Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ile waży dusza? Rozmowa z Agnieszką Lendzion

Gabriela Pewińska
Agnieszka Lendzion: Nazywają mnie Mała, Maleństwo. Podoba mi się. Lubię siebie i swoją wagę
Agnieszka Lendzion: Nazywają mnie Mała, Maleństwo. Podoba mi się. Lubię siebie i swoją wagę Archiwum prywatne
W cyklu Sztuka Jedzenia o sztuce... niejedzenia z Agnieszką Lendzion, fotografikiem, operatorem kamery, rozmawia Gabriela Pewińska.

Wzrost?
162 cm.

Waga?
48 kg.

Zawód?
Fotografik, operator kamery.

Ile waży kamera?
To zależy jaka. Ta najlżejsza jest w telefonie komórkowym, dziś używają jej nawet profesjonaliści. Ja swoje pierwsze operatorskie kroki stawiałam w studiu Telewizji Gdańsk. Tam pracowałam przy kamerach ustawionych na wózku, które były tak ciężkie, że ledwo miałam siłę je pchać, zwykle to kamera pchała mnie. To giganty w stosunku do dzisiejszego sprzętu. Trzeba mieć krzepę, żeby podnieść cały ten mechanizm do góry i jednocześnie ciągnąc wózek w prawo lub lewo pamiętać, że filmuje się na żywo, że trzeba zrobić to czysto, bez wahania. Kamera, którą pracuję dziś, waży około 10 kg.

Publikujemy tylko 5 proc. treści. Resztę, 95 proc. przeczytasz po zalogowaniu się.

Nosisz na ramieniu jedną czwartą siebie.
Pracując, nie czujesz ciężaru. Jeżeli są to zdjęcia, na których bardzo ci zależy, to mimo że wizjer jest mokry od potu, ty trzymasz się dzielnie i myślisz tylko o tym, by wszystko wyszło jak trzeba. Gorszy od ciężaru jest mróz. Kiedy czeka mnie praca w takim zimnie, na przykład podczas filmowania meczu piłkarskiego, czyli stanie 45 minut bez ruchu, trzeba czymś ciepłym się przedtem zaprawić...

Czym ty się "zaprawiasz", rosołem?
Gdy pracuję w tym zimnie, to nagle stwierdzam, że nic już nie czuję, działam na pamięć i modlę się tylko, by napić się herbaty...

Dzień zaczynasz od kawy?
Dzień zaczynam od... oliwy, kawy i czekolady.

Pijesz oliwę?
Z pestek dyni. Łyżkę przed śniadaniem. Dla zdrowia. Od czekolady jestem wręcz uzależniona. To właśnie ona daje mi najwięcej energii, po niej łatwiej wkroczyć w wir codziennych zadań. Zanim wyruszę do pracy, biegam po moim ukochanym parku, potem gotuję sobie jaja na miękko i popijam je owocowym kefirem z musli. Ten mój pierwszy posiłek musi mi wystarczyć na długi czas. Podczas pracy mogę sobie pozwolić jedynie na garść migdałów, koledzy śmieją się, że odżywiam się bardzo kalorycznie. Przeważnie jednak, zanim je zjem, pogubię po drodze. Na tym moim śniadaniu przyjemność samotnego jedzenia jednak się zamyka.

Samotnego?
Kiedy wracam do domu, nie czuję potrzeby przygotowania sobie posiłku. Nie wynika to z lenistwa, zmęczenia, raczej z marzenia, by zjeść w towarzystwie drugiej osoby. Dla mnie wspólny obiad, kolacja to rytuał, pewne niedopowiedzenie wzajemnych relacji. To aperitif przed miłością, dyskusja, dialog. Kiedy mam usiąść do stołu sama, nawet nad nie wiadomo jak wykwintnym daniem, wolę już pójść do baru, restauracji, żeby tylko zjeść pośród ludzi. Taka kolacja ma inny smak. Nawet zwykła bułka z serem, szynką i odrobiną sałaty smakuje inaczej podana przez kogoś, niż przygotowana samemu. Poranna kawa od ukochanej osoby ma niezwykły aromat, czujesz go cały dzień. A kolacja, która jest początkiem nocy, może tyle zdziałać, że sami nie wiemy dokąd zaprowadzi.

Dużo czułości jest w twoim menu.
Gdy komuś dajesz jeść, to jakbyś otaczała go troską, otulała. Poprzez jedzenie wyrażamy uczucia. Nie jestem zwolennikiem suto zawalonych stołów. Nasza kultura żywienia trochę się zmieniła, staliśmy się bardziej otwarci na kuchnie świata, które pozwalają nam na urozmaicenie, czasem nawet na zmysłowe szaleństwo. Ostatnio wspomniałam mamie, że już nie sprawia mi przyjemności przygotowywanie mojej ulubionej sałatki, bo przypomina mi to czas, gdy robiłam ją dla nas obu, gdy jeszcze razem mieszkałyśmy, gdy talerze uginały się od warzyw skrojonych przy lampce wina. Tęsknota za tamtą chwilą powoduje, że smak jest martwy. Nie potrafię już zrobić identycznej sałatki.

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Można tęsknić za jedzeniem jak za ludźmi?
Są smaki, które silnie nawiązują do konkretnych miejsc. Smaki z dzieciństwa na przykład. Szarlotka na ciepło, którą z bratem pochłanialiśmy całą blachę. Jeszcze nie zdążyła ostygnąć... Zupa owocowa z przedszkola, smaki młodości: pierwsze pocałunki, pierwsze lody z polewą czekoladową w McDonaldzie, pierwsze kolacje we dwoje. Pamiętam swoje pierwsze rogaliki z marmoladą, które upiekłam po szkole. Boże, to już dwadzieścia lat temu! Dziś moja potrzeba słodyczy szuka innych doznań. Dojrzalszych, bardziej wyrafinowanych. Dziś rzadko kiedy odczuwam głód. Bywa, że nawet zapominam o jedzeniu. Wstyd się przyznać, ale zdarza mi się wyrzucać jedzenie z lodówki. Nie zdążyłam dokończyć w porę...

Twoja dusza też głoduje?
W tym przypadku przesyt jest wręcz wskazany. Szukając piękna w obrazach renesansu, delektując się nieskończenie muzyką Mendelssohna albo czytając "622 upadki Bunga" Witkacego. O! Tam to dopiero jest uczta dla ciała "…widział ją dotykalną wyrazistością, czuł niesamowity, do utraty zmysłów doprowadzający zapach jej ciała… tak go karmiła swoją namiętnością". Zatem można żyć o chlebie i wodzie w przeświadczeniu sytości duszy. Pustka w sercu nie zostanie zastąpiona żadnym wykwintnym daniem. Przynajmniej w moim przypadku. W przełyku ciężko będzie przedzierać się nawet najdelikatniejszym kawałkom jedzenia.

Ładnie powiedziane.
Zastanawiam się, czy to, co jemy, nie jest również od- zwierciedleniem stanu duszy. Ostatnio mam małe życiowe zawirowania, roztrzepałam się trochę, może przez to przejście z dziewczyny w kobietę, może zbyt wiele innych spraw. Ale jedzenie jest jak te moje porozrzucane książki, które trzeba ułożyć. Sięgasz do lodówki, ale nie możesz znaleźć odpowiedniego "rozdziału", smaku, więc odchodzisz z pustką w środku. Ostatnio czytałam o miłości francuskiej, jaka jest ważna dla partnerów, gdy sobie ufają. Jedzenie jest jak miłość francuska. To delektowanie się, smakowanie, odczuwanie zapachu, wzajemne pobudzanie zmysłów. Może właśnie dlatego samotne jedzenie nie ma dla mnie znaczenia. Potrafię zadzwonić do przyjaciół i spytać: Jemy dziś coś razem? Kiedyś zrobiłam sobie ognistą kanapkę. Myślałam, że umrę. Tost z serem i szynką, do tego pasta wasabi. Nie polecam na romantyczne kolacje. Przestraszyłam się, że całe uczucie wypalił mi ogień.

Co uwielbiasz?
Marcepany. Ale i one, jak wszystko co jadalne, kojarzą mi się z określonymi sytuacjami.

Jedzenie jak historia życia.
Jedzenie jest jak pamiętnik. Jabłka to moje liceum plastyczne na przykład. Ale są też potrawy, do których się nie wraca. Taki twarożek ze szczypiorkiem. Nienawidzę szczypioru. Widzę siebie jako zucha, na obozie. W wielkim namiocie - stołówce była zasada, że dopóki ostatnia osoba nie skończy posiłku nikt nie może wstać od stołu. Wszyscy, oczywiście, czekali... na mnie. Cały twarożek miałam na nogach. Żeby było szybciej, strzepywałam go pod stół, tylko udając, że jem. Nie lubię też pora, cebuli oraz słynnego ostatnio czosnku. Może jestem wampirem? Czasem mam napady jedzenia. Szczególnie, gdy się stresuję. Wtedy muszę natychmiast zjeść czekoladę, to mnie uspokaja.

I na figurę, jak widać, nie wpływa.
Mimo mojej wagi, mam krzepę, na pewno większą niż moi koledzy, którzy dużo jedzą, a potem nosząc kamerę, sapią… Ważne, co jesz. Jedzenie to jak krem do twarzy, musi być dobrze dobrany.

Co się jada na planie filmowym?
Na planach filmowych zazwyczaj są barobusy. Barobusy mają tak fantastyczną obsługę, że sama świadomość ich istnienia powoduje ssanie w żołądku. I nic, tylko czekasz na ten obiad od pani Basi. Plan filmowy żyje swoim życiem. Ludzie poznają się bliżej, są jak rodzina i taki posiłek, zwłaszcza ciepły, jest jak powrót do domu.

Twoja ulubiona, filmowa scena kulinarna?
Chyba ta z filmu "Nietykalni". Po zapaleniu jointa dwójka przyjaciół, mając za sobą długą, wspólną podróż uczenia się słabości i siły, nie może nacieszyć się smakiem zamówionych dań w restauracji.

Gdzie Ty szukasz smaków?
Przeważnie szukam smaku życia, ale nie jest proste, znaleźć ten właściwy. Ostatnio bardzo głodna stała się moja dusza. "Jeżeli opuszczą mnie moje diabły, obawiam się, że ulecą z nimi moje anioły" pisał Rilke i tak trochę jest z moim jedzeniem. Nie potrafię wyważyć. Myślę, że mój organizm jest bardzo tolerancyjny, że przyjmuje mnie z całym dobrodziejstwem. Jedzenie jest również aktem woli. Wola - wyznacznikiem naszych potrzeb. Wiem, że bardziej niż duszę karmię swój organizm. Moja słaba strona, która chce być silna. Dusza wymaga zupełnie innej diety.

Ile waży Twoja dusza?
Zależy, czym ją karmię. Zło pewnie waży więcej niż dobro. Tak szybko można w życiu nabroić, a tak trudno jest dobrem naprawić. Waga jest względna jak czas. Nazywają mnie Mała, Maleństwo. Podoba mi się. Lubię siebie i swoją wagę. Mam siłę, by dźwigać ciężkie rzeczy, często brakuje mi siły, by dźwignąć coś ważnego. Samo jedzenie jest dla mnie modlitwą, uwielbiam mieć czas i jeść spokojnie. Zasiąść do stołu, gdzie wszystko jest na swoim miejscu. Widelec, nóż. Serwetka. Forma to też integralna część uczty. Listek pietruszki może już poprawić nastrój. Chociaż może nie wszyscy są wzrokowcami.

Rozmawiała Gabriela Pewińska
[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki