Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdyby żył, kilka dni temu skończyłby 90 lat. Bogumił Kobiela na Wybrzeżu. Tu wszystko się zaczęło. I skończyło

Gabriela Pewińska
Gabriela Pewińska
Afanasjew widywał Kobielę, jak pędził po Sopocie, razem ze Zbyszkiem Cybulskim: „Zbyszek w jakimś płaszczu bez guzików, opatulony, jedną ręką przytrzymywał poły i latał po ulicy. Taka była moda, aby się gdzieś śpieszyć, trzymać się za poły i biegać. Bobek też latał, ale ten to choć nosił barwne kamizelki ukradzione z rekwizytorni”...

Charakterystyczny „krogulczy” nos wziął ponoć z rekwizytorni teatralnej i jak nałożył, tak mu został, na amen. Tak przynajmniej pisał poeta Jerzy Afanasjew. Ów, w czasach, gdy Sopot wyglądał jak „uzdrowisko dla karcianych królów”, często widywał Kobielę, jak pędził po sopockich ulicach, razem z przyjacielem, niejakim Zbyszkiem Cybulskim: „Zbyszek w jakimś płaszczu bez guzików, opatulony, jedną ręką przytrzymywał poły i latał po ulicy. Taka była moda, aby się gdzieś śpieszyć, trzymać się za poły i biegać. Bobek też latał, ale ten to choć nosił barwne kamizelki ukradzione z rekwizytorni...”. Nie tylko latali po Sopocie, jeździli też po mieście motocyklem, ale ta jazda to była największa miłość Kobieli, który, jak się Cybulski gniewał, to zabierał koło (maszyna była wspólna) i odpływał w siną dal.

Nie zachowało się zbyt wiele zdjęć Bogumiła Kobieli z czasów, które spędził na Wybrzeżu, choć mieszkał tu siedem lat. Jak wtedy wyglądał? Afanasjew sportretował go tak: Szczupły, elegancki, kobieciarz, przystojny, „profilowany”, rozporządzający wielką skalą głosu, wybijający się wielkim głosem ponad tłum (wysoka amplituda), upajający się własnym głosem, śmiejący się głośno, „natężający się”, cieszący się własnym życiem, zamknięty, lubiący jedzenie, plażę, z rękoma w kieszeniach, kluczyki od motocykla, surrealista, anegdociarz, zafrapowany własnymi sprawami”.

Kariera duetu Cybulski - Kobiela zaczęła się ponoć od pewnego dowcipu, jaki zrobili kolegom w sopockim Domu Aktora. Jesienny wieczór, blask świec, wiatr od morza za oknem huczy, gałęzie złowrogo uderzają o szyby, a zgromadzeni tu aktorzy zasłuchani, bo ktoś snuje taką oto dziwną opowieść, którą przytaczam za Afanasjewem: „Pewne małżeństwo wybrzeżowych malarzy wyjechało gdzieś pod Gdańsk na weekend. Dom na odludziu. Nikogo w okolicy. Noc. Małżeństwo malarzy kładło się spać, gdy nagle w oknie ukazała się straszliwa twarz. Och! - krzyknęło małżeństwo. Chwycili za ołówki i każde z osobna odtworzyło zobaczone w oknie oblicze. Rysunki pokazali gospodyni domu. Och! - krzyknęła. I zemdlała. Była to twarz jej męża, który się kiedyś w tym domu powiesił”... Słuchają aktorzy, ciarki im po plecach przechodzą. Wtem - pisze poeta, w oknie ukazała się twarz straszliwa. Och! - krzyknęli aktorzy. Okazało się, „że to Cybulski podsadził Kobielę, Kobiela... spuścił garderobę i przycisnął się do szyby”. Taki surrealistyczny żarcik, Kobiela je ponoć uwielbiał.

Tu wszystko się zaczęło

Na gdańskiej scenie debiutował. Przybył na Wybrzeże po studiach, z grupą absolwentów krakowskiej szkoły teatralnej, w grupie tej byli też m.in.: Cybulski, Leszek Herdegen, Kalina Jędrusik. Przywiozła ich tu Lidia Zamkow, która została kierownikiem artystycznym gdańskiego teatru. Na tych deskach Kobiela grał i reżyserował od 1953 do 1960 roku. Z trzyletnią przerwą (1955-58), gdy -wraz z Cybulskim - został oddelegowany przez teatr do pracy w teatrzyku studenckim Bim-Bom. Pisał tam teksty, reżyserował, był aktorem. W tym czasie, także obaj, stworzyli niezwykle popularny eksperymentalny Teatr Rozmów, do współpracy zaprosili Tadeusza Wojtycha, Wandę Stanisławską-Lothe i Alicję Migulankę. I tak oto 5 czerwca 1957 roku w salce Klubu Artystów Wybrzeża w Sopocie na pięterku, naprzeciw domu towarowego, odbyła się niecodzienna premiera sztuki Jeana - Paula Sartre’a „Przy drzwiach zamkniętych”. Reżyserował Cybulski. Malwina Szczepkowska w książce „20 lat teatru na Wybrzeżu” relacjonowała tamten wieczór tak: „Salka jest zatłoczona krzesłami, niewiele miejsca pozostawiono artystom. Premiera odbywa się w gorączce nieukończonych przygotowań, brakuje zaplanowanej rzeźby, jakiegoś elementu dekoracyjnego. Kobiela sypie się w tekście swojej potwornie długiej roli. Ale pomimo to premiera jest wydarzeniem. Bardzo trudne zadanie dla aktorów stuszować sensacyjną anegdotę na rzecz dyskusji intelektualnej, a mimo to ani przez chwilę nie zatrącić o nudę. W dużej mierze udało się to Bogumiłowi Kobieli i Wandzie Stanisławskiej-Lothe”.

Nago na postumencie

Kobiela i Cybulski mieszkali w Sopocie na ulicy Świerczewskiego (dziś Andersa 11). Wynajmowali tu pokój. Afanasjew tak pisał o tym miejscu:„Zdaje się, pomimo że mieszkali razem, odnajmowali sobie co miesiąc to mieszkanie nawzajem i jeden od drugiego zdzierał przy tym strasznie. Aby tam wejść, trzeba było dzwonić po kilkanaście razy, beczeć, porykiwać pod oknami, nim otworzono balkon i zawołano oczekującego pacjenta. Pokój mały, wysoki, pełno w nim rynsztunku sportowego, zdjęć Zbyszka z harcerstwa, potem chyba coś od komunii Kobieli, rękawice, łóżko na nartach” .

Opisał też pewne imieniny, kiedy to Kobiela witał gości... goły, upozowany na podwyższeniu.

Po latach młodszy brat aktora, Marek Kobiela, który całe lata przyjeżdżał do Sopotu na wakacje, tak zapamiętał tamten pokój:

- Mebli właściwie nie mieli, żyrandol zrobili sobie z trzech brzozowych patyków. Nad drzwiami wisiały szpady i ochronny hełm szermierczy. Spali na materacach. Żadnych rozbieranych imienin nie pamiętam, ale przyjeżdżałem tam często z mamą, więc może wtedy trochę się pilnowali... W pamięci utkwił mi szczególnie taras z widokiem na górny Sopot, pełen kwitnących ogrodów. Te zapachy sopockiego czerwca... Kurortowe. Brat wychodził na balkon, wciągał powietrze i mówił: Ależ tu pachnie! Prawie jak w Tenczynku! Czyli w miejscu, gdzie stał jego rodzinny dom. Mnóstwo ludzi przewinęło się przez ten pokój! I takich, co tylko chcieli zahaczyć się na jedną noc - bo wtedy na lato wszyscy przyjeżdżali do Sopotu - i przyjaciół. Gościł na Świerczewskiego Sławomir Mrożek, wtedy jeszcze pisał teksty dla Bim-Bomu. Albo Romek Polański, Kuba Morgenstern. Częstym gościem był Jerzy Afanasjew, który przecież mieszkał w Sopocie. To mieszkanie to była oaza, urządzona w sposób strasznie prymitywny...

Bobek i dzieci

Dzieci mieszkające w tej kamienicy uwielbiały pana Bobka, bo pan Bobek uwielbiał dzieci. A dzieci, które uwielbiał, wykorzystywały tę sympatię z premedytacją. Na przykład, na okrągło, bawiąc się w jego kremowym Fiacie 500, który zostawiał otwarty na podwórku przed domem. Tym samochodem zabierał Kobiela dzieciaki sąsiadów na przejażdżkę, na przykład wtedy, gdy pędził na jakąś bibkę do kawiarni Grand Hotelu. Parkował, kazał wysiadać i beztrosko znikał. Sześciolatki musiały wracać do domu same, nie znając dobrze drogi do domu.

„Brat Kobieli” i wszystko jasne

- Śledziłem wszystko, co brat robił. W teatrze. W filmie. Starałem się być blisko - wspominał przed laty Marek Kobiela. - A wakacje spędzałem zawsze razem z nim. Pamiętam, jak powstawały scenariusze do kolejnych programów Bim-Bomu, właśnie w pokoju na Świerczewskiego. Jurek Afanasjew, Jacek Fedorowicz, Wowo Bielicki - studenci wtedy - tu rodziły się ich pomysły. A ja byłem tego świadkiem! A Sopot latem to był Grand Hotel z fajfami, dancingami. Wszędzie wpuszczano całą naszą grupę, po znajomości. No i ta plaża, od południa - bo przecież rano się nie wstawało - rządzili tam wszyscy bimbomowcy i ich przyjaciele. Pamiętam Romka Polańskiego, jeszcze wtedy studenta łódzkiej filmówki, który kręcił tam „Dwóch ludzi z szafą”, zagrały w nim nawet moje plecy. „Kobielę na plaży” kręcił na sopockiej plaży Andrzej Kondratiuk. Zrobił też razem z jazzmanem - Ptaszynem Wróblewskim etiudkę „Dwóch ludzi z łodzią”. Historia toczy się w Łazienkach Północnych. Jest łódka i dwóch panów kadrowanych symetrycznie. Pierwszą wersję Andrzej przetrenował na mnie i na Jasiu Zylberze, nieżyjącym już muzyku. W drugiej wersji zagrał brat i Ptaszyn właśnie. W ogóle ogromnie interesowaliśmy się jazzem. Te wszystkie sopockie festiwale jazzowe, przeżywaliśmy je bardzo, łącznie z jam sessions, które odbywały się w Żaku i Grand Hotelu, w restauracji na parterze. Występowałem w tym środowisku jako brat Kobieli. Zawsze było wiadomo, o kogo chodzi. „Brat Kobieli” i wszystko jasne. Właściwie przez wszystkich tak zostałem zapamiętany. Poza tym ja spijałem ten miód. Kiedy się świętowało, oblewało sukcesy brata, cieszyło z jego osiągnięć, fetowało premiery... Ale ta żmudna praca aktorska, to rzemiosło - z tym on zostawał sam. Sam to przeżywał. Podziwiałem go i za to, że nigdy nie uczył się tekstu. Wystarczyło, że raz przeczytał i wszystko zapamiętywał błyskawicznie. Pamiętam, jak byliśmy u brata z mamą w 1953 roku, gdy dopiero zaczynał pracę w Teatrze Wybrzeże. Grał wtedy w „Zwadach miłosnych” na scenie sopockiej. Pamiętam atmosferę tamtego Sopotu, z tym śniegiem takim nie bardzo, w każdym razie nie takim jak w górach, z kawiarnią przed południem w Grandzie, z nieliczną grupą bywalców, z obiadami w przeszklonej sali restauracyjnej, z trochę taką zaściankową, sentymentalną atmosferą. Pierwsze tygodnie życia w Sopocie, zanim dostał pokój na Świerczewskiego, brat zatrzymał się w słynnej Mewie, mieszkał tam też wtedy Stanisław Dygat. Inny był wtedy ten kurort... Taki trochę spowolniony, senny... Stołowaliśmy się w paszteciarni, prowadził ją pan, którego nazywaliśmy Klopsik. Specjalnością tego baru były klopsy dalekomorskie, z mielonej ryby. To było w Łazienkach Południowych. Zresztą Łazienki Południowe były wtedy démodé, nie bywało się tam absolutnie! Ale klopsiki były grzechu warte...

Stop! Żona wysiada

W archiwach zachowały się zdjęcia ze spektakli, w których grał na gdańskiej scenie. Był Wajnonenem w „Tragedii optymistycznej” (1954), Robinsonem w „Pannie bez posagu” (1954), Attache w sztuce „Pan Puntila i jego sługa Matti” (1955). Największy jego popis to tytułowa rola w „Kaliguli” K.H. Rostworowskiego (1959), wreszcie rola ostatnia na Wybrzeżu - Hieronim w „Pierwszym dniu wolności” (1960).

O jego kreacji w „Kaliguli” recenzenci pisali: „Kobiela zagrał swą wielką rolę, nie wiem, czy nie największą w dotychczasowej karierze artystycznej”. Albo: „Kaligula - to wielka rola Bogumiła Kobieli. Kobiela gra niezwykle inteligentnie. Nie zgrywa się, choć rola jego daje tyle po temu okazji. Środkami bardzo nowoczesnego, niesztampowego aktorstwa - oddaje szamotanie się Kaliguli, jego bezlitosną samowiedzę, paranoiczność i infantylizm. Raz jest jak gdyby obojętnym na wszystko starcem - to znów śmiertelnie przerażonym dzieckiem. Budzi litość, wstręt i grozę. To dużej miary kreacja”.

Fotografie Johna Faltina dokumentują zmiany zachodzące w mieście, prezentują najważniejsze budynki i ulice

Księgowy, który sfotografował Sopot. Wystawa zdjęć Johna Fal...

- Pamiętam próby tego przedstawienia - mówi aktorka Krystyna Łubieńska. - Pamiętam też, jak podczas którejś z nich cieszył się, że wyjeżdża do Warszawy na plan filmowy. Położył się pomiędzy krzesłami ustawionymi na scenie i emocjonował, jaka to teraz przed nim kariera! - Nareszcie naprawdę będę grał! - wołał rozentuzjazmowany. - Dostałem główną rolę w filmie! Wreszcie skończą się te męki sceniczne! Promieniał! Myślę, że to chyba było przed zdjęciami do „Zezowatego szczęścia” Munka... Zagrałam w dwóch sztukach, które Bobek reżyserował ze Zbyszkiem w Teatrze Wybrzeże: w legendarnym „Jonaszu i błaźnie” byłam Hrabianką Barbarą, w „Królu” - Zuzanną, córką tytułowego Króla, którego grał Zdzisław Maklakiewicz, a w „Kaliguli” wyreżyserowanym przez samego Zygmunta Hübnera towarzyszyłam Kobieli w roli jego scenicznej żony Caesonii. Utkwił mi też w głowie pewien dzień, jak to z Bobkiem jechaliśmy samochodem na próbę „Kaliguli” do Gdyni z Sopotu, wszak mieszkaliśmy niemal po sąsiedzku. Zabrał się też z nami Cybulski, jedynie towarzysko, bo nie grał w tamtym przedstawieniu. W okolicach Kolibek nie wytrzymałam i krzyknęłam do Bobka: - Stop! Zatrzymaj samochód, wysiadam, dalej pojadę autobusem. Bobek zdumiony: - Co ci do głowy strzeliło, przecież spóźnisz się na próbę! Nie uległam: - Wysiadam! - Dlaczego? - nie rozumiał. - Bo chcę żyć! - odparłam. Okropnie prowadził samochód. Nie lubiłam z nim jeździć, ale grać z nim to była duża przyjemność. Często go wspominam, trudno uwierzyć, że żył ledwie 38 lat, że nie ma go już ponad pół wieku. W Gdańsku chyba był szczęśliwy. Tu wszystko się dlań zaczęło i - co za smutne zrządzenie losu - skończyło. Po wypadku samochodowym, któremu uległ w lipcu 1969 roku w okolicy Bydgoszczy, został przewieziony do gdańskiego szpitala. Tam zmarł. Ale wspominając Bobka, nie można się smucić... Kochał żartować! Uwielbiał wygłupy. Często nam, aktorom, opowiadał, jak to ze Zbyszkiem Cybulskim pracowali w paryskim zakładzie pogrzebowym...

Nie takie smutne zakończenie

Anegdotę, którą wspomina Krystyna Lubieńska, opisał ze szczegółami w „Sezonie kolorowych chmur” Jerzy Afanasjew: „Z westchnieniem przypominam sobie, jak Bobek z przyjacielem - gdy Stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki skończyło im się w Paryżu - zaczęli pracować w zakładzie pogrzebowym. Praca oryginalna i wzięta. Bobek grał rolę znakomicie. Wrodzony wyraz twarzy, pełne smutnej elegancji ruchy. Zbyszek jednak wchodził do francuskich mieszkań szczęśliwie uśmiechnięty od ucha do ucha, z wieńcem w garści, promieniował wprost zdrowiem i wewnętrznym zadowoleniem. No i oczywiście skończyło się to wypowiedzeniem pracy. Szefem był przedwojenny polski producent filmowy. Przez sentyment dla aktorów starał się im udostępnić swoje nowe, oryginalne poletko działalności artystycznej”.

Taki surrealistyczny żarcik. Uwielbiał je ponoć.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki