Bogu niech będą dzięki za tę radosną wigilijną chwilę, kiedy opłatek już przełamany, kolacja spożyta, kolędy odśpiewane, prezenty rozpakowane, wiktuały na kolejne świąteczne dni upchnięte w lodówce i kredensie, a żona z domową młodzieżą - w drodze na pasterkę. Wtedy można nastawić nową płytę, zasiąść wygodnie w fotelu i przy lampce zachomikowanego specjalnie na wyjątkowe okazje prawdziwego francuskiego koniaku zagłębić się w lekturze znalezionej pod choinką książki.
Niestety, tym razem z tego ogródka ziemskich rozkoszy niemal natychmiast wyrwało mnie natarczywe stukanie do drzwi.
- Kogo tam znowu diabli niosą?
Na klatce schodowej stało trzech gości, których twarze wydały mi się jakby znajome. Na przodzie mały, lekko zaokrąglony. Drugi szczupły, brunecik, w okularach. I wreszcie trzeci, najwyższy, siwy. Uśmiechali się od ucha do ucha.
- Kolędnicy - pomyślałem i cofnąłem się, by ich przepuścić. Weszli do salonu, ale zamiast śpiewać, poczęli nasłuchiwać muzyki płynącej z głośników.
- Beethoven - stwierdził najwyższy, z miną znawcy.
- Niemiec - skrzywił się mały, ale zaraz jakby się opamiętał i błyskawicznie rozpromienił. - Jak ja ubóstwiam dziewiątą symfonię.
I zaczął nucić coś, co przy dużej dawce dobrej woli można było uznać za „Odę do radości”. Pozostali dwaj natychmiast mu zawtórowali. Wrażenie artystyczne było marne, ale odetchnąłem z ulgą. Repertuar może nietypowy, ale jednak to kolędnicy. A już zacząłem się obawiać, kogo to wpuściłem do domu.
- Panowie to wyglądają razem prawie jak ci Trzej Królowie - zagadnąłem, żeby przerwać ich zawodzenia, a jednocześnie dyskretnie zacząłem przeszukiwać kieszenie w nadziei, że znajdę tam jakąś dychę, żeby im dać na odczepnego.
- Ależ skądże! - zaprotestował najwyższy. - Żadni z nas królowie. My szczerzy demokraci. Parlamentarni.
- Parlamentarzyści - uzupełnił okularnik.
- A nawet parlamentariusze - poprawił mały. - Parlamentariusze obozu zjednoczonej prawicy.
I wtedy ich poznałem.
- Pan prezes? Tutaj?
- Jaki tam prezes - machnął ręką mały. - Po co te formalności? Wystarczy… Jacek!
- Chyba Jarek? - poprawiłem nieśmiało.
- Jacek - powtórzył z ognikami w oczach, wpatrując się w leżącą na stoliku biografię Kuronia. - 13 grudnia byłem na jego grobie. To prawda, zawsze się spieraliśmy, ale to jednak był wielki patriota.
- Pod biało-czerwoną flagą jest miejsce dla wszystkich - sentencjonalnie spuentował ten w okularach, w którym rozpoznałem premiera. - Dyskutujmy, spierajmy się, szukajmy razem najlepszych rozwiązań, ale tu, w kraju. Bez skarżenia za granicą.
- To może wreszcie dowiem się, co panów do mnie sprowadza?
Najwyższy (no jak mogłem od razu się nie zorientować, że to minister szkolnictwa wyższego?), niezrażony moim oschłym tonem, uśmiechnął się życzliwie.
- Jesteśmy tu ze względów - że tak powiem - naukowych. Nasza machina propagan… pardon programowa, nakierowana na pozyskanie wielkomiejskiego wyborcy inteligenckiego, wskazała właśnie pana jako szczególnie trudny egzemplarz.
- Oj, wyśmiewa się z nas pan w tych swoich felietonikach - dobrodusznie zachichotał prezes i zatarł rączki. - Złośliwa z pana bestyjka.
- Ale dobrze, niech pan sobie pisze - podjął wątek premier. - My wolność mediów cenimy. Prywatnych ruszać nie będziemy…
To zawieszenie głosu zabrzmiało odrobinę złowieszczo. Wyczuł to chyba minister, bo szybko zmienił temat.
- A mnie cieszy, że pan to tak dba o nasze środowisko naturalne. Po zakupy zawsze ze swoją bawełnianą torbą chodzi, śmieci starannie segreguje. Do pracy tylko rowerem albo tramwajem...
- Skąd pan to wie?
- Panie redaktorze, niech pan nie będzie dzieckiem. Wiem i już. I podziwiam te pańskie szlachetne odruchy. Tylko martwi mnie, że postawy proekologiczne tak się zrosły z ideologią lewacką. A my, konserwatyści, też cenimy uroki nieskażonej niczym natury. Weźmy takiego świętego Franciszka.
- Naprawdę łączy nas o wiele więcej, niż pan sądzi - wtrącił przymilnie premier.
- Nawet jeśli tak, to dzieli nas pan Zbyszek - postanowiłem łatwo nie ustępować.
- Zbyszek! - prychnął premier. - Przyjdzie kryska i na Zbyska.
- I z nim sobie damy radę, skoro nawet ją zdołaliśmy skutecznie wyciszyć.
Tu ruchem głowy prezes wskazał kąt pokoju, gdzie cichutko stała… Jak mogłem jej nie zauważyć? Kiedy i jak się tu wśliznęła?
- Dobry wieczór, pani Krystyno.
Posłanka uśmiechnęła się promiennie, ale nie wydobyła z siebie głosu. Palcem pokazała na zamknięte usta i przecząco pokręciła głową.
- Taki nasz karpik wigilijny - zaśmiał się premier.
- Krychy i ryby głosu nie mają - wtórował mu minister. Ale wystarczyło, że prezes spojrzał na nich karcącym wzrokiem, a natychmiast spoważnieli.
- To może chociaż sałatką ją poczęstuję? - późno, bo późno, ale odnalazłem się w roli gospodarza.
- Bez przesady, redaktorze, ale rozchodniaczka mógłby pan polać. Przed nami pracowita noc. Mamy tu na liście jeszcze kilku prawników, nauczycieli, lekarzy, a nawet jednego pisarza.
Z lekkim ociąganiem ruszyłem w stronę barku po kieliszki. Żegnaj świąteczny koniaku. Ale, z drugiej strony - taka okoliczność! Żona nie uwierzy, jak jej opowiem.
***
Rzeczywiście, nie uwierzyła, jak już wróciła. Widok skołowanego męża i opróżnionej butelki koniaku nasunął jej zupełnie mylne wnioski.
- Na chwilę cię nie można spuścić z oczu - biadoliła. - I to nawet w Wigilię. A taka piękna pasterka była. Tylko intencja jakaś dziwna: o Polskę wolną od antyfaszystów…
- Chyba faszystów?
- I mnie się najpierw wydawało, że się przesłyszałam, ale jednak nie. Wiesz, też mi się trochę od tego wszystkiego kręci w głowie. Pora spać. Dość już na dziś tych cudów.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?