Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziewczynka na plaży

Barbara Szczepuła
Archiwum
Na pustej plaży leżą wyrzucone przez jesienny sztorm meduzy. Mała dziewczynka zbiera je i wrzuca do wody, bo wie, że na piasku nie przeżyją. Starsza pani, która siedzi na belce pozostałej z przedwojennego mola, pyta z niepokojem: - Gdzie twoja mamusia? - Umarła. - A tatuś?- Też umarł. Pani ze współczuciem kiwa głową. Mówi coś do dziewczynki, ale szum morza zagłusza jej słowa.

Dom przykucnął w ogrodzie, twarzą zwrócony ku morzu, niczym żona rybaka wypatrująca powracającej łodzi*. Przyjechałyśmy z Lucyną do Brzeźna szukać widoków i zapachów z jej dzieciństwa, ale pozostało ich już niewiele.
W sadzie, który dla małej dziewczynki był prawdziwie zaczarowanym ogrodem, otoczonym malinowym żywopłotem przetykanym krzewami agrestu i porzeczek, który spoglądał przyjaźnie na ogród warzywny pełen chrupiących rzodkiewek, sałaty, która miała wiecznie zielono w głowie, marchwi z rozczochraną czupryną…
, więc w tym właśnie miejscu stoi dziś zwalista willa, a tam, gdzie znajdował się jej dom rodzinny, zbudowano pawilon z salonem fryzjerskim.

Pod koniec lat pięćdziesiątych, o których Lucyna mi opowiada, Brzeźno było jak kobieta po przejściach, ale nadal ze śladami dawnej urody. Jeszcze piękne, ale już naznaczone śmiercią. Stojący nieopodal jej rodzinnego domu najokazalszy gmach w okolicy - Kurhaus - przyciągał wzrok swoimi werandami z drewnianymi aplikacjami. Wyższa, środkowa część budynku z belkowaniem wspartym na pilastrach posiadała ażurową attykę. Ale już tu i ówdzie pojawiały się liszaje, zacieki i szyby zabite dyktą. Do schludnych pokoi, przeznaczonych dla zamożnych kuracjuszy, wciśnięto rodziny rzucone tu zza Buga.

Stawiały na parkiecie kuchnie węglowe, wieszały pranie na sznurkach rozciągniętych pod sufitem, ocieplały werandy i grodziły byle czym sale Kurhausu, by jakoś oddzielić się od sąsiadów. Waterklozety szybko się pozatykały, bo z braku papieru toaletowego używano gazet. Starannie utrzymany park porósł chwastami, płot rozkradziono. Tylko elegancka brama tkwiła bez sensu jak wartownik, którego zapomniano odwołać z posterunku. Najdłużej trzymał się kort, ale i on powoli umierał, wspominając panny w białych spódniczkach i dżentelmenów z rakietami tenisowymi w dłoniach…

Nowi mieszkańcy Brzeźna słuchając jesienią wycia wiatru i groźnego ryku morza, które - jak się wydawało - wedrze się za chwilę do mizernych rybackich chatek, żegnali się z przestrachem, a nawet zapalali gromnice, szczególnie wtedy, gdy wyłączano prąd, co zdarzało się dość często. Tęsknili do swoich utraconych na Wschodzie krajobrazów, miasteczek i wsi, szerokich pól, ciepłego klimatu i błękitnego nieba. Rodzice Lucyny w latach czterdziestych i pięćdziesiątych nie remontowali domu, bo liczyli, że powrócą do Lwowa. Nad chłodnym morzem byli z kaprysu historii chwilowo, jak na przeciągających się wakacjach, jak przelotne ptaki, które przycupnęły na moment na obcym brzegu.

W Brzeźnie spotkali się z przedwojennymi mieszkańcami podupadłego kurortu, którzy nie zdążyli, albo nie mogli ewakuować się do Niemiec. Twardy akcent tych, których nazywano autochtonami, narażał ich na szykany.

- Nienawiść do Niemców była ogromna - wspomina Zbyszek, kolega starszego brata Lucyny, którego teraz spotykamy na ulicy. - Kaszubów także nazywano Szwabami, bo mało kto wiedział coś o skomplikowanych losach Pomorza. Moja mama zaprzyjaźniła się z sąsiadką, która była gdańszczanką. Została żoną wilniuka, co nie podobało się sąsiadom. Mówiono o nim: "ten, który ożenił się ze Szwabką". Wilniucy trzymali się razem i nie za bardzo lubili się z lwowiakami, ale jednoczyli się przeciw Szwabom. Któregoś dnia, gdy Zbyszek wrócił ze szkoły, pani Hanna była u mamy, która była krawcową i szyła sąsiadkom sukienki.

- Przy herbatce rozmawiały o długości rękawów, a ja byłem czegoś zły, może dwóję dostałem, i w pewnym momencie, gdy pani Hanna zażartowała ze mnie, wściekłem się i rzuciłem: Szwabka! Mamy o mało szlag nie trafił, musiałem panią Hannę gorąco przepraszać i od tego czasu już się pilnowałem, choć w szkole ciągle wyzywaliśmy kolegów, którzy nie wymawiali "r" i w domu szprechali po niemiecku…

Mieszkali więc w tych szwabskich domach, spali w szwabskich łóżkach, jedli na szwabskich talerzach, a przy ich stołach psioczyli na Hitlera (głośno) i na Stalina (szeptem). Tata Zbyszka trzymał na strychu poniemiecki radioodbiornik Mende. Zainstalował tam specjalną antenę i gdy słuchał polskich audycji z Londynu syn musiał bawić się przed domem, by ostrzec ojca, jeśli pojawi się wojskowe auto z pelengatorem. Wprawdzie krążące po ulicach pojazdy miały wykrywać nie odbiorniki, a nadajniki, bo w kręgach ludowej władzy panowała szpiegowska obsesja, ale - jak mawiał ojciec -strzeżonego Pan Bóg strzeże.

***
Mieszkańcy Brzeźna hodowali na podwórkach kury i króliki, a nawet wieprzki i kozy. Krowy wypasano na łąkach okalających dzielnicę. W letnie wieczory pani Prostakowa z witką w ręku pędziła swoje krasule ulicą Walecznych. Lucyna wiedziała, że zaraz zacznie je doić, a mama weźmie kankę i pójdzie do niej po świeże mleko.

Gruba żona rybaka dwa razy w tygodniu sprzedawała śledzie, flądry i dorsze prosto z wózka, który ciągnęła za sobą przez Brzeźno, wołając: Rhyby, świeże rhyby…

W kartofle zaopatrywano się raz na rok. Jesienią pojawiali się dostawcy, ale nikt nie wiedział, kiedy dokładnie przyjadą, więc w długiej kolejce koczowano nieraz przez kilka dni przed budynkiem, w którym towar był rozładowywany. Kobiety stały cierpliwie w zimowych paltach, w ciepłych chustkach. Gdy pojawiał się transport tłoczyły się, by chwycić kilka ziemniaków, ugotować je w domu i sprawdzić smak. Mama i babcia Lucynki znały się na ziemniakach jak nikt. Kartofle nie powinny być ani zbyt żółte, ani zbyt białe i musiały rozsypywać się po ugotowaniu. Po degustacji decydowały, czy i ile kupić.

Kapustę kiszono, zaś szatkownicę pożyczało się od pani Chamerowej z ulicy Łamanej. Były to dość duże metalowe ostrza wmontowane w drewnianą obudowę. Jesienią stawiało się w kuchni ocynkowaną balię na dwu stołkach i zaczynało się szatkowanie. Mama, babcia i starsza siostra w chustkach na głowach, cięły główki kapusty razem z marchwią, ugniatały ją w beczce, przysypując ją solą i małymi, zielonymi jabłuszkami. Potem beczkę przykrytą drewnianym wiekiem obciążonym polnym kamieniem ustawiano blisko kuchni, by dojrzewała w cieple.
Po kilku dniach kapusta puszczała sok, pieniła się, kipiała. Babcia pilnowała kiszenia, codziennie starannie myła wieko i kamień. Pewnego dnia decydowała, że kapusta może już zacząć leżakowanie w chłodnej piwnicy. Całą zimę jedliśmy chrupiące surówki, kapustę zasmażaną z kminkiem, pierogi i bułeczki drożdżowe nadziewane kapuścianym farszem. A największym rarytasem były kapuściane jabłuszka.

Niemniej ważnym urządzeniem był magiel. Stał w szopie u pani Baranowej przy Emilii Plater. Ogromna, wypełniona kamieniami skrzynia przesuwała się na dwóch drewnianych wałkach, na które nawijało się bieliznę. Kręcenie korbą stanowiło ulubioną zabawą podrastających chłopców, którzy wraz z matkami nosili pościel do wymaglowania.

***
Dochodzimy do skrzyżowania ulic Gdańskiej i Korzeniowskiego. Przez lata mieściła się tam restauracja U Dariusza, w której ojciec Zbyszka grał na perkusji w pięcioosobowym zespole muzycznym. Muzycy przyjechali tu w czerwcu 1946 roku z Jarosławia, aby trochę zarobić podczas wakacji, grając wczasowiczom do tańca. Brzeźno tak się im spodobało, że już tu zostali. Ojciec Zbyszka załatwił sobie w kwaterunku małe mieszkanie na poddaszu, ściągnął żonę i syna. To był dosłownie Dziki Zachód, dzielnica zaliczana do strefy nadgranicznej, odseparowana od centrum miasta laskami, łąkami, stawami.

Wieczorami żołnierze z jednostki Wojsk Ochrony Pogranicza w Nowym Porcie patrolowali z psami plaże. W dzień ćwiczyli na pobliskim poligonie, co przyciągało chłopców, którzy z zachwytem przyglądali się ich wyczynom na strzelnicy i przyrzekali sobie, że kiedyś zostaną żołnierzami. W rankingu wymarzonych zawodów wygrywał jednak marynarz. Przemierzał morza i oceany, a gdy wracał z rejsu tańczył U Dariusza z najpiękniejszymi dziewczynami i dawał im w prezencie pończochy oraz czekoladę.

- Chłopaki, nie macie starszej siostry? - pytali marynarze spotkane na ulicach dzieciaki.
Ulubionym miejscem zabaw był park, oswojony las - jak pisze Lucyna - w którym sosny kłaniały się pogańskim zwyczajem wschodzącemu słońcu. Najciekawszym miejscem były bunkry, pozostałości z I wojny światowej. Kusiły tajemnicze wejścia, ciemne korytarze, betonowe schodki prowadzące w otchłań… Pewnego dnia dzieci usłyszały szczekanie psa dochodzące z jednego z bunkrów. Gdy tam pobiegły, zobaczyły małego zrozpaczonego kundelka i nogi wiszącego mężczyzny…

***
Z Gdańskiem łączył Brzeźno tramwaj numer 5, który długo jechał przez pustkowie. Wieczorami pasażerom robiło się jakoś nieprzyjemnie. Nieopodal ulicy Chrobrego widać było drewniane baraki ogrodzone drutem kolczastym, ale kto siedział w tym obozie dzieci nie wiedziały, rodzice nie chcieli na ten temat mówić, kazali odwracać głowy w drugą stronę.

Ale intuicja podpowiadała, że działo się tam coś strasznego. Podobny obóz o nazwie Narwik był w Nowym Porcie, gdzie trzymano nie tylko Niemców, ale i Polaków. - W Nowym Porcie - wspominali szeptem przy wódeczce rodzice i sąsiedzi - w 1946 roku polała się krew. W sierpniu wybuchł strajk dokerów, protestujący zebrali się przed budynkiem zarządu portu, w tłum wmieszali się ubecy, doszło do szarpaniny, jeden z dokerów został postrzelony, zdesperowani ludzie rzucili się na funkcjonariusza i rozszarpali go…

Dzielnicę natychmiast otoczono kordonem wojska, informacja oficjalna była taka, że "niemieccy dywersanci zaatakowali Nowy Port i trzeba się z nimi rozprawić". Niebezpiecznie było o tym mówić, więc tata Zbyszka, który mógł wiedzieć coś więcej na ten temat, nie dzielił się swoją wiedzą z rodziną. A chyba wiedział, bo grał nie tylko U Dariusza w Brzeźnie, ale i w Atlantyku oraz w Oazie w Nowym Porcie. Milczeli też inni mężczyźni, choć wielu z nich pracowało w porcie, a niektórzy byli świadkami wydarzenia.

W knajpie U Dariusza w Brzeźnie zawsze było wesoło. Bawili się tam głównie marynarze, żołnierze i ubecy właśnie, którym kwintet (Eberhard Stasz - fortepian, Antoni Pilc - kontrabas, Sylwester Sztukowski - trąbka, Jan Malinowski - saksofon, Marian Szymański - perkusja) przygrywał do kotleta i ciepłej wódki serwowanej w litrowych butelkach… Mieszkańcy Brzeźna nie mieli pieniędzy by bywać w knajpach, nawet letnicy wybierali raczej "obiady domowe".

Mama Lucyny, jak wszyscy sąsiedzi, wynajmowała pokoje letnikom. Dzieci przenosiły się wówczas na werandę, babci urządzano miejsce do spania w komórce pośród krzaków bzu. W pokoikach na piętrze rezydowali goście. Lucynka chodziła z nimi na plażę. Na płatnej plaży było bardzo elegancko. Przedwojenne przebieralnie dla pań i panów, długi drewniany pomost, budka dla ratowników, a nawet solarium. Na piasku wśród huśtawek, leżaków i koszy rozkładano koce, na których kobiety w halkach albo nawet w majtkach i biustonoszach wystawiały do słońca swoje blade ciała. Wiele z nich widziało morze po raz pierwszy w życiu.

***
Ojciec Lucyny wstawał codziennie o piątej rano i jechał tramwajem do pracy do Wrzeszcza. Budował gmach opery i filharmonii. Gdy go skończył, ojciec Zbyszka przestał grać w knajpach i wraz z kolegami z zespołu zatrudnił się w orkiestrze symfonicznej. Nie był wykształconym muzykiem, a raczej, jak zwykł mawiać, "Jankiem Muzykantem". Przed wojną w Jarosławiu grał w wojskowej orkiestrze. W operze zorganizowano egzaminy, w których mogli wziąć udział także amatorzy, Marian Szymański przeszedł je pomyślnie i z dnia na dzień skoczył z Oazy w Nowym Porcie prosto między gdańskich filharmoników. To był awans!

Gdy ojciec Lucynki przynosił czasem darmowe bilety do opery mama była wniebowzięta. Czerniła brwi, malowała usta, wkładała buty na wysokich obcasach, kapelusz i rękawiczki, pod rękę z tatą szli na przystanek "piątki", która wiozła ich do wielkiego świata. Pewnego razu mama wróciła rozzłoszczona, bo tato nie tylko zasnął podczas przedstawienia, ale nawet zaczął chrapać.
Ich najstarsza córka Nadzieja zakochała się w chłopcu z rodziny mówiącej w domu po niemiecku, która zresztą wkrótce wyemigrowała do Frankfurtu.

Znajdzie sobie odpowiedniego kawalera - cieszyła się mama i paliła listy, które słał do narzeczonej Marian. Tymczasem przyjechał po czterech latach z suknią ślubną i wywiózł Nadzieję za granicę. Wtedy dopiero, a były to lata sześćdziesiąte, stało się jasne, że II wojna światowa już się skończyła.

***
- No dobrze, ale co z tą sierotką? - pytam, gdy siadamy w jednej z nowych kawiarni przy nadmorskiej promenadzie. - Czemu powiedziałaś tej pani na plaży, że twoi rodzice umarli?

- To zgubny wpływ literatury na życie! - śmieje się Lucyna. - Mama czytała mi baśnie Andersena i bardzo przejmowałam się losem sierotek. Skończyło się solidnym laniem, gdy mama znalazła mnie na tej plaży.

Cytaty zaznaczone kursywą zaczerpnęłam z wydanej właśnie książki Lucyny Szomburg "Obrazki z Brzeźna". Korzystałam też ze wspomnień Zbigniewa Szymańskiego (rękopis) i Przewodnika po Brzeźnie Waldemara Nocnego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki