Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Debata Hillary Clinton i Donalda Trumpa. Dwoje kandydatów i 50 milionów twittów

Dr Janusz Sibora
Co łączy Hillary Clinton i Donalda Trumpa? Największy w historii procent braku zaufania do kandydatów na urząd prezydenta.

Amerykanie mogą wybierać między sześciokrotnie bankrutującym milionerem megalomanem, który politykę wypłukał z wartości, a byłą pierwszą damą i szefową dyplomacji uwikłaną w duże i mniejsze skandale, zamiatane pod dywan przez obecną administrację. Chciwość Clintonów obrosła już legendą, w kontekście ich płatnych „wykładów” dla zamkniętego grona słuchaczy, złożonego z bankierów lobbystów. Na ich przykładzie doskonale sprawdza się powiedzenie, że prezydentura to złote drzwi obrotowe z Białego Domu do wielkich pieniędzy w biznesie.

Ameryka znalazła się na rozdrożu. W 1858, u progu wojny domowej dzielącej Północ z Południem, podczas siedmiu prezydenckich debat (proponowano 50) Abraham Lincoln wygłosił płomienne przemówienia, w których rozwijał swą myśl o nieprzychylnych prawach i mówił o „podzielonym domu”. Określenia te bez problemu można przenieść na grunt obecnej kampanii.

W amerykańskiej kulturze politycznej debaty prezydenckie miały w sobie coś z atmosfery jarmarku. Przyjazd do kolejnego miasteczka położonego na trasie przedwyborczej wędrówki rywalizującego z Lincolnem Stephena Douglasa oznajmiał wystrzał z armaty zamontowanej na platformie wagonu. Wyśmiewano jego kiczowaty ubiór, określany jako „kostium plantatora”: koronkowa koszula, niebieska marynarka, biały kapelusz z ogromnym rondem. Były flagi, orkiestry, karykatury przeciwnika. Nieprzychylni Douglasowi dziennikarze pisali o nim ostro: „ślina i piana, które płyną mu z ust, znamionują początki obłędu”.

Ze Springfield w Illinois roku 1858 przenieśmy się na Uniwersytet Hofstra w Hempstead na Long Island. Jest poniedziałkowy wieczór. Wytworzono atmosferę wielkiego medialnego widowiska (30 sekund reklamy przed debatą kosztowało 225 tys. dol.). Zjawiają się główni bohaterowie. Hillary Clinton przebrała się za butelkę sosu pomidorowego i nałożyła sztuczny uśmiech, który towarzyszył jej podczas całej debaty. Donald Trump założył błękitny krawat (kolor demokratów), który zapewne miał mu nadać bardziej „prezydencki” wygląd. Rozpoczynała się debata określana często mianem super bowl amerykańskiej polityki.

Obok telewizji nowy wymiar debacie nadał internet i media społecznościowe.

Hillary Clinton zmierzyła się z Donaldem Trumpem dokładnie 56 lat po słynnej, pierwszej telewizyjnej debacie Nixon - Kennedy. Mimo iż upłynęło ponad pół wieku, po dziś dzień stanowi ona punkt odniesienia do analizy debat współczesnych. To wówczas rozpoczęła się era wizualnej polityki. Walter Shapiro, znany dziennikarz i speechwriter Cartera, powiedział: „Po raz pierwszy w historii bardziej zaczęło się liczyć to, jak kandydat wygląda, niż to, co mówi”.

To wówczas Nixon nie docenił nowego medium. Lista popełnionych tego dnia przez niego błędów jest długa: w dniu debaty wstał o piątej rano i miał zaplanowane wiece wyborcze (Kennedy bawił przez tydzień na Florydzie, przyleciał wypoczęty i opalony), nie ogolił się, w studiu się pocił, marynarka źle na nim leżała, ponieważ schudł w szpitalu kilka funtów, szary kolor marynarki prawie całkowicie zlewał się z kolorem ścianki studia telewizyjnego (Kennedy wystąpił w granatowym garniturze), podczas debaty zwracał się do Kennedy’ego, a nie do Amerykanów i w końcu… uczynił to, czego podczas debaty absolutnie nie wolno robić - pięciokrotnie przyznał rację swemu adwersarzowi.

Skutki były opłakane. Nixon utracił swe prowadzenie w sondażach. Debatę tę oglądało blisko 70 mln widzów (w 1960 r. 80 proc. gospodarstw domowych miało telewizory), a 57 proc. osób przyznało, że debata miała wpływ na ich decyzje. Co najważniejsze, 6 proc. głosujących przyznało, że podjęło decyzję o tym, na kogo będą głosować, polegając tylko na przekazie telewizyjnym. Tak na marginesie warto odnotować, że słuchacze radia twierdzili, iż debatę wygrał Nixon.

Siła rażenia prezydenckiej debaty telewizyjnej była tak duża, że na lat 16 można było zamknąć studia telewizyjne. W 1964 Lyndon Johnson odmówił udziału w debacie. Podobnie uczynił Nixon w 1968 i 1972 roku. Pierwszą po tak długiej przerwie debatę zapamiętaliśmy ze słynnego potknięcia Geralda Forda, który stwierdził, że Europa Wschodnia nie jest zdominowana przez ZSRR. Moderujący ją Max Frankel z „New York Timesa” powiedział: „Przepraszam, co?”. Co ciekawe, podczas debaty gafa ta nie wybrzmiała tak mocno. Dopiero następnego dnia prasa nadała jej właściwy polityczny wymiar.

W 1980 roku Carter przegrał z Reaganem, który wówczas zadał słynne pytanie: „Czy powodzi się Wam lepiej niż cztery lata temu?”. Clinton, ten „mistrz przeciętnych Amerykanów”, pokonał w 1992 roku Busha zdaniem: „W moim stanie, gdy ludzie tracą pracę, istnieje duża szansa, że znam ich po imieniu”. W pierwszej debacie ani Clinton, ani Trump takich zdań nie wypowiedzieli.

Można powiedzieć, że debata rozpoczęła się w jedwabnych rękawiczkach. Trump wyliczył, że kalkuluje mu się być grzecznym i nie dać się sprowokować. - Chcę, aby Pani była dzisiaj zadowolona - oświadczył. Tak było mniej więcej do 25 minuty. Spokojny dotąd Trump wraz z upływem czasu i pojawianiem się nowych, niewygodnych wątków (zeznanie podatkowe, posunięcia o znamionach rasistowskich, wypowiedzi poniżające kobiety) stawał się coraz bardziej emocjonalny.

Gospodarka, problemy rasowe, stan bezpieczeństwa. Te trzy problemy wypełniły dziewięćdziesiąt minut debaty. Gdy Clinton bezbarwnie, aczkolwiek merytorycznie poprawnie opowiadała o równej płacy dla kobiet, płacy minimalnej i płatnych urlopach rodzicielskich - Trump bił w wojenne bębny, mówiąc o ucieczce amerykańskich firm do Meksyku i Chin. Straszył wysokością zadłużenia, w jakie popadły Stany Zjednoczone. Pierwsze pół godziny debaty należało do Trumpa. Atutem było jego biznesowe doświadczenie. To była jego - co prawda krótka - ale na tle pozostałej najlepsza część debaty. On jest praktyczny. Był autentyczny i przekonujący, gdy mówił o przestarzałej amerykańskiej infrastrukturze. Zyskał wiele, wskazując na zaniedbane autostrady i rdzewiejące mosty. Boleśnie zabrzmiało porównanie lotnisk w Nowym Jorku i Los Angeles do lotnisk w trzecim świecie. Chwalił za lotniska Dubaj, Katar i Chiny. O przestarzałych B52 powiedział, że mogą na nich latać nasi ojcowie i dziadkowie. Ameryka ma olbrzymi dług, więc potrzebny jest protekcjonizm. W jego wydaniu to będzie neoprotekcjonizm.

Tym, co podczas debaty miało merytoryczną wartość i mocno podzieliło obu kandydatów, były podatki. Clinton chce podnieść podatki najbogatszym i z tego finansować programy socjalne. Trump odwrotnie. Zapowiada ich obniżenie z 35 proc. do 15 proc. Ma to ożywić gospodarkę, tak jak zrobił to Reagan (obniżył federalny podatek dochodowy o 30 proc.) w latach osiemdziesiątych. Będzie to dobre tak dla biednych, jak i dla bogatych, niezależnie od koloru skóry. W hasła te wsłuchują się uważnie nawet Afroamerykanie z Harlemu. Być może dzięki temu będą mogli otworzyć ponownie małe sklepiki lub bary. Jak widać, linie podziału wśród głosujących są tak kręte jak Missisipi.

Debata to nie tylko treść, lecz również styl. Trump wyróżniał się umiejętnością wtrącania się i przerywania. Uczynił to aż 51 razy. Była pierwsza dama nerwy trzymała na wodzy i przerwała tylko 17 razy, prowadzący debatę dziennikarz z NBC Lester Holt aż 30 razy przerywał Trumpowi, a tylko 19 razy Clinton. W tym przypadku statystyka dobrze odzwierciedla rzeczywisty stan rzeczy. Clinton - rzecz jasna - była lepiej przygotowana, opanowana, spójna w argumentacji. Aczkolwiek padające kilkakrotnie z jej ust słowo „sprawiedliwy” brzmiało niewiarygodnie. Była bezradna, gdy przeciwnik pytał: „Co Pani zrobiła przez trzydzieści lat bycia w polityce?” lub stwierdzał: „Ale Pani nie ma żadnego planu”.

Debaty przypominają mecz bokserski. Jesteśmy po pierwszej rundzie. Wszystko nadal pozostaje otwarte. Przed nami jeszcze dwie rundy. Formuła najbliższej sprzyja Trumpowi. Zadający pytania wyselekcjonowani zostali według algorytmu pozwalającego możliwie wiernie odzwierciedlić mozaikę geograficzną, społeczną i etniczną elektoratu, cały ten amerykański tygiel. Padną więc pytania od „zwykłych” Amerykanów.

Moc debat prezydenckich jest unikatowa. Widzowie tego widowiska muszą odpowiedzieć na dwa pytania. Po pierwsze, czy kandydat udźwignie urząd prezydenta. Po drugie, który z kandydatów jest lepszy. Czy pierwsza debata pozwoliła określić kompetencje przywódcze? Chyba tak. Ale czy zakończyła się walka o wahających się wyborców. Zdecydowanie nie.

Podczas debaty napisano pięćdziesiąt milionów twittów! Osoba prowadzącego wzbudziła tak wielkie kontrowersje, że twittowano o nim pół miliona razy. Szybko utworzono hashtag odnoszący się do pociągania nosem przez Trumpa. I najważniejsze. Zmiana oceny będąca znakiem czasów, w których żyjemy. We wtorek światowe media mainstreamowe orzekły, że debatę wygrała Clinton, ale już we środę, gdy zaczęto analizować big data o zachowaniu i preferencjach wyborczych internautów, oceny się zmieniły na sprzyjające Trumpowi. Jego zwolennicy byli bardziej aktywni na Twitterze. Założyli też siedemdziesiąt witryn internetowych, na których można było głosować. Pod koniec debaty z ust Clinton padło zdanie: „Ja się nie tylko dobrze przygotowałam do tej debaty, ja się przygotowałam do prezydentury”. W telewizji wybrzmiało do nieźle, ale śledzone on-line reakcje internautów wskazywały, że pycha kandydatki została ukarana.

Ostatecznie oboje kandydaci schodzili ze sceny bez fanfar.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki