Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zenon Ziaja: Pieniądze mnie nie fascynują (ROZMOWA)

Irena Łaszyn
Zenon Ziaja
Zenon Ziaja Tomasz Stefunko
Skąd się biorą miliony? Co jest lepsze od palmy? O czym marzy człowiek, gdy ma już prawie wszystko? Dlaczego zapozował do kalendarza, choć nie lubi celebrycić? Z Zenonem Ziają, jednym ze stu najbogatszych Polaków, rozmawia Irena Łaszyn

Pan nie lubi dziennikarzy?
Do dziennikarzy nic nie mam. Po prostu rzadko udzielam wywiadów i rzadko pozuję do zdjęć, bo na co dzień, to ja wolę pracować niż celebrycić.

Tym razem Pan zapozował, w dodatku do kalendarza. Ale to kalendarz charytatywny, z którego dochód będzie przeznaczony na spełnianie marzeń chorych dzieci.
Dlatego zrobiłem wyjątek, bo spełnianie marzeń warto wspierać. To decyduje niekiedy o całym dalszym życiu.

Dziś dzieci chcą wyjechać do Disneylandu, mieć różowy laptop albo żółty rower. A Pan, jako dziecko, o czym marzył?
Też chciałem mieć rower! Dokładnie - czeską Eskę, która udawała kolarzówkę, choć nią nie była, nawet nie miała przerzutek. W siermiężnych powojennych latach, gdy dorastałem, ta Eska była marzeniem każdego chłopca. Kosztowała 1500 złotych, a mój ojciec zarabiał 1200…

Bo Pana ojciec wcale nie był milionerem, tylko stolarzem.
Właśnie. Mieszkaliśmy w Sosnowcu, rodzice nie byli krezusami, lecz prostymi, dobrymi ludźmi, którzy doceniali siłę marzeń. Proszę sobie wyobrazić, że pewnego dnia ojciec postanowił mi ten rower kupić. Niestety, takich rowerów w Sosnowcu nie było. Ba, nie było ich też w Katowicach, choć specjalnie tam pojechaliśmy. "Eski wyszły", informowały nas ekspedientki. Pamiętam: Pusty sklep, a pod sufitem wisiał jakiś jeden rowerowy egzemplarz, dużo od tego wymarzonego droższy. To był Favorit, mercedes wśród rowerów, kosztował 2100 złotych. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym taki mieć. I proszę sobie wyobrazić, ojciec kazał go zdjąć.

Kupił go?
Tak. Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem, to było ogromne wyrzeczenie z jego strony. Całe osiedle mi zazdrościło.

A z okazji I Komunii, co Pan dostał?
Zegarek enerdowski Ruhla, wtedy wszyscy takie zegarki dostawali. Psuły się zazwyczaj po kilku dniach. Mój też się zepsuł. Ale to był jeszcze czas przed kolarzówką.

Był Pan jedynakiem?

Wtedy, tak. Potem już nie byłem.

Czytaj również: Bóg nie lubi fajtłap. Rozmowa z Rafałem Dadejem z Fundacji "Trzeba Marzyć"

Rodzice chcieli, żeby ich jedynak grał na skrzypcach.

Tak, posłali mnie do szkoły muzycznej, ale wiedziałem, że nie zostanę wirtuozem. Wkrótce porzuciłem skrzypce, zająłem się klarnetem, bo kochałem jazz. Ale to było tylko hobby. Generalnie, to chciałem być lekarzem. Niestety, nie dostałem się na medycynę, zabrakło mi jednego punktu. Poszedłem więc na farmację, która mnie specjalnie nie pociągała, żeby uciec przed wojskiem.
A gdy już Pan tę farmację skończył, to poszedł Pan do wojska dobrowolnie…
No, nie tak do końca dobrowolnie, to stare czasy. Kilkanaście lat przepracowałem w aptece Szpitala Marynarki Wojennej w Gdańsku. Dopiero rok 1989 i czas transformacji wyzwolił we mnie nowe tęsknoty. Postanowiłem, że skończę ze sprzedawaniem leków, założę biznes, zacznę coś produkować. Miałem dużo zapału, nie miałem pieniędzy, bo farmaceuci wcale dużo nie zarabiali. Najlepszy dowód, że jeździłem albo starym trabantem, albo starym wartburgiem. Tego pierwszego trabanta, to długo nie mogłem się dorobić. Co uskładałem wymaganą kwotę, to samochody o kilka tysięcy drożały i znowu nie było mnie stać. W końcu kupiłem wóz używany. Okazało się, że we właściwym momencie, bo po tygodniu podrożały nawet te używane.

Zdaje się, że ten prywatny biznes zaczął Pan dość niefortunnie, bo od kleju do tapet, który okazał się bublem…
Musimy o tym mówić? To był niewypał. Na szczęście, ten klej wyprodukowałem wyłącznie na własne potrzeby, wytapetowałem przy jego pomocy ścianę w aptece. Tapety po dwóch tygodniach odpadły, a ja postanowiłem zająć się tym, na czym się znam zdecydowanie lepiej. Postanowiłem robić naturalny krem oliwkowy do ciała.

To dziś w zakładach Ziaja firmowy produkt. Otwiera nawet stronę internetową.
A w roku 1989 zaczynałem od kilkuset opakowań, w wynajmowanym pomieszczeniu. Początkowo wykorzystywałem do produkcji… starą maszynę do lodów, kupioną za pożyczone pieniądze. Sam ten krem produkowałem, sam pakowałem, sam rozwoziłem po sklepach, sam dbałem o marketing. Na rynku wszystkiego wówczas brakowało, także kosmetyków. Na moje kremy, bo rozszerzyłem ofertę i produkowałem też inne specyfiki, szły zamówienia z całego kraju, sprzedawałem towar na pniu. Harowałem dzień i noc, kiedyś nawet zasnąłem ze zmęczenia w samochodzie. To się mogło źle skończyć, bo trzeba pracować dużo, ale rozsądnie.

Skończyło się sukcesem. Pana majątek wycenia się na 330 milionów złotych, a Forbes i Wprost zaliczyły Zenona Ziaję z rodziną do setki najbogatszych Polaków.

Właśnie: Zenona Ziaję z rodziną. Od początku wspiera mnie żona, która jest farmaceutką. Po latach dołączył do nas syn, też farmaceuta oraz córka, która skończyła wymarzoną przeze mnie medycynę, jest lekarzem, a w Ziaja Ltd. Zakładzie Produkcji Leków - dyrektorem kreatywnym, odpowiada za design. Wytwarzamy nie tylko kosmetyki, mamy w ofercie także produkty lecznicze i surowce farmaceutyczne.

A pierwszy milion kiedy Pan zarobił?

To było w czasach, gdy pan Balcerowicz usiłował wyprostować naszą gospodarkę i milion oznaczał dużo mniej niż dziś. Ja zresztą nigdy nie rozpatrywałem swego życia w aspekcie góry pieniędzy. One nie fascynowały mnie na tyle, żebym o nich marzył. Były środkiem, dosyć niezbędnym, ale nie celem. Nadal tak jest: Nie interesuje mnie powielanie pieniędzy, lecz to, co robię.
Nadal Pan tak haruje? Osobiście wszystkiego dogląda?
Skąd! Nie byłoby to w ludzkiej mocy. Mamy dwa zakłady produkcyjne na Kaszubach, ponad 200 milionów złotych rocznego przychodu, zatrudniamy blisko 650 osób, sprzedajemy miesięcznie ponad pięć milionów różnych preparatów, jesteśmy największym producentem kosmetyków w Polsce. Poza tym, wciąż się rozwijamy, rozbudowujemy, instalujemy nowe linie technologiczne. Trudno być specjalistą w każdej dziedzinie, to już nie ten etap. Ważne, że wiem, kto wie. Może gdy przeniesiemy z Gdańska do Kolbud także biura, będę tam częściej bywać, na razie brakuje czasu.

Ale zdarzają się Panu wolne weekendy? Spędza Pan urlopy w egzotycznych krajach, gdzieś pod palmą?
Palma nie jest moim ulubionym drzewem. Wolę kaszubskie lasy. Tam uciekam, gdy chcę odpocząć.

Nadal Pan jeździ na rowerze?

Oczywiście! Oprócz tenisa, pływania i nart, właśnie jazda na rowerze jest moim ulubionym sportem.

A jaki ma Pan rower?
Górski, niezłej klasy, spełnia moje oczekiwania.

To o czym marzy człowiek, który ma wszystko?
O lepszym rowerze! Takiej wyścigówce, która jest dziełem sztuki technicznej i designerskiej, waży niecałe sześć kilo i pozwala się rozpędzać. To nie jest kwestia pieniędzy, przecież mnie na taki rower stać. Ale gdy już chcę go kupić, to odzywa się dzwonek: Ale właściwie, to gdzie będziesz nim jeździć? To rower na dobre, równe drogi, a nie kaszubskie wertepy. W naszych warunkach nie zdałby egzaminu. Dlatego, nie kupuję, tylko marzę. Jak się okazuje, człowiek nie może mieć wszystkiego.

A często wspiera Pan tych, których na spełnianie marzeń nie stać?
Często. Ale to nie oznacza, że rozdaję pieniądze na lewo i prawo. Ja w ogóle jestem przeciwny dawaniu pieniędzy! Pomagam w inny, bardziej sensowny, sposób, na przykład - funduję stypendia sportowe czy kulturalne. Wspieram zwłaszcza zdolnych młodych tenisistów czy muzyków, którzy jeszcze nie zdołali się wykazać gdzieś w świecie, ale dobrze rokują. Pomagam więc na tym pierwszym etapie, zanim zaczną prawdziwą karierę.

Wnuki Pan rozpieszcza?
Chciałbym, ale ich rodzice na to nie pozwalają. Uczą dzieci wstrzemięźliwości i szacunku do pracy. W sumie, to się z tym zgadzam. Należy pomagać w spełnianiu marzeń, nie należy żyć rozrzutnie, trwonić majątku i talentów. Dziecko nie może żyć w przeświadczeniu, że wszystko jest w zasięgu ręki, może mieć każdą rzecz, która mu się podoba.

Ta Pana farmacja okazała się w rezultacie strzałem w dziesiątkę.
To prawda, dzięki niej mogłem realizować inne marzenia. Gdy człowiek o czymś marzy, ma wiedzę, dużo samozaparcia i trochę szczęścia, może daleko zajść. Ja miałem w życiu dużo marzeń i dużo szczęścia.

Projekt - Mistrzowie

Ten kalendarz będzie cegiełką. Pieniądze z jego sprzedaży pozwolą spełniać marzenia chorych dzieci, przeważnie pacjentów Kliniki Pediatrii, Hematologii i Onkologii UCK w Gdańsku, podopiecznych Fundacji Trzeba Marzyć. To oni są Mistrzami, bo mistrzowie to wszyscy, którzy mają siłę, determinację i odwagę w spełnianiu marzeń.

Do kalendarza też pozowali Mistrzowie - znane osoby ze świata kultury, sztuki, nauki, sportu. Autorytety, którym udało się zrealizować swoje największe marzenia.

W projekcie zgodzili się uczestniczyć: aktorka Dorota Kolak, himalaista Kuba Taraszkiewicz, pisarz Stefan Chwin, jazzmani - Przemysław Dyakowski i Wojciech Staroniewicz, sportsmenka, zdobywczyni srebrnego medalu igrzysk olimpijskich z 1960 roku, Jarosława Jóźwiakowska-Zdunkiewicz, ordynator Kliniki Chirurgii Dziecięcej w Gdańskim Szpitalu Wojewódzkim - Piotr Czauderna, wicemistrz świata w trójboju siłowym Jan Łuka, farmaceuta, założyciel firmy Ziaja - Zenon Ziaja oraz koordynator Gdańskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku - Ludwika Sikorska.

Realizacją Projektu - Mistrzowie, któremu patronuje "Polska Dziennik Bałtycki", zajmuje się Studio 102 Sp. z o.o. A kalendarze pojawią się już we wrześniu.

Możesz wiedzieć więcej! Kliknij, zarejestruj się i w sierpniu korzystaj za darmo: www.dziennikbaltycki.pl/piano

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki