Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kąpiel w Rio i Święty Mikołaj z Hongkongu

Gabriel Oleszek
Zawsze kiedy się zbliża Boże Narodzenie, a ja jestem akurat na lądzie, czyli w domu, otrzymuję pytanie, jak takie święta wyglądają na morzu. Cóż, spędziłem na morzu, czy też może w portach, tych świąt naprawdę dużo.Można powiedzieć, że zostałem ekspertem od tej dziedziny.

Wszystkie one są podobne do siebie, a zarazem każde są zupełnie inne. Tym wspólnym mianownikiem jest radosna atmosfera świąteczna, która podczas wspólnej wieczerzy udziela się wszystkim, niezależnie od koloru skóry czy też wyznania, a jednocześnie poczucie niejakiej bylejakości, kiedy się wraca do pustej kabiny i przychodzi czas na tęsknotę i żałowanie, że się tego czasu nie spędza z najbliższymi. No i oczywiście, jak zwykle, są kolędy, jest choinka, często opłatek i mnóstwo potraw.

Jednakże każde święta są inne. Pamiętam moją pierwszą Wigilię poza domem. Było tuż po rozpoczęciu kariery na morzu. Nasz statek akurat 24 grudnia rano zacumował w porcie Rio de Janeiro. W kraju katolickim port przerwał pracę, dzięki czemu nie mieliśmy zbyt wiele zajęć i można było Wigilię zorganizować w miarę porządnie. Statek był bardzo stary i nie miał klimatyzacji ani nawet wentylacji, a w Rio panowały w tamtym, 1968 roku, niesamowite upały, więc oczywiste było, że wszystko się odbędzie na pokładzie.

Cieśla zbił stoły z desek, stewardzi nakryli, a kucharze przygotowali mnóstwo doskonałych potraw. Brazylia to kraj tanich alkoholi. Nic dziwnego zatem, że ten i ów zakupił na wszelki wypadek butelkę "bakardziaka" [rumu - red]. W miarę trwania Wigilii flaszki zaczynały się pojawiać na stołach, a raczej, żeby za bardzo nie drażnić kapitana, pod nimi. Takie popijanie podczas Wigilii było zresztą bardzo popularne na polskich statkach. Nostalgia powodowała, że pili także ludzie, którzy podczas świąt w domu zachowywali tradycyjny post.

Robiło się coraz weselej i nic nie zapowiadało kłopotów. Odwiedzili nas dwaj brazylijscy policjanci, którzy nawet pozwalali co bardziej ciekawskim marynarzom pobawić się ichnimi rewolwerami (po wcześniejszym opróżnieniu bębenków z nabojów). Pojawiły się też jakieś panie, które też się raczyły polskimi potrawami wigilijnymi.

Nadeszła północ i nagle podpity asystent maszynowy Mietek wskoczył na falszburtę i... chlup do wody. To nie był duży statek, ale jednak około pięć czy sześć metrów wolnej burty miał, a w dodatku basen oczywiście nie był oświetlony od strony wody. Ktoś przytomnie pobiegł po jakieś światło na kablu, ktoś inny poleciał po "monkey ladder", czyli drabinkę linową. Ale Mietek gdzieś zniknął. No i wtedy ja, niewiele się namyślając, skoczyłem do wody.

Na szczęście zanim się wynurzyłem, wynurzył się również Mietek. Cały i zdrowy, tyle że solidnie podpity, nie bardzo potrafił podpłynąć w stronę drabinki, którą opuścili inni marynarze. Z pomocą pośpieszył też drugi oficer, no i we dwójkę jakoś w miarę sprawnie podholowaliśmy rozrabiakę do burty i namówiliśmy, żeby się wspiął do góry.
Niestety, nikt nie zrzucił na dół żadnej linki, żeby można było go obwiązać dla bezpieczeństwa w pasie. A Mietek tak był ucieszony dobrą zabawą, że w połowie drabinki rozłożył teatralnym gestem ręce i runął do wody jeszcze raz. Dwaj cierpliwi ratownicy znowu go podholowali. Wyglądało na to, że tym razem dotrze już bez przeszkód aż do góry. No i dotarł, lecz gdy tylko jego głowa się wychyliła nad falszburtę, nastąpiło ponowne rozwarcie rąk i charakterystyczne odchylenie się do tyłu do kolejnego lotu.

Tym razem jednak dwóch marynarzy przytomnie złapało go za te rozwarte ramiona i wciągnęło na pokład. Pojawiło się pytanie, czy Mietek będzie znowu skakał, ale kapitan, który jak nietrudno zgadnąć, był całą sytuacją ździebko poirytowany, wrzasnął na Mietka tak donośnie, że odeszła mu ochota na dalsze skoki i wyskoki.

Kapitan zaś dyskretnie odciągnął mnie na bok i wyszeptał, że on nic nie widział, ale jeśli jeszcze raz, to…
Poczułem się trochę podeptany, bo uznał mnie za rozrabiakę podobnego Mietkowi, a nie za ratownika.
Tak się skończyła moja pierwsza Wigilia poza domem. Gdy spytałem Mietka, po co mu były te skoki, spokojnie wyjaśnił, że u nich w rodzinnych stronach -pochodził z okolic Supraśla - chłopcy tradycyjnie chodzili się kąpać w jeziorze po pasterce. Nie wiem, czy to prawda, ale może Mietek był pierwowzorem dzisiejszych licznych morsów.

Inną Wigilią, która szczególnie utkwiła mi w pamięci, była ta z 1976 roku. Nasz statek stał wtedy w Antwerpii. Byliśmy w trakcie jednej z pierwszych tzw. nawrotek - statek nie wrócił do Polski, ale po wyładunku i załadunku w kilku portach Europy Zachodniej miał płynąć znowu do Afryki. Właśnie dlatego że był to jeden z pierwszych takich przypadków, nasz armator, czyli PLO, chętnie i sprawnie pomógł rodzinom załogi w załatwieniu paszportów oraz transporcie. Przyjechało tych żon bodajże 18 i płynęły z nami przez kilkanaście dni.

Stary kapitan Bąbel zorganizował Wigilię, jak należy. Wszystko się odbyło w mesie oficerskiej, która pękała w szwach, gdyż było około 60 osób. Oprócz załogi i żon, mieliśmy kilku niemieckich pasażerów oraz kilku gości, którzy przyszli z innych statków. Kucharze jak zwykle stanęli na wysokości zadania i przygotowali mnóstwo smakołyków. Uczestnicząca w uroczystości córka starszego mechanika, Nelly, w pewnym momencie odkrywczo stwierdziła, że to jest dopiero prawdziwa Wigilia, bo te w domu są nie takie jak potrzeba, gdyż jest na nich za mało gości.
Ta Wigilia nie skończyła się skokami do wody, ale chyba ze względu na dużą liczbę pań, w pewnym momencie rozpoczęły się tańce. W sumie wieczór ten bardziej przypominał noc sylwestrową niż wigilijną.
Dużym sprytem wykazał się nasz stary kapitan. Otóż w tamtych czasach warunkiem nabycia dodatkowych wolnych dni do urlopu było spędzenie niedzieli lub święta w morzu. Statek, po zakończonym w Wigilię załadunku, miał wypłynąć do Rotterdamu, więc wyglądało na to, że co prawda złapiemy wolny dzień za pierwszy dzień świąt, ale przepadnie drugi, w całości spędzony w Rotterdamie. No, ale nie ze starym Bąblem były te numery.

Załatwił z agentami obu portów to, że statek wyruszył z Antwerpii w pierwszy dzień świąt, a cumował w Rotterdamie w drugi. Dzięki temu wigilia odbyła się spokojnie (i wesoło) w porcie, a jednocześnie złapaliśmy dwa dni wolne do urlopu.
Później nawrotki stały się tak nagminne, że PLO specjalnie się nie przejmowały odwiedzinami rodzin, ale jednak w miarę możliwości pomagano w załatwieniu paszportów, które w tamtych dziwnych czasach trzymał chyba w biurku sam towarzysz Gierek.

W 1980 roku spędziliśmy Wigilię w tak potwornym sztormie, że z trudem się udało uratować wykwintne potrawy przed wylądowaniem na pokładzie. No, ale nawet w sztormie jak zwykle nie obyło się bez kilku kieliszków. Tak było właściwie zawsze. A potem w kabinie smutek i nostalgia.
Wkrótce potem Polskie Linie Oceaniczne zaczęły się kurczyć w takim tempie, że marynarzom nie pozostało nic innego, jak się rozejrzeć za statkami zagranicznymi. Swoją drogą, to bardzo interesujące, jak się udało jednego z największych armatorów świata szybko i sprawnie roznieść w pył. Widocznie

Na statkach obcych bander nader rzadko się zdarzało, żeby było na nich wielu Polaków naraz. Prawie zawsze załogi były mieszane. Najczęściej około sześciu do ośmiu narodowości. No i oczywiście byli to wyznawcy różnych religii.
Ale jako kapitan, Wigilię zawsze urządzałem w tradycyjny, polski sposób. Jeśli wśród załogi przeważali Filipińczycy, było to o tyle naturalne, że są oni w przeważającej większości katolikami. No, ale miałem też Wigilię, kiedy byłem jedynym katolikiem na statku. I też było dobrze.

Okazało się, że muzułmanie czy buddyści również chętnie korzystają ze świątecznych przywilejów i przyjemności. Nie mają nic przeciwko wykwintnej wieczerzy, a tym bardziej przeciwko prezentom pod choinkę. Mimo właściwego armatorom skąpstwa zawsze mi się udało zorganizować całkiem pokaźne paczki dla wszystkich marynarzy.

Czasami prezenty podrzucali księża z licznych misji marynarskich. Szczególnie tradycja ta jest rozwinięta w Stanach Zjednoczonych i w Australii, ale kiedyś dostaliśmy paczki nawet w Hongkongu.
Często podczas takich Wigilii marynarze śpiewają tradycyjne piosenki bożonarodzeniowe, takie jak "Jingle Bells", "White Christmas" czy "Silent Night". Poza tym czasami są jakieś indywidualne występy. Jako urozmaicenie drukowałem też specjalne jadłospisy, gdzie oprócz spisu potraw, pojawiały się podobizny całej załogi. Zazwyczaj każdy prosił o kopię na pamiątkę.

Pamiętam też jedne święta w Dżakarcie. Otóż odwiedził nas katolicki ksiądz (jest ich tam niewielu, bo jak wiadomo, Indonezja to najludniejszy kraj islamski) z grupką kobiet, żon marynarzy. Mieli gitary i śpiewniki, no i pośpiewaliśmy sobie trochę, a ksiądz i jego pomocnik grali.
Kiedy na zakończenie powiedziałem kilka zdań, a w tym "Salamat Hari Natal" (wesołych świąt - po indonezyjsku), nasi goście nie posiadali się z radości.

No i tak to wesoło spędziłem większość swoich świąt Bożego Narodzenia. Wesoło było tylko w mesie. Potem już w kabinie odczuwało się jednak niesamowitą pustkę. Ale cóż, sam wybrałem taki sposób na życie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki