Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zginęli bliscy, spłonęły mieszkania... Czy takie życie uda się jeszcze poskładać?

Irena Łaszyn
W dwóch pokojach muszą się zmieścić wszyscy: pani Kazimiera, Daria, Janka, Izabela, Alicja i Arkadiusz, którego w papierach nie ma
W dwóch pokojach muszą się zmieścić wszyscy: pani Kazimiera, Daria, Janka, Izabela, Alicja i Arkadiusz, którego w papierach nie ma fot. grzegorz mehring
O pogorzelcach ze Straszyna pisze Irena Łaszyn

Niczego nie uratowali. Nawet kawałka domu. Spłonęły dokumenty, zdjęcia, zegarki i książki.
- Nie o tym myślę - wzrusza ramionami Kazimiera Jakubiec ze Straszyna. - To rzeczy nabyte. Ja w tym pożarze straciłam męża i syna.
Siedzą na kanapie, w cudzym mieszkaniu, które im przyznano na dwa miesiące. Trzy kobiety w czerni, dwie dziewczynki i mężczyzna, którego w papierach nie ma. Nie wiedzą, co dalej. Najbardziej boli, że zamiast ich wspierać, niektórzy jeszcze bardziej ranią. Bo rozpowiadają, że oni na tej tragedii próbują coś wygrać.

***
Był poniedziałek, 2 sierpnia. Tego wieczoru czteroletnia Alicja bawiła się u babci.
- Córka z zięciem zapowiedzieli, że wrócą o dwudziestej pierwszej - przypomina sobie Kazimiera Jakubiec. - O 20.20 weszłam do ich mieszkania, by wziąć dla małej cieplejsze ubranka, bo Daria chciała z nią wyjść na dwór. Daria, to moja młodsza córka, jedenastoletnia. Było jak zawsze, niczego niepokojącego nie zauważyłam, zamknęłam drzwi na klucz. Dziewczynki zbiegły po schodach, po 20 minutach znowu przybiegły na górę. O 21.10 powiedziałam do męża: Widzisz, obiecali, że o 21 wrócą, a wciąż ich nie ma. Alicja w tym czasie wyszła zrobić siusiu, WC mieliśmy na korytarzu. Przyszła i mówi: Dziadziuś, a tam jest dym! Mąż wybiegł i stwierdził, że dym wydobywa się z mieszkania Izabeli i Arkadiusza. Złapał klucz, żeby otworzyć drzwi, zobaczył ogień. Nakazał nam schować się w drugim pokoju, tym od ulicy i dzwonić po straż pożarną. Po chwili zgasło światło, nastały ciemności. Widocznie na schody już nie można było się przedostać, bo mąż zdecydował, że trzeba ewakuować się przez okno. Wskoczył na taki daszek, mówił, że nam pomoże. Ale poślizgnął się i spadł. Zabił się na moich oczach…
Została z dziewczynkami sama, nie wiedziała, co robić. Z tyłu ogień, ziemia osiem metrów niżej. Zarejestrowała, że przy Romanie, tam na dole, stoi jej mama i krzyczy: Ratujcie ich! Zbierali się gapie, ale nikt nie ruszał na pomoc.
- Błyskawicznie wystawiłam dziewczynki za okno - relacjonuje. - Myślałam, że Daria skoczy na ten daszek, ale ona złapała mnie kurczowo za rękę. - Mamo, nie puszczaj mnie! - błagała. Była w szoku, przecież ona też widziała, jak tata spada. Trzymałam więc je obie w powietrzu, nie wiem, skąd wzięłam tyle siły. Już myślałam, że nie dam rady, ale na ten daszek zaczęli się wspinać jacyś mężczyźni. Najpierw odebrali ode mnie Darię, potem Alicję, mnie kazali zostać, lecz ogień już mi smalił plecy, krzyczałam, to i mnie zdjęli. Uratowali. Parę minut później pojawili się strażacy.
Pamięta: Wśród tego dymu i ognia dostrzegła drabinę. Schodziły nią, z poddasza, dwie osoby. Było dla niej oczywiste, że to Janka i Daniel, synowa i syn. Nie wiedziała, że Jankę sprowadzał inny mężczyzna.
- Gdybym to wiedziała, to bym jeszcze głośniej krzyczała, kazała po moje dziecko wrócić - płacze. - Teraz mnie to dręczy, nie pozwala zmrużyć oka. Bo ktoś wkrótce odstawił drabinę. I Daniel tam został, choć wszyscy zapewniali, że żyje i trafił do szpitala…

***
Janina i Daniel Jakubcowie mieszkali pół piętra wyżej, mieli pokój z aneksem kuchennym, takie studio. Tamtego wieczoru on siedział przed komputerem, ona przed telewizorem, w samej bieliźnie, bo za chwilę mieli się położyć. I nagle usłyszeli głos taty. A właściwie krzyk. Poczuli dym.
- Mąż wyszedł na korytarz, mnie kazał zostać - opowiada pani Janka. - Wiedział, że boję się ognia. Po chwili przybiegł z powrotem, zamknął drzwi, narzucił mi mokry ręcznik na głowę, powiedział: Uciekamy! Ale gdy ponownie otworzyliśmy drzwi, buchnął w nas taki czerwony ogień i musieliśmy się wycofać. Mąż położył mnie na podłodze pod oknem, bo mówił, że przy podłodze jest powietrze, a sam próbował jeszcze coś gasić. Krzyczał.
I wtedy zgasło światło, zrobiło się strasznie ciemno. Daniel wychylił się przez okno. Zobaczył, jak spada ojciec. - Tato się zabił, powiedział.
Potem złapał Jankę, postawił ją w oknie.
- Oddychaj - powtarzał. - Oddychaj, będziesz żyć. Z kuchni zbliżał się ogień. Bardziej go było słychać niż widać. Mąż przy mnie klęczał, trzymał mnie za nogę, żebym nie wyskoczyła. Bał się, że gdy skoczę, to się zabiję jak tata. Pod oknem ujrzałam zbiegowisko, gęsty tłum. Ale nikt nie wołał: Uciekajcie! Nie wiedzieliśmy, że jest tak źle. Ktoś rozłożył materac, znowu chciałam skoczyć, ale Daniel nie pozwalał. Tak mocno mnie trzymał, że do dziś, choć minęło tyle tygodni, mam siniaki. W końcu ktoś przystawił drabinę. Pamiętam, że była biała i cienka. Wtedy mąż powiedział: Schodź, kocham cię. Zaczęłam schodzić, ale gdybym wiedziała, że on tam zostanie, że się podda, to bym nie zeszła. Bardzo mnie to teraz boli. Bo potem, już na dole, krzyczałam: Tam jest mój mąż, tuż przy oknie! Wiem, że był dym i niewiele było widać, ale strażak nawet nie próbował go szukać. Zajrzał przez to okno i zszedł. Ktoś odstawił drabinę. Podobno potem tłumaczył, że szarpali go jacyś ludzie, kazali ratować dzieci z drugiej strony budynku. Ale dzieci w budynku nie było. Tylko mój mąż…
Daniel Jakubiec został odnaleziony o drugiej w nocy. Pod tym oknem. Tam, gdzie Janka widziała go po raz ostatni. W ich mieszkaniu.
- Tylu było ludzi i nikt mu nie pomógł - nie potrafi zrozumieć Janka. - Spalił się na moich oczach. Patrzyłam, jak ogień zajmuje pokój. Krzyczałam, więc zabrali mnie do karetki, podali tlen. Ale ja uciekłam z tej karetki, pobiegłam do teściowej, która siedziała u stóp swego męża.
Nawet nie zauważyły, że są bose i nieubrane. Ale usłyszały, jak ktoś powiedział, że to ich wina. Bo gdy przed laty była szansa na lepsze mieszkania, to one odmówiły.
- Odmówiłam, bo gmina proponowała zdecydowanie mniejszy metraż - tłumaczy pani Kazimiera. - Jak można w takiej chwili mówić podobne rzeczy?

***
W tej sprawie nic nie jest jasne. Skąd ten ogień. Dlaczego zginęli ludzie. Gdzie kto mieszkał. Jakie zajmował mieszkanie. I co teraz z nimi będzie. Bo, na przykład, jak udowodnić, że ktoś tam był, skoro w dokumentach go nie ma?
Kazimiera Jakubiec mówi, że wszystko przez to, że co innego zapisano na papierze, a co innego działo się naprawdę. Mieszkali na poddaszu, wszędzie skosy, a takie powierzchnie liczy się inaczej. Ona, na przykład, od 34 lat zajmowała dwupokojowe mieszkanie, które zgodnie z aktem notarialnym, miało 18 m kw., ale tak naprawdę było trzy razy większe. Lokalu, który pół piętra wyżej zagospodarował syn z synową, w ogóle nie ma w papierach. Podobno nie spełniał wymogów, choć oni wiedli tam całkiem wygodne życie. Tego, że córka z zięciem i wnuczką zajmowali lokal nr 6, gmina też nie przyjmuje do wiadomości. Stanowili trzy osobne rodziny, mieszkali w trzech różnych lokalach, ale dla urzędu stanowią jedność.
Arkadiusz Stawicki, zięć pani Kazimiery, twierdzi, że nawet ze spotkania z pogorzelcami został wyproszony. Według urzędników - skoro nie był w budynku przy ul. Starogardzkiej 67 w Straszynie zameldowany, to go tam nie było. Nie istnieje. Jego żona i córka - owszem, bo (podobnie jak szwagier ze szwagierką) miały meldunek w mieszkaniu rodziców. Dlaczego w mieszkaniu rodziców, a nie w tym po babci, które od kilku lat we trójkę zajmowali?
- Nie uregulowaliśmy spraw spadkowych - przyznaje pani Izabela.
- Nasze mieszkanie, zdaniem urzędu, było pustostanem - opowiada Janina Jakubiec. - A przecież my tam mieszkaliśmy od 15 lat. Wyremontowaliśmy je, urządziliśmy, kupiliśmy meble na wymiar. Zadłużyliśmy się, bo chcieliśmy, żeby było pięknie. Te raty i kredyty nadal trzeba spłacać, choć nie ma już mebli i nie ma domu.
I męża nie ma, została sama jak palec. Kątem u teściowej, która na dwa miesiące dostała w Pruszczu Gdańskim mieszkanie. W dwóch pokojach powinni się tam zmieścić wszyscy: pani Kazimiera, Daria, Janka, Izabela, Alicja i Arkadiusz, którego w papierach nie ma.
- Rok temu wróciłem z Anglii - relacjonuje Arkadiusz Stawicki. - Dzięki ciężko zarobionym pieniądzom zacząłem się urządzać w Polsce. Założyłem własną działalność, zainwestowałem w to mieszkanie na poddaszu, które żona zajmowała od dziewięciu lat, z przerwą na pobyt w Londynie. I teraz muszę zaczynać od nowa. Na razie przygarnęła nas rodzina.
- Wszystko spłonęło - mówi pani Izabela. - A to, co się być może uratowało, po prostu zniknęło. Na przykład odnaleziona na zgliszczach szkatułka, w której przechowywaliśmy biżuterię, była pusta.
Stawiccy nie wiedzą, co mogło być źródłem ognia, który pojawił się w zajmowanym przez nich mieszkaniu. Na pewno nie przyczyniła się do tego nieszczelna butla gazowa, jak napisała jedna z gazet. Może raczej przestarzała instalacja elektryczna? Ale przecież Kazimiera Jakubiec była pod szóstką, niczego nie zauważyła, niczego nie poczuła. Nikt nic nie wie.
Również - policja.
- Nadal trwa śledztwo, przesłuchujemy świadków, a biegły sądowy bada dokumenty i próbuje różne rzeczy ustalić - informuje asp. Marzena Szwed-Sobańska z Komendy Powiatowej Policji w Pruszczu Gdańskim. - W tej sprawie jest dużo niejasności.

***
Budynek w Straszynie należał do wspólnoty mieszkaniowej, gmina była jednym z udziałowców.
- Tylko dwa lokale były gminne, cztery zostały wykupione i miały prywatnych właścicieli - podkreśla Magdalena Kołodziejczak, wójt gminy Pruszcz Gdański. - Obowiązkiem gminy jest zadbać o gminnych lokatorów. Właściciele prywatnych mieszkań powinni radzić sobie sami. Tak stanowią przepisy, ale my nikogo nie zostawiliśmy bez pomocy. Wszyscy pogorzelcy, już po trzech dniach, dostali tymczasowe mieszkania. Przez dwa miesiące za nic nie będą płacić, tylko bezpiecznie sobie mieszkać. Żeby mieć czas na zebranie myśli. Przyznaliśmy też wszystkim pomoc finansową.
Co dalej? Pani wójt zapewnia, że nikt pod gołym niebem nie zostanie, ale wszystko musi być zgodne z obowiązującymi przepisami.
- Próbujemy wybrnąć z prawnego impasu - mówi. - Pomimo że właścicielom wykupionych mieszkań nie przysługuje lokal gminny, chcemy te reguły zmienić. I chcemy im dać zastępcze mieszkania do czasu, aż uregulują swoje sprawy. Nie możemy ich jednak dać komuś, kto podobno tam mieszkał, ale nie ma na to dowodów. Tego już obronić się nie da, choć nasi radcy prawni wykazują maksimum dobrej woli.
- Mówi pani o państwu Stawickich?
- A kto to są państwo Stawiccy?
- Córka państwa Jakubiec, Izabela, z córką Alicją i mężem Arkadiuszem. Mieszkali pod szóstką. Zdaje się, że to najpierw u nich pojawił się ogień…
- Pani Izabela wraz z córką zameldowana była u pani Kazimiery Jakubiec, pod siódemką. Nic o tym nie wiem, że zajmowała jakieś inne mieszkanie. Zwłaszcza z mężem. Jeśli ten pan tam przebywał, to nielegalnie. Być może pani Izabela mówiła o 10-metrowym lokalu po babci, bo kiedyś twierdziła, że jest spadkobierczynią. Do tej pory nie dostarczyła jednak stosownych dokumentów z sądu i ja nie wiem, czy postępowanie spadkowe w ogóle było dokonane. Na razie więc to ja mam tylko pismo złożone przez panią Kazimierę Jakubiec w 2007 roku, żeby nie naliczać należności za wodę i ścieki, bo w lokalu nr 6 nikt nie mieszka, gdyż córka wyjechała do Anglii. Dopiero po pożarze usłyszeliśmy, że ktoś tam mieszkał. Pomimo że za wodę i ścieki nie płacił.
- A co z mieszkaniem pani Janiny Jakubiec, wdowy po Danielu?
- Oni też zajmowali lokal nielegalnie.
Pani wójt przyznaje, że budynek już przed pożarem był w złym stanie. W jakim jest teraz, wykaże ekspertyza. Wspólnota będzie musiała postanowić, co z nim zrobić. Rozebrać czy odbudować? A jeśli tak, to skąd wziąć pieniądze? Bo w tej inwestycji wszyscy musieliby partycypować.
- Myślę, że osoby kupujące mieszkania na własność nie do końca zdają sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką na siebie biorą - uważa Magdalena Kołodziejczak. - Chciałabym, żeby ta sytuacja sprowokowała dużą dyskusję publiczną na ten temat. Bo to nie tylko problem naszej gminy. Skuszono tych ludzi nabyciem lokalu za symboliczną złotówkę, ale nie powiedziano: Człowieku, od tej pory odpowiadasz za to mieszkanie jak każdy właściciel.

***
Roman i Daniel Jakubcowie, ojciec i syn, spoczęli na cmentarzu parafialnym w Straszynie.
- Piękny mieli pogrzeb - podkreśla Arkadiusz Stawicki. - Grała trąbka, było mnóstwo kwiatów, żałobnicy zadbali o wszystkie szczegóły. Oni by to docenili, sami byli żałobnikami. Dorabiali w firmie "Światłość Wiekuista", którą pan Arkadiusz prowadzi.
To jest właśnie ta działalność, na którą długie lata zbierał pieniądze.
- Przez myśl mi nie przeszło, że będę musiał wkrótce pochować teścia i szwagra - mówi.
Tamtego wieczoru byli z żoną u znajomych. Nie wie, co by było, gdyby się nie zasiedzieli. Gdyby o dwudziestej pierwszej, tak jak zapowiadali, wrócili do mieszkania. Tego, w którym z niewiadomych powodów pojawił się ogień.
- Krążą plotki, że to mogło być podpalenie - wzrusza ramionami pan Arkadiusz. - Że ktoś, kogo drażnił napis "Światłość Wiekuista" na balkonie, wrzucił do środka butelki z benzyną…
Kobiety w czerni nie mogą tego spokojnie słuchać. Przecież nikt nie narażałby ludzkiego życia, mówią. Nikt nie byłby do tego zdolny, zginęło dwoje ludzi, Daniel miał raptem 34 lata. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie. A światłość wiekuista… A światłość wiekuista niechaj im świeci…
- Którejś nocy mi się przyśnił - wyjawia Janka. - Że uratował się, przyszedł, mama mu otworzyła. Obudziłam się, zapaliłam wszystkie światła i zaczęłam go szukać. Szukałam, ale nie znalazłam.
One nadal nie mogą zebrać myśli. Nie mogą, choć czas goni. Przecież wkrótce darmowe mieszkanie będą musiały opuścić. I próbować poskładać życie od nowa.
Ir

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki