Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Z Sachalina do Polski. Historie z happy endem się zdarzają

Barbara Szczepuła
Polska to szczęśliwy kraj, ludzie grzeczni - mówi Waleriusz Danilecki. Na zdjęciu z żoną i synem Witalisem
Polska to szczęśliwy kraj, ludzie grzeczni - mówi Waleriusz Danilecki. Na zdjęciu z żoną i synem Witalisem Archiwum prywatne
O Waleriuszu Danileckim, urodzonym i wychowanym na Sachalinie, który właśnie osiedlił się w Polsce - pisze Barbara Szczepuła

Waleriusza poznałam w Irkucku, w 2010 roku. Marzył wówczas o przyjeździe do Polski i lgnął do Polaków odwiedzających Syberię. Wyszliśmy razem z koncertu, przygotowanego przez Polonię dla marszałka Bogdana Borusewicza, z którym przyleciałam do Irkucka. Przegadaliśmy kawał czasu. Opowiedział mi o Sachalinie, z którego pochodził.

* * *

- Skąd się wziąłem na Sachalinie? To długa historia, dziadek Danilecki był Polakiem i miał pod Orszą mająteczek, ale car mu go zarekwirował i wtedy rodzina osiedliła się we wsi Małynki, niedaleko miasta Winnica. Po rewolucji Podole zostało włączone do Ukraińskiej SRR. Na początku lat 30., na skutek rozkułaczania i przymusowej kolektywizacji, na Ukrainie zapanował wielki głód. Zginęło około sześciu milionów ludzi.

Babcia opowiadała, że jedli myszy, mrówki, robaki, gotowali stare podeszwy od butów, żołędzie. Dziadek i jego trzej synowie zmarli, bo zwykle najpierw umierały dzieci, potem mężczyźni, na końcu kobiety… Babci udało się przeżyć. I jej synowi - mojemu przyszłemu ojcu, oraz jego siostrze Róży także. Cudem ocaleli.

Ale babcia tak znienawidziła Rosjan, że do końca życia nie chciała po rosyjsku mówić, choć przecież mieszkała w Związku Radzieckim. Skąd wzięła się na Sachalinie? - pani pyta. Ot, los, sowiecki los… Pod koniec wojny ojczyźnianej, już jako dorosły chłopak, tato został zmobilizowany i wraz z Armią Czerwoną walczył z Japończykami o Wyspy Kurylskie. Potem jeszcze przez rok był żołnierzem armii okupacyjnej w Korei Północnej.

Kręcił się po tym Dalekim Wschodzie i tu już został, bo informacje, które dochodziły z rodzinnej wsi, nie skłaniały do powrotu. Wręcz przeciwnie, Niemcy spalili wszystkie zabudowania, babcia po powrocie z robót przymusowych mieszkała w ziemiance, którą sama wykopała. Jeść nie było co.

Jej córka Róża z kolei wróciła z obozu koncentracyjnego, gdzie poddawano ją różnym eksperymentom. Ale że zobaczyły życie w kraju kapitalistycznym, były już naznaczone, napiętnowane. Groził im łagier.

* * *

- Przyjedźcie do mnie na Sachalin - pisał do nich mój przyszły ojciec - tu jedzenia pod dostatkiem, ryb tak pięknych nigdy nie widziałem. I przyjechały. Zniknęły władzy z oczu, zagubiły się na dalekiej wyspie i ciocia nie tylko do łagru się nie dostała, ale za mąż wyszła i do Irkucka się przeniosła. Ale po tych eksperymentach dzieci nigdy już mieć nie mogła.

Ojciec ożenił się z Rosjanką, bo Polek na Sachalinie, poza moją babcią i ciocią, nie było. I tak oto urodziłem się na Sachalinie w 1964 roku. O tym, że jest Polakiem, tato mamie dopiero w dniu ślubu, przed samymi drzwiami urzędu stanu cywilnego, powiedział, bo bał się, że mu ucieknie. Szepnął jej na ucho, że naprawdę na imię mu nie Michaił, lecz Kazimierz, ale już mu nie odmówiła, bo była zakochana, a poza tym wykosztowała się, kupiła piękną sukienkę i goście już byli na wesele zaproszeni…

* * *

Ja też ożeniłem się z Rosjanką, bo Polek ciągle na Sachalinie nie było, zresztą wtedy mało interesowałem się swoim pochodzeniem. Urodził nam się syn, jakoś nieźle życie się układało, byłem górnikiem, pracowałem w kopalni węgla, zarabiałem, było co jeść, bo tłustych łososi, wielkich krabów i czerwonego kawioru na Sachalinie co niemiara, kartofle też zawsze były w sklepach i kapusta - wylicza Waleriusz.

- Wszystko dobrze szło, ale nagle Gorbaczow zaczął pierestrojkę! Przestali płacić, nawet przez pół roku nie widzieliśmy pieniędzy, żona stale zła była, darła się, awanturowała, mnie obwiniała o wszystko, sama znalazła pracę na jakimś statku rybackim i popłynęła… I tak nasze małżeństwo się rozpadło.

* * *

To, co przeżył na Sachalinie w latach 80., jeszcze nieraz śni mu się po nocach. Znowu szuka jedzenia, błąka się po lesie wśród jodeł i świerków i wypatruje grzybów, paproci, jagód, czołga się, palcami drze ziemię, by znaleźć jakieś korzonki, coś, co da się przełknąć, szuka, szuka, błądzi, zapada się w bagno, chwyta się jakiejś gałęzi i wyje… Budzi się mokry od potu.

- Cicho, Walery, już dobrze - głaszcze go po twarzy Gudalija - nie jesteś już na Sachalinie, ale w Irkucku. - Mieszkam w Irkucku od 1998 roku. To już trochę bliżej, lecz zostało jeszcze siedem tysięcy kilometrów do Polski - mówił mi wtedy.

* * *

Obok nas pojawia się drobna, czarnowłosa kobieta. - To właśnie jest Gudalija - przedstawia ją pan Danilecki. - Moja druga żona - mówi, ale po chwili dodaje: - Właściwie jeszcze nie żona, bo choć mamy dziesięcioletniego syna, to ślubu nie bierzemy ze względów pragmatycznych. Jej, jako uciekinierce, należy się przydział lokalu.

Gudalija jest Tatarką, ale całą młodość spędziła w Uzbekistanie. Dlaczego akurat tam? - jakie to dziś ma znaczenie, władze Kraju Rad mieszały ludzi, przerzucały ich z miejsca na miejsce, tasowały. Więc Gudalija mieszkała w Uzbekistanie, miała kierownicze stanowisko w fabryce obuwia, mówiła po rosyjsku, bo, jak i Uzbecy, nauczyła się go w szkole. I nagle, po rozpadzie ZSRR, została uznana przez Uzbeków za Rosjankę, a nienawiść do Rosjan rozgorzała tam straszna.

Zatem Gudalija nie mogła tam żyć, nie znała ich języka, nie jest muzułmanką, a już na pewno nieortodoksyjną… Musiała uciekać. I uciekła z małym synkiem do Irkucka.

* * *

Tu się spotkali. Oboje zdeterminowani, by jakoś ułożyć sobie życie. Zamieszkali razem, na obrzeżach Irkucka wynajmują pomieszczenie bez kanalizacji. Izbę przedzielili na pół, za przepierzeniem mieszkają chłopcy, czyli Ilgiz, syn Gudalii z pierwszego małżeństwa, i ich wspólny syn Witalis. Syn Waleriusza, którego miał z pierwszą, sachalińską żoną, został z matką, zresztą dziś to dorosły człowiek. Prowadzi sklep na Sachalinie i dobrze sobie radzi, bo dziś Sachalin to raj po prostu. Są tam ropa i gaz, więc inwestorzy zagraniczni pchają się jak muchy do miodu, bezrobocia praktycznie nie ma, a mieszkańcy Sachalina tak się dorabiają, że kupują sobie dacze na Filipinach!

Ale powrót tam po latach już nie jest możliwy - mówił mi trzy lata temu Waleriusz Danilecki. - Mam kartę Polaka i marzę o tym, żeby osiąść w Polsce. W Świdniku konkretnie. Wie pani, że nagle poczułem zew krwi. Działam w polskim klubie Ogniwo, oprowadzam po Irkucku polskie wycieczki, a teraz jest ich coraz więcej, bo ekskursje nad Bajkał zrobiły się modne. Biorę udział w przedstawieniach, raz nawet wcieliłem się w rolę marszałka Piłsudskiego, co za zaszczyt!

- Uczę się polskiego, byłem na rocznym kursie na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Jak tam w Lublinie jest pięknie! A jacy wspaniali i dobrze wychowani ludzie. Uprzejmie nas przyjęli, dostałem akademik, w akademiku ciepła woda, światło, jedzenie… Żyć, nie umierać, nic, tylko się uczyć i zwiedzać Polskę.

* * *

Następnego dnia czekała na mnie w recepcji hotelu paczuszka orzeszków cedrowych od Waleriusza z kartką: "Niech Pani będzie tak zdrowa i żyje tak długo jak cedr syberyjski".

* * *

W czerwcu tego roku dostaję od Waleriusza e-mail. "Będę w Gdańsku u moich znajomych, którym kiedyś pokazywałem Bajkał".
U państwa Wądołowskich w Brzeźnie zastaję Waleriusza z żoną, Ilgizem i Witalisem. Zebrało się kilku uczestników tamtej wycieczki, na grillu w ogrodzie Danuty i Kazimierza Zawadzkich smażą się karkówka i kiełbaski, pijemy szampana, wznosząc toasty za pomyślność państwa Danileckich.

- Taki jestem szczęśliwy - cieszy się Waleriusz, przekrzykując gwar rozmów przy stole. - Już jesteśmy w Polsce na stałe! Historie z happy endem się zdarzają. A znajomi w Irkucku straszyli: to się nie uda, zawsze będziecie tam obcy, będą mówić na ciebie "Ruski", ostrzegali. A tu masz przyjaciół, pracę, stowarzyszenie polskie Ogniwo, gdzie wszyscy dobrze się rozumiemy. Oj, Walery, Walery, całkiem straciłeś głowę.

* * *

Jedząc karkówkę z grilla, Waleriusz opowiada o mieszkaniu w Świdniku, które przyznała mu Rada Miasta. Sześćdziesiąt cztery metry kwadratowe. Mieszkańcy Świdnika podarowali meble, ktoś przyniósł wersalkę, inni - stół, meblościankę, a nawet dywan. Dostali też telewizor i sprzęt AGD.

- Czy to nie cud? Waleriusz ciągle się szczypie, by sprawdzić, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. - Jeśli będzie pani pisać - mówi - proszę koniecznie wspomnieć o radnym ze Świdnika, panu Kazimierzu Bachanku. To jego zasługa i będę mu wdzięczny do końca życia. A zaczęło się tak: ktoś go zapytał kilka lat temu, czy nie zaprosiłby Polaków z Syberii na Boże Narodzenie. Zgodził się i tak zjawiła się u niego moja siostra Halina. Gdy w Lublinie uczyłem się przez rok polskiego, złożyłem mu wizytę i opowiedziałem o tym, że marzę o osiedleniu się w Polsce. Pan Bachanek przyrzekł, że postara się coś zrobić, bo czuje się w obowiązku pomóc komuś, kto miał mniej szczęścia i nie znalazł się w odpowiednim czasie po tej stronie granicy…

I oto jesteśmy!
Zaczynam pracę. Nie jako górnik, choć spodziewałem się, że będę pracował w kopalni Bogdanka, ale nie szkodzi. Zatrudniono mnie w Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej jako montera hydraulika. Dam radę. Witalis chodzi do szóstej klasy i jest to klasa sportowa, ale chyba przeniesie się do klasy matematycznej. Ilgiz ma już 20 lat, więc nie może, niestety, studiować za darmo, a chciałby pójść na filologię rosyjską na UMCS. Język przecież zna znakomicie. Nie stać mnie na czesne, bo to dwa tysiące euro za semestr. Na razie, dzięki uprzejmości nauczyciela od wf., który uczy Witalisa, Ilgiz pomaga mu trenować młodzików w piłce nożnej. Jestem dobrej myśli, wszystko jakoś się ułoży.

- Nie tęskni pan za Irkuckiem? - pytam.
- Nic a nic - unosi się. - Codziennie sprawdzam w internecie, jaka tam temperatura, dziś były tam dwa stopnie Celsjusza, a u nas w Polsce - dwadzieścia. Ale oczywiście nie tylko o temperaturę mi chodzi. Polska to europejskie państwo, perspektywy życiowe dla synów są nieporównywalne. Ludzie tu grzeczni, uprzejmi, kulturalni, dobrzy. Nie doceniacie tego, co macie.

- A Irkucka po trzech latach pani by nie poznała - ciągnie. - Coraz więcej tam Chińczyków i Koreańczyków, to hermetyczne społeczności… Miasto zajmuje teraz jedno z pierwszych miejsc w Rosji, jeśli chodzi o przestępczość, liczbę chorych na AIDS i na gruźlicę… Niedobrze tam się dzieje, niedobrze.

Na Sachalinie Chińczycy i Koreańczycy opanowali cały handel i gastronomię. Syn, który prowadził garmażerię, musiał ją sprzedać i zająć się czym innym. Namawiam go, by przyjechał do Polski z żoną i moim wnukiem Władysławem.

Zajadając polskie sałatki, Waleriusz Danilecki opowiada o tym, jak smaczna jest sałatka z paproci, przysmak Koreańczyków na Sachalinie.

- Martwicie się, że w Polsce rodzi się mało dzieci - kończy. - Ściągnijcie Polaków ze Wschodu, oni poprawią wam statystykę - śmieje się. I jest to śmiech człowieka szczęśliwego.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki