Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jak w 1979 roku wyglądała podróż samochodem do Hiszpanii? Wspomnienia Marka Ponikowskiego

Marek Ponikowski
Dziś rówieśniczki naszej Zastavy mają często żółte tablice rejestracyjne  - jako auta historyczne
Dziś rówieśniczki naszej Zastavy mają często żółte tablice rejestracyjne - jako auta historyczne Marek Ponikowski
Chcesz jechać do Hiszpanii? Włączasz komputer, szukasz najdogodniejszego połączenia lotniczego i on line kupujesz bilet. Chcesz jechać samochodem? Siadasz za kierownicą i odpalasz silnik. Dotrzesz na miejsce zatrzymując się tylko na nocleg i tankowanie paliwa. Ani razu nie wyjmiesz z kieszeni paszportu - możesz go zresztą nie mieć.

Chcesz jechać do Hiszpanii? Włączasz komputer, szukasz najdogodniejszego połączenia lotniczego i on line kupujesz bilet. Chcesz jechać samochodem? Siadasz za kierownicą i odpalasz silnik. Dotrzesz na miejsce zatrzymując się tylko na nocleg i tankowanie paliwa. Ani razu nie wyjmiesz z kieszeni paszportu - możesz go zresztą nie mieć.
Przeglądając ostatnio pudło ze starymi zdjęciami trafiłem na plik fotografii z wakacyjnego wyjazdu do Hiszpanii w roku 1979. Gdyby wówczas ktoś mi powiedział, że będę mógł podróżować po całej Europie tak właśnie, jak to się robi dziś, uznałbym go za wariata.

***
Brutalnie stłumione demonstracje robotnicze w Radomiu w 1976 roku uświadomiły większości społeczeństwa, że gierkowska "Druga Polska" zaczyna się sypać. Ze sklepów jeden po drugim znikały zagraniczne towary, a czarnorynkowy kurs dolara piął się błyskawicznie wyżej i wyżej. W rozmowach prywatnych komentowano pogłoski o niebotycznym zadłużeniu Polski i powtarzano dowcip: "Jak brzmi po węgiersku termin - kryzys gospodarczy w Polsce"? Odpowiedź brzmiała: "Edziugierek". Nadal stosunkowo łatwo było o paszport zagraniczny z prawem wyjazdu na Zachód, a sporo ludzi korzystało z możliwości posiadania konta dewizowego w banku. Polacy podskórnie wyczuwali jednak, że może się to skończyć w każdej chwili.

***
Do hiszpańskiej eskapady zaczęliśmy się przygotowywać z żoną na długo przed planowanym wyjazdem. Przede wszystkim już wczesną wiosną wystąpiliśmy o paszporty. Ponieważ stosowny wydział komendy wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej nie dopatrzył się "innych ważnych przyczyn", otrzymaliśmy je w terminie. Bez komplikacji, jeśli nie liczyć kilku godzin spędzonych w ciasnej poczekalni, w tłoku i duchocie. Funkcjonariusz pouczył nas, że dokument należy zwrócić w ciągu tygodnia po powrocie. Wiedział co mówi, bo przecież "Paszport jest własnością Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej", o czym przypominała stosowna inskrypcja na jednej z pierwszych stron. Musiałem wyrobić sobie międzynarodowe prawo jazdy i wykupić ubezpieczenie oraz "Książeczkę międzynarodowej pomocy drogowej", bez której nie można było przejechać samochodem przez granicę. Uprzedzając rozwój wydarzeń wyjaśnię, że gdy próbowałem zrobić z niej użytek, okazała się bezwartościowym świstkiem papieru.

***
W Zgorzelcu celnik polecił wyładować z naszej Zastavy 1100p cały sprzęt kempingowy po czym za pomocą sznurka i ołowianych plomb zasygnalizował całemu światu, że nie tylko namiot, stolik i aluminiowe krzesełka, ale i nadmuchiwane materace są poniekąd własnością PRL i jako takie muszą wraz z nami do PRL powrócić. Prawdziwe emocje zaczęły się na granicy między NRD, a Republiką Federalną. Najpierw po obu stronach drogi pojawił się wysoki płot zwieńczony drutem kolczastym. Potem znaleźliśmy się na rozległym wybetonowanym placu otoczonym wieżyczkami strażniczymi i bateriami silnych reflektorów.
Podoficer Grenzschutzu zabrał nasze paszporty, ulokował je w biegnącym w dal blaszanym przenośniku, przejrzał dość pobieżnie wnętrze samochodu i zażądał, abyśmy wszystkie posiadane enerdowskie marki i fenigi wrzucili do stojącej nieopodal skarbonki z symbolem Czerwonego Krzyża. Wywóz enerdowskich pieniędzy był zakazany. Pozbyłem się bilonu, ale pięćdziesięciomarkowy banknot pozostał w kieszeni. Mam go do dziś… Czekając na dalsze polecenia obserwowaliśmy, jak drobiazgowo, z użyciem różnych wymyślnych narzędzi i luster wsuwanych pod podwozia, kontrolowano auta obywateli RFN wracających od krewnych na Wschodzie. Wreszcie zezwolono nam ruszyć. Na drugim końcu placu dostaliśmy paszporty. Znów wjechaliśmy pomiędzy płoty i druty kolczaste. Gdy się skończyły, znaleźliśmy się w innym świecie. Zrelaksowani urzędnicy ostemplowali nasze paszporty i życzyli "Gute Fahrt". Zaraz za granicą ujrzeliśmy śliczną, jak z klocków Lego, stację benzynową i bajecznie kolorową, jak się nam wtedy wydawało, przydrożną restaurację z letnim ogródkiem i parasolami. Na podziwianie czegokolwiek nie było jednak czasu: na przejazd tranzytem przez RFN wyznaczono dwie doby i ani godziny dłużej!

***
Po noclegu u sympatycznej rodziny mieszkającej koło Darmstadt, którą poznaliśmy na kempingu rok wcześniej, dotarliśmy do przejścia granicznego pod Miluzą. Francuzi jednak nie pozwolili nam wjechać na swój brzeg Renu. - Mieszkańcom obozu wschodniego wyznaczono przejście graniczne koło Strassburga - wyjaśnił życzliwy, ale stanowczy mężczyzna w granatowym mundurze. Na szczęście, mimo, że Niemcy już nas odprawili, nie musieliśmy spędzić reszty urlopu na ziemi niczyjej. Prawie dwustukilometrowy objazd oznaczał jednak dodatkowe koszty, zawrotnie wysokie, przeliczając po kursie czarnorynkowym.
We Francji po raz pierwszy pojawiły się problemy z rozruchem silnika. Co konkretnie popsuło się w instalacji elektrycznej, udało się ustalić dopiero po paru pełnych zdenerwowania dniach.

Coraz częściej musiałem startować metodą "na pych" walcząc nie tylko z samochodem obciążonym paczkami makaronów i puszkami pasztetów podlaskich, ale i z żoną, która nie bardzo radziła sobie w roli awaryjnego kierowcy. Jakoś dojechaliśmy do Hiszpanii, zwiedziliśmy San Sebastian, Burgos, Madryt, Toledo, Kordobę, Sewillę oraz wybrzeże śródziemnomorskie. Samochód wyprodukowany na licencji Fiata w zakładach "Crvena Zastava" w Jugosławii, a zmontowany na Żeraniu raz po raz dostarczał dodatkowych wrażeń. Poza rozrusznikiem, który udało się naprawić dopiero w Polsce, popsuły się światła. Jugosłowiańskie opony na licencji Goodricha na dystansie paru tysięcy kilometrów straciły niemal cały bieżnik. Pod słynnym Carcassone na południu Francji przekonaliśmy się, że instalacja zapłonowa źle znosi ulewę. Następnego dnia w tył naszego auta uderzył - na szczęście lekko - czarnoskóry kierowca z Martyniki, który jak się okazało nie miał ubezpieczenia. Gdy w Niemczech na autostradzie złapaliśmy gumę ucieszyłem się jak dziecko: podejrzewałem w pierwszym momencie znacznie poważniejszą awarię.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

***
Powrót wyglądał jak film przewijany od końca do początku. Znikły gładkie drogi, kolorowe restauracje i uprzejmi urzędnicy. Pojawiły się wieżyczki strażnicze i dziurawe enerdowskie autostrady. Gdy potem w ostatniej chwili ominąłem nie oświetlonego i chyba pijanego rowerzystę było już jasne: wróciliśmy do Polski.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki