Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wojna i miłość, czyli droga do Monte Cassino. Historia Heleny Pawlik [ZDJĘCIA]

Barbara Szczepuła
Kiedy Helena Pawlik wraz z siostrą zgłosiły się w Iranie do Polskiej Wojskowej Służby Kobiet, ich mama tech chciała się zaciągnąć, żeby pilnować córek przed żołnierzami.

Pani Helena Pawlik słucha celebrytek opowiadających w telewizji o swoich kolejnych partnerach.- Ile razy można się naprawdę zakochać? - zastanawia się. Z wyżyn swoich dziewięćdziesięciu lat usiłuje zrozumieć dzisiejsze kobiety, a przede wszystkim swoją wnuczkę, która mówi ze śmiechem: inne czasy, babciu. No, rzeczywiście, zupełnie inne - myśli i wspomina, że mając dwadzieścia lat, spowiadała się z pocałunków. I ksiądz wcale nie był zdziwiony.

Adoratorów nie brakowało, młode, ładne dziewczyny wśród tysięcy mężczyzn - morza mężczyzn! - oceanu mężczyzn! - jak to na wojnie, która "nie ma w sobie nic z kobiety", by zacytować tytuł głośnej książki Swietłany Aleksiejewicz. Mogły przebierać w chłopcach jak w ulęgałkach. Polacy oczywiście mieli największe powodzenie, ale Anglicy i Amerykanie też byli sympatyczni, a Australijczycy tacy przystojni - ho, ho, jeszcze dziś oczy się śmieją...

Przejechała jako driverka Polskiej Wojskowej Służby Kobiet tysiące kilometrów ciężarówkami 316 Kompanii Transportowej wchodzącej w skład Polskich Sił Zbrojnych, prowadziła w pustynnej spiekocie, podczas piaskowych burz na Bliskim Wschodzie i w Afryce, potem we Włoszech wspinała się krętymi górskimi drogami w strugach deszczu, w błocie, każdy nieostrożny ruch kierownicą mógł prowadzić do katastrofy, każdy zjazd na pobocze spowodować wybuch miny...

Przeważnie jeździła w konwojach wiozących amunicję, paliwo i żywność, jadąc nocą, widziała przed sobą tylko tył poprzedzającego samochodu, zdarzało się, że ukryty w ciemności wróg ostrzeliwał sunący z portów na południu Italii sznur dodge'ów. Rozładunek na linii frontu i powrót do portu w Bari, a potem znowu na północ, w kierunku Monte Cassino, gdzie maki były czerwieńsze, bo od polskiej wzrastały krwi.

Skrzynie z amunicją przeładowywano z samochodów na muły, które wspinały się po stromiźnie niemal pod mury klasztoru. Potem kurs do Bari i znowu na linię frontu, na przykład do Ankony. Poznała wtedy cenę strachu. A właściwie nie wtedy - już wcześniej.

***

Nasz strach, jak w wierszu Herberta, "ma kształt pośpiesznie/ związanego tobołu/ z ciepłą odzieżą/ suchym prowiantem..." - mogłaby powiedzieć pani Helena. O świcie enkawudziści załomotali do drzwi osadników we wsi Bujaki koło Pińska i kazali spakować się w pół godziny. Powkładali więc na siebie, co kto miał, dziewczyny wciągały sukienki jedna na drugą, bo mróz dochodził do trzydziestu stopni.

Dobrze, że jeszcze kiełbasy po świętach zostały, ale że to była sobota, chleba nie zdążyli upiec, bo piekło się raz w tygodniu, przed niedzielą. Na szczęście ojciec Helenki, Wojciech Owanek był już wtedy razem z rodziną. Uciekł z niemieckiego obozu jenieckiego i pojawił się niespodziewanie w cywilnym ubraniu, które jakaś dobra kobieta dała mu po drodze.

***

Najpierw gasły niemowlęta. Matki nie miały pokarmu, mleka nie było w okolicy ani kropelki, gdy zjedli to, co przed wywózką zabrali z domów, zaczął się głód.

Maleństwa kwiliły cichutko i nagle milkły, jak pisklęta, które wypadły z gniazda.

Potem odlatywały do nieba dzieci trochę starsze, też malutkie, trochę tylko od wróbli większe. Nie wystarczały im do przeżycia okruszki chleba i kilka ziaren kaszy.
Nastolatki zabierało zapalenie płuc. Rozgorączkowane i nieprzytomne spalały się szybko jak pochodnie. Zostawała garstka popiołu, którą rozwiewał mroźny wiatr.

Na pogrzeb zwalniano z pracy w lesie tylko rodziców. Sami zbijali trumnę. W pogrzebach uczestniczyły obozowe dzieci, bo tylko one nie pracowały, tak więc sunął za trumną ten dziwny korowód maluchów, które odprowadzały na miejsce wiecznego spoczynku nieletnich wrogów ZSRR, nie wiedząc, którego z nich kostucha wskaże swoim lodowatym palcem w czwartek, piątek czy za tydzień. Rodzice grzebali syna czy córkę przy drodze, nie za płytko, nie za głęboko. Drewnianych krzyży stale przybywało.

Następne w kolejce były umęczone babcie, które konały na oczach wszystkich tygodniami, modląc się bezgłośnie.
Rodzina Wojciecha Owanka jakoś się w tym obozie Udaczno pod Irkuckiem trzymała. Tata ścinał drzewa, mama i najstarsza Władzia pracowały w tartaku, dołączyła do nich wkrótce Helenka, a trzynastoletni Edek i ośmioletni Czesio uczestniczyli w pogrzebach. Z czasem też zaczęli pomagać przy obróbce ściętych drzew, obcinali mniejsze gałęzie. Nie chodzili do rosyjskiej szkoły, bo tych, którzy wysłali swoje dzieci do szkoły, uważano za kolaborantów.

***

Pod koniec czerwca 1941 roku w łagrze zawyły syreny. Naczelnik obozu ogłosił, że Niemcy napadli na Związek Radziecki. Ucieszyli się, bo od Niemców takich krzywd jak od Ruskich nie doznali. Helenka i Władzia pamiętały, jak niemieccy żołnierze weszli na ich podwórko na początku września 1939 roku, myli się przy studni, a potem wyciągnęli z plecaków czekoladę i częstowali. Nie chciały brać, bo ludzie ostrzegali, że może być zatruta. Niemcy widocznie rozumieli, o co chodzi, bo jeden ze śmiechem odłamał kawałek i zjadł, więc już można było próbować. Czekolada była prima sort.

Żołnierze powiedzieli mamie, która trochę znała niemiecki, że są tu przejściowo, bo zgodnie z porozumieniem Ribbentrop - Mołotow, wkrótce przyjdą Sowieci. I rzeczywiście zjawili się w tych swoich czubatych czapkach i podartych szynelach. Zaczęli rozkułaczać.

A teraz, Bogu dzięki, Niemcy napadli na swoich niedawnych sojuszników.

- Co robić? - zastanawiali się Polacy. Sprzedali pierzyny, pościel, serwetki, buciki damskie, bluzeczki, suszyli w słońcu chleb, zapakowali suchary w worki, kupili bilet do Nowosybirska, bo na tyle starczyło rubli. W Nowosybirsku na stacji spotykają innych wynędzniałych, ale pełnych nadziei Polaków, którzy zjeżdżają z różnych stron ZSRR. Ktoś radzi, by udać się na południe, bo tam przynajmniej ciepło.

W Ałma Acie - jak w raju - na straganach arbuzy i winogrona. Ojciec kupił banana, podzielił sprawiedliwie na małe kawałki. Słodziutki, w ustach się rozpływa. Pyszota.

***

Wylądowali w mieście Czimkient na południowym krańcu Kazachstanu. Ojciec spotkał kolegę sprzed wojny, razem jeździli do Taszkientu po tytoń, który potem kobiety sprzedawały w okolicznych kołchozach. Już głodu nie było.
Z kolejnej podróży mężczyźni nie wrócili. Minął tydzień, miesiąc, dwa. Pewnie znowu na Sybir ich wywieźli... Aż tu któregoś popołudnia zjawia się tato w mundurze! - Opowiada o polskim wojsku, które tworzy generał Władysław Anders.

Migiem pakują swój nędzny dobytek i… siedzą kilka dni na dworcu. Konduktor ani myśli otwierać drzwi, czeka na łapówkę. Wreszcie wsiadają, najpierw rodzina Szlamków, potem Władzia, Czesio, Edek i ojciec… Nagle pociąg rusza, a mama z Helenką zostają na peronie. Jak w koszmarze, który potem śnić się będzie latami: pociąg do wolności odjeżdża, Helenka zostaje w Sowietach. Ale tata wyskakuje w biegu...

***

Przeprawa przez Morze Kaspijskie. Tyfus zbiera żniwo, umarłych wrzuca się do wody, czasem wydaje się, że tych trupów jest takie mnóstwo, iż wypełniły morze do dna, wkrótce wszyscy zachorują i do Persji dojedzie statek widmo z samymi nieboszczykami...

***

W porcie, który nazywa się Pahlavi wszyscy muszą rozbierać się do naga. W obawie przed rozprzestrzenianiem się zarazy wojsko pali na plażach ubrania. Gołe dziewczyny wchodzą do namiotów, myją się pod prysznicami i nagle widzą czarnoskórych żołnierzy, którzy mają pilnować porządku, a zamiast tego gapią się na nie swoimi wielkimi oczami wprost nieprzyzwoicie. Kobiety piszczą ze strachu, bo nigdy Murzynów nie widziały. Dostają bieliznę, zielone jedwabne majtki, przeważnie za duże, za to biustonosze pękają pod naporem obfitych piersi polskich kobiet. Otrzymują nowiutkie mundury, ba, nawet podpaski higieniczne. Podpaski? Niektóre dziewczyny nie wiedzą, do czego służą, bo w Sowietach miesiączki im się zatrzymały ze stresu i niedożywienia.

Helenka i Władzia najedzone, wystrojone, uczesane, przechadzają się po obozie odprowadzane łakomymi spojrzeniami żołnierzy, tylko z mamą jest kłopot, nie chcą jej przyjąć do wojska. Ma dopiero czterdzieści dwa lata, ale serce słabe, nie wiadomo co z nią robić. Mama prosi i błaga, że z córkami pojedzie, może sprzątać, gotować, będzie robić wszystko, byle nie tracić ich z oczu.

- Chciała nas pilnować - wzdycha pani Helena. - Nigdy by się do tego nie przyznała, bo o takich sprawach się w rodzinie nie mówiło. Wszystkie byłyśmy religijne. Miłość, owszem, ale romans? Nie wchodził raczej w rachubę, choć może ja byłam naiwna, bo kilka koleżanek zaszło w ciążę i wtedy odsyłano je do Palestyny, gdzie czekały na poród. Ojciec dziecka musiał się żenić. To było oczywiste. Ślub brali w mundurach, a na weselu jadło się z menażek, ale wesoło było, bo byliśmy młodzi i spragnieni normalnego życia, którego rytm wyznaczają śluby i narodziny dzieci.

- Niektórym mężczyznom jednak trudno było żyć w celibacie - kontynuuje swoją opowieść pani Helena. - Pamiętam moje zdumienie, gdy w Port Saidzie zawiozłam całą ciężarówkę żołnierzy pod adres wskazany przez oficera, starszego mężczyznę, który jechał ze mną w kabinie. Gdy zatrzymałam dodge'a powiedział: - Poczekamy, niech pani sobie książkę poczyta. Gdy żołnierze wrócili, uświadomił mnie, że byli w burdelu. To był wstrząs...

***

- Nasz tato otrzymał przydział do VII dywizji zapasowej Centralnego Wyszkolenia Armii. Mamie także udało się załatwić pracę w wojsku, została kucharką - wspomina pani Helena. - Chłopców wysłano do szkół, jednego do Nazaretu, drugiego do Egiptu,
Teheran, jakież to piękne miasto, kawiarnie pełne ludzi, kawa mrożona, soki z pomarańczy, ale pobudka o piątej rano, apel, musztra, uczymy się strzelać, pracujemy, Władzia w kasynie oficerskim, mama na okrągło baraninę przyrządza, raz mielone, raz pieczeń, raz żeberka, ja w sklepiku chałwę i rachatłukum sprzedaję, wieczorem znowu apel, modlitwa i spać.

***

W Palestynie witano Polaków bardzo serdecznie. Było tam wielu polskich Żydów, którzy przygotowali bramę powitalną, postawili kosze z pomarańczami, a nawet ugotowali coś w rodzaju bigosu. W Gederze, gdzie Władka i Helena uczyły się prowadzić ciężarówki wojskowe, wyświetlano w kinie przedwojenne polskie filmy, wieczorami odbywały się potańcówki. Tam poznały Michała i Zenka. Władka zakochała się w Michale, a Helenka w Zenku. - Trzymaliśmy się za ręce, całowaliśmy się w ciemnych ulicach, byliśmy bardzo zakochani.

Zenek kupił zaraz Heli pierścionek zaręczynowy ze szmaragdem, bo w czasie wojny czas płynie szybciej, nie wiadomo, czy przeżyje się następny dzień. Władka też dostała pierścionek od swojego Michała.

Gdy dziewczyny skończyły kurs i dostały wojskowe prawo jazdy, przydzielono je do 316 Kompanii Transportowej. Wyjechały do Egiptu, potem z Egiptu do Włoch popłynęły Batorym. Rozstanie było pełne łez, ale wszyscy mieli nadzieję spotkać się niebawem, liczyli na szczęśliwy los, choć na wojnie o szczęście niełatwo.

***

Teraz historycy spierają się, czy warto było zdobywać Monte Cassino, czy potrzebna była śmierć tylu żołnierzy, gdy Polska już została sprzedana Związkowi Sowieckiemu na konferencji w Teheranie? Łatwo dywagować ex post, ale wtedy machina wojenna się kręciła, żołnierze wspinali się pod klasztor, dziewczyny dowoziły amunicję, a maki czerwieniały coraz bardziej... Każdy oczywiście chciał przeżyć, ale rozkaz był rozkazem, a Polska - marzeniem.

- Zamieszkamy w Wilnie - planował Zenek, gdy spotkali się na włoskiej drodze. Ona jechała w jedną stronę, on w drugą.
Jego jeep wpadł na minę.

Nawet grobu nie ma, bo ciała nie znaleziono.
A ona, płacząc, jedzie dalej: Ankona, Loretto, Bolonia.

***

Władka odnalazła w Anglii swojego Michała, próbują jakoś się urządzić, nie chcą wracać, Michał po przejściach na Kołymie nie wierzy Ruskim. W dodatku nosi nazwisko Trocki, jak największy wróg Stalina. Ojciec natomiast po długich wahaniach decyduje się na wyjazd do Polski. W ambasadzie powiedziano mu, że na Pomorzu czekają puste poniemieckie mieszkania. Mama, Helena i chłopcy jadą z nim.

Do Gdańska wpływają 25 października 1947 roku. Widok enkawudzistów w obozie przejściowym Narwik zwala mamę z nóg. - Przywieźli nas do Archangielska - szepcze.

Z trudem znajdują dom na wsi na Żuławach. Obco, pusto - jak w wierszu Miłosza: "Grzmot napełnia/płaską nizinę pod rzędami wierzb/ I wiatr północny czesze suche trawy, dyszy w burzanach/ i sypie się szkło/ Z rozbitych okien martego kościoła"...
Po dwu miesiącach Stefania Owanek umiera.

***

- Gdy tylko mój brat Edward zdał maturę, wcielono go jako wroga klasowego do karnej kompanii. W potwornie ciężkich warunkach przepracował pod ziemią trzy lata - kończy pani Helena, chowając do pudełka swój Krzyż Monte Cassino.
Czasem śni się jej, że siedzi wysoko na syberyjskiej sośnie i musi przeskoczyć na sąsiednie drzewo.

- Jak nie przeskoczę, zginę - myśli, ale wtedy na szczęście się budzi.

[email protected]

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki