Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marek Dutkiewicz: Teraz żadna stacja radiowa nie przytuliłaby takiej „Jolki...” [ROZMOWA]

Ryszarda Wojciechowska
Marek Dutkiewicz: Grzegorz Stróżniak z Lombardu bez mojej wiedzy skrócił refren „Szklanej pogody”. Pamiętam awanturę z tego powodu, ale potem zrozumiałem, że to było z korzyścią dla utworu
Marek Dutkiewicz: Grzegorz Stróżniak z Lombardu bez mojej wiedzy skrócił refren „Szklanej pogody”. Pamiętam awanturę z tego powodu, ale potem zrozumiałem, że to było z korzyścią dla utworu Kamil Piklikiewicz/DDTVN/EAST NEWS
O piosenkach, do których pisał teksty, i artystach, którzy je śpiewali, a także o swojej książce wspomnieniowej - opowiada Marek Dutkiewicz, jeden z najbardziej wziętych polskich tekściarzy. „Jolka, Jolka pamiętasz?” to książka Marka Dutkiewicza, która pod koniec października trafiła do księgarń. Autor zabawnie opowiada w niej o kulisach powstania swoich największych przebojów, o barwach PRL, podróżach i ludziach po drodze spotkanych. Dowiemy się, na przykład, dlaczego pogoda bywała szklana i jak zostaje się DJ-em w Bangkoku.

Dużo Pan zawdzięcza „Jolce...”.

To był główny impuls do napisania tej książki. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem fragment koncertu na festiwalu Przystanek Woodstock, na którym ponad 700 tysięcy osób śpiewało „Jolka, Jolka pamiętasz”. Niewykluczone, że większość tych śpiewających urodziła się już po premierze piosenki. Jurek Owsiak przy okazji tego koncertu wygłosił fenomenalny akt strzelisty pod adresem „Jolki...”, za co jestem mu niesłychanie wdzięczny. Pomyślałem, że z mojej strony takiej publiczności też należy się jakaś wdzięczność. I wymyśliłem coś na kształt worka wspomnień z czasów, których ona może nie pamiętać.

Ale Jolka z piosenki istniała naprawdę. Był taki epizodzik w Pana życiu.

Niezbyt znaczący, urósł jednak niemal do pieśni hymnu. Nie można zaplanować przyszłości swoich utworów. Zawsze powtarzam, że nic mnie tak nie zaskoczyło, jak weselne powodzenie innej mojej piosenki - „Windą do nieba”, która jest raczej gorzkim, antyślubnym utworem.

Czy potrafi Pan wytłumaczyć, na czym polega fenomen „Jolki...”? Czym tak zagrała w naszych duszach?

To bardzo osobisty tekst, spójny z muzyką i z czasami, w których powstał. Mieliśmy przy tym sporo szczęścia, bo Piotrek Kaczkowski fenomenalnie wylansował go w Trójce. Dzisiaj żaden utwór, który trwa dłużej niż trzy minuty, nie przedostałby się na antenę. A nagranie „Jolki...” ma ponad sześć minut, na koncertach z solówką dochodzi nawet do ośmiu. Teraz takiej „Jolki...” żadna antena nie przytuliłaby.

Pana książka nie jest klasyczną biografią. To raczej kolekcja anegdot o kulisach powstawania przebojów, o przyjaciołach, jak Janusz Kruk z zespołu Dwa Plus Jeden.

Z Dwa Plus Jeden przeżywałem pierwsze sukcesy. Przecież „Chodź, pomaluj mój świat” napisałem jeszcze w szkole, jako wierszyk. I nie spodziewałem się, że w piosence odniesie tak gigantyczny sukces. Do tej pory powstało aż 14 coverów tego utworu. Ostatni, bardzo ciekawy, nagrał zespół De Mono. A poznanie Kruka zawdzięczam kompozytorce Kasi Gaertner. Przedstawiając nas sobie, o mnie powiedziała: to znakomity, obiecujący poeta, a o Januszu, że to rokujący, niesłychanie utalentowany kompozytor. Popatrzyliśmy wtedy na siebie z szacunkiem i tak już zostało. Wszystko, co wówczas robiliśmy i przeżywaliśmy, było takie pierwsze i świeże. Gdyby te utwory się nie spodobały, nie odniosły sukcesu, to teraz być może byłbym takim z lekka zgorzkniałym prawnikiem. Ale okazało się, że muzyka zwyciężyła. W tej książce starałem się przedstawić jasne strony życia. I nie powiem, w tamtych czasach żyliśmy sobie dosyć buńczucznie, także z kolegą Krukiem.

Podczas tworzenia „Windą do nieba” dużo paliwa ubyło z barku.

Najpierw powstał tekst, a właściwie wierszyk. I Kruk po przeczytaniu go bardzo się zapalił do pomysłu napisania piosenki. Wiedzieliśmy, że to materiał na przebój, ale komponowanie szło mu bardzo opornie. Zaprosił mnie więc do współpracy. Wieczorem zasiedliśmy przy gitarze i przy barku, próbując przełamać ten jego opór w komponowaniu. Nad ranem barek został przez nas doszczętnie osuszony. Ale jakieś wersje piosenki zostały utrwalone na magnetofonie taśmowym marki Grundig, należącym do Kruka. Sfatygowani, padliśmy i usnęliśmy. Obudziliśmy się skoro świt, czyli dobrze po dwunastej. Ale to nie kac, który nas męczył, był straszny. Najbardziej gnębiła nas obawa, co się nagrało. Okazało się, że ostatnia wersja, którą nagraliśmy, jest tą znaną od lat. Mieliśmy tylko problemy aranżacyjne, ale Zbyszek Hołdys bardzo dzielnie się spisał i wspomógł gitarowo to nagranie. Reszta jest już historią.

Popularność tej piosenki jest nadal ogromna.

Dzwonią do mnie ludzie z różnych stron świata i mówią, że właśnie gdzieś to grali na weselu. Sam widziałem autentyczne polsko-greckie wesele, z ich obyczajami, takimi jak tłuczenie talerzy. A na końcu bardzo poważna grecka kapela, z towarzyszeniem buzuki, zagrała „Windą do nieba”.

Potem była przygoda z Lombardem i między innymi „Szklana pogoda”.

Nie od razu. Wcześniej była jeszcze Krysia Prońko i „Niech moje serce kołysze ciebie do snu”, Halina Frąckowiak i „Bądź gotowy dziś do drogi” oraz Majka Jeżowska i „Najpiękniejsza w klasie”. Potem przyszły lata 80., stan wojenny, który spędziłem, chcąc nie chcąc, w Polsce. Ale otworzyła się furtka dla polskich zespołów rockowych. Istniała już Budka Suflera, pojawiły się Lombard i Kombi. One dostały zielone światło, że mogą nagrywać i grać.

„Szklana pogoda” to kolejny utwór śpiewany przez lata. Ale kompozytor Grzegorz Stróżniak z zespołu skrócił Panu refren.

Zrobił to zaocznie. Nigdy wcześniej nie spotkało mnie coś takiego, żeby kompozytor bez mojej zgody ingerował w tekst. Kiedy nagranie dotarło do moich rąk, było już zmiksowane i zgłoszone do Opola na festiwal. Pamiętam awanturę z tego powodu. Ale po pewnym czasie zrozumiałem, że on to cięcie wykonał z korzyścią dla utworu. Że dzięki temu „Szklana pogoda” stała się bardzo przejrzysta i bardziej przebojowa.

Przy piosence „Śmierć dyskotece!” też pojawiły się różne wersje na temat tego, jaką dyskotekę autor miał na myśli. Małgorzata Ostrowska tłumaczyła, że chodziło o milicyjne auta w PRL, które nazywano dyskotekami, bo jeździły na sygnale i światłach.

Nie chcę występować w fałszywej aureoli bojownika o wolność. Na pewno nie chodziło o milicyjne auta. To był protest rockmana, który nie gustował w instytucji zwanej dyskoteką. Ale wtedy tak to można było interpretować. Małgosia do tej pory twierdzi, że jestem kryptowalczącym bojownikiem. To nie do końca prawda.

Urszula i „Dmuchawce, latawce, wiatr”...

Początki z Urszulą były nieco dziwne. Czas stanu wojennego, nie znałem jej, nie miałem pojęcia, jak wygląda. Nic o niej nie wiedziałem. Romek Lipko, mój przyjaciel i kompozytor, opisał mi ją trochę przez telefon. I pierwsze teksty dla niej powstawały w ciemno.

Pamiętam, że to Wojtek Przybylski, fenomenalny nagraniowiec i inżynier dźwięku, który zmarł w ubiegłym roku, po raz pierwszy docenił potencjał „Dmuchawców...”. Walczyliśmy z tym utworem w potwornie wyziębionym studiu Polskich Nagrań. Powstało sześć zgrań, które na moje toporne ucho nie różniły się specjalnie. A jednak okazało się, że dopiero to ostatnie Wojtek zaakceptował i pewnie dzięki temu ten utwór jest tak długowieczny. Bardzo ciekawy cover tej piosenki, w folkowej wersji, nagrała Ewa Farna.

Wśród Pana wokalistek była też Zdzisława Sośnicka. Dla niej napisał Pan „Aleję gwiazd”. Zabawne jest to, że Pan miał problem z imieniem tej wokalistki.

Ciągle mam. To jest pani, która jak mało kto zasługuje na miano gwiazdy. I mimo ogromnej do niej sympatii i wielu wspólnie przepracowanych godzin w studiu, nie potrafię do niej mówić: Dzidka albo Dzidzia. Wydaje mi się to zbyt infantylne. Zdzisławo również brzmi niezręcznie. W rozmowie staraliśmy się to jakoś omijać.

Dlaczego te Pana piosenki są tak długowieczne?

Nigdy nie pochylałem się nad utworami, które mnie nie mogły zainspirować. Wychodziłem z założenia, że jeśli mnie piosenka się spodoba, to jest szansa na to, że zaakceptuje ją większe grono ludzi. I na ogół miałem rację albo niezłą intuicję. Nie pisałem do szuflady, tylko dla konkretnych wykonawców, którzy mieli się z tą piosenką dobrze czuć. Zawsze cytuję powiedzenie mistrza Wojciecha Młynarskiego, że takie pisanie jest jak krawiectwo miarowe. Ma dobrze leżeć i nie pić pod pachami.

Dla Budki Suflera i Felicjana Andrzejczaka napisał Pan trzy znane przeboje.

To była pierwsza historyczna sesja z „Nocą komety”, „Czasem ołowiu” i „Jolką...”. Żal, że więcej piosenek dla niego nie powstało. Nie wnikam w przyczyny, dlaczego. Potem zespół wrócił do współpracy z Krzysztofem Cugowskim. Na jednym z koncertów widziałem, jak Cugowski zmaga się z tą „Jolką...”. Bo to nie było dla niego napisane. Serdecznie mu wtedy współczułem.

Był też zespół Kombi i „Słodkiego, miłego życia”, „Królowie życia”. Dla nich również się dobrze pisało?

Bez problemu. Raz tylko pojawiła się wątpliwość, bo napisałem im „Królów życia”, „Linię życia” i jeszcze na koniec „Słodkiego, miłego życia”. Wtedy koledzy zaczęli pytać, czy nie mógłbym pójść w inną stronę. Obiecałem im, że nie będę nadużywał słowa życie, ale przy napisanym już utworze uparłem się. I dlatego „Słodkiego, miłego życia” przetrwało.

W książce jawi się Pan jako właśnie taki król życia. Jest tu wiele anegdot, o tym, jak z Andrzejem Mleczko zgubiliście jego dziecko. Jest opowieść, jak nie udało się Panu zrobić wywiadu z Czesławem Niemenem. Są wspomnienia o Marku Grechucie i Jonaszu Kofcie.

Z Markiem się fantastycznie milczało. Za dużo nie pogadaliśmy sobie w życiu. Ale chciałem wspomnieć tych przyjaciół, których już nie ma. Wacka Kisielewskiego, czyli połowę duetu Marek i Wacek, Janusza Kruka, Jonasza Koftę, który był fantastycznym biesiadnikiem i człowiekiem niesłychanie dowcipnym. Cieszę się, że takie strzępy ich życiorysów zaistniały.

Dla kogo chciałby Pan teraz napisać piosenkę?

W książce wspominam o utworze, który jeszcze nie miał premiery. Prawdo-pobnie będzie go można usłyszeć w styczniu lub lutym przyszłego roku. To spóźniony prezent dla mamy, która zawsze chciała, żebym napisał piosenkę o Warszawie. Napisałem ją z bardzo zdolnym kompozytorem z Katowic Marcinem Kindlą, a nagrał ją Rafał Brzozowski. Niewykluczone, że będziemy z Rafałem kontynuować współpracę. Wokalistą, który ostatnio zrobił na mnie również duże wrażenie, był Grzegorz Hyży, i nie miałbym nic przeciwko temu, żeby i dla niego coś napisać.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki