku dwudziestodwuletni Edmund Dominiczak został burmistrzem Skarszew. Choć był najmłodszym burmistrzem w kraju, gospodarzył dobrze, miał uznanie i szacunek, podejmował wraz z żoną pomorskich notabli, w ich domu odbywały się eleganckie spotkania towarzyskie.

Życie komplikuje mu polityka. Odmawia wojewodzie subwencji na fundusz wyborczy BBWR, bo jest z przekonań narodowym demokratą. Zostaje zawieszony w czynnościach służbowych.

To wszystko jest już tylko historią, wspomnieniem trochę nierealnym, jakby z innego świata, teraz musi dbać o to, by rodzina nie zginęła z głodu. Jako człowiek przedsiębiorczy otwiera w Dąbrowie sklepik, zaczyna od sprzedaży papierosów, które gdzieś kupił najstarszy syn Tadeusz. Sprzedaje więc papierosy, artykuły spożywcze i wszystko co się da - jak to się mówi, szwarc, mydło i powidło - sklepik zyskuje stałych klientów, obroty rosną, choć zdarzają się napady, Uli w biały dzień napastnicy zrywają z szyi złoty łańcuszek, mamie kradną pierścionki, gdy tata wraca z towarem z Łosic, sąsiad go pociesza: dobrze, że nie wyrwali pańskiej żonie zębów - bo rzeczywiście mama miała złote korony.

W 1943 roku Dominiczakowie przenoszą się do Niemojek, otwierają większy sklep, tata produkuje oranżadę, interes dobrze idzie, dzieci rosną, Tadeusz współpracuje z partyzantami, w Uli kocha się Staszek Zaborowski, syn dziedzica, życie jakoś się toczy.
- Przez wieś Niemcy pędzą Żydów, jest ich chyba setka, skuci łańcuchem, pilnowani przez żandarmów - opowiada pani Jadwiga Morawska, de domo Dominiczak, w dzieciństwie zwana Dziunią. - Straszny widok, okropny... Pędzą ich z Łosic (w 1939 roku Łosice miały około 6 tysięcy mieszkańców, z czego połowę stanowili Żydzi) na stację w Niemojkach. Stamtąd prawdopodobnie pojadą do Treblinki...

Eksterminacja Żydów stanowiła jedno z głównych założeń Generalnego Planu Wschodniego. Naukowcy niemieccy uważali, że całkowite usunięcie ludności żydowskiej warunkuje powodzenie nowego ładu etnicznego - mówi w Muzeum Miasta Gdyni pani Isabel Heinemann, profesor historii najnowszej na Uniwersytecie Wilhelma w Münster. - Planiści szacowali, że problem żydowski zostanie już niebawem rozwiązany, więc Żydzi nie będą potrzebować terenów osadniczych.

Po 1941 roku, czyli po ataku na Związek Radziecki, profesor Meyer zakładał zniemczenie całej Polski, części krajów bałtyckich, Ukrainy i zachodnich regionów ZSRR przez osiedlenie tam około pięciu milionów Niemców z Rzeszy oraz Niemców etnicznych, a także przymusową germanizację części miejscowej ludności i wypędzenia, zniewolenie i eksterminację reszty. W samym tylko rejonie leningradzkim liczba ludności miała zostać zredukowana o trzy miliony.

***
Po wojnie profesorowi Meyerowi i innym naukowcom udało się przekonać opinię publiczną, że planowanie przestrzenne i nauki rolnicze to dziedziny apolityczne, a Generalny Plan Wschodni był czysto teoretyczną konstrukcją intelektualną. Nie ma tam przecież takich określeń jak "zagłada" czy "śmierć głodowa". Meyer stanął wprawdzie przed trybunałem w Norymberdze pod zarzutem udziału w zbrodniach wojennych i zbrodniach przeciwko ludzkości, został jednak uniewinniony. Pociągnięto go do odpowiedzialności tylko za przynależność do SS. Na poczet kary pozbawienia wolności zaliczono mu okres internowania oraz pobyt w areszcie śledczym, więc opuścił salę sądową jako wolny człowiek.

Umożliwiło mu to powrót do pracy naukowej. W 1956 roku objął katedrę rolnictwa i planowania przestrzennego na politechnice w Hanowerze. Pracował tam do przejścia na emeryturę w dziesięć lat później.

***
Dziś naukowcy niemieccy chcą pokazać, jak było naprawdę. Poznaniu prawdy ma służyć wystawa przedstawiająca skutki Generalnego Planu Wschodniego. Wystawa, która pokazywana była w Niemczech, a teraz jeździ po Polsce (do 4 października można ją oglądać w Muzeum Miasta Gdyni). Sfinansowana została przez Niemiecką Wspólnotę Badawczą, tę samą, która niegdyś dawała pieniądze na Generalny Plan Wschodni.

Jan Daniuk, historyk z IPN mówi mi, że także naukowcy z gdańskiej Technische Hochschule współpracowali z Meyerem w ramach Generalnego Planu Wschodniego. Padają nazwiska profesora Georga Blohma i jego doktorantów.

***
Dominiczakowie wrócili do Kościerzyny w 1945 roku. Wrócili bez babci Anny Dominiczakowej, która zmarła na wygnaniu.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki