Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Sto lat ojca Czapiewskiego - jezuity z Kaszub

Barbara Szczepuła
Ojciec Stanisław Czapiewski skończył w ub. tygodniu  100 lat. Od kilku lat zajmuje się korzenioplastyką
Ojciec Stanisław Czapiewski skończył w ub. tygodniu 100 lat. Od kilku lat zajmuje się korzenioplastyką Fot. G. Mehring
O tym, jak głód odbiera godność, o dziękczynnej mszy na plaży, o pogadankach na temat seksu i o biskupie Lusaki, który się ożenił... Życie Stanisława Czapiewskiego, jezuity spod Kościerzyny, który przemierzył świat, opisuje Barbara Szczepuła

Czerstwy i uśmiechnięty siedzi za stołem w klasztornej stołówce ojców jezuitów w Gdyni, pijąc kawę z mleczkiem, a ja zastanawiam się, czy w takim wieku picie kawy nie jest szkodliwe? A co z ciśnieniem? Co z sercem? 14 maja ojciec Stanisław Czapiewski skończył sto lat. Gdy człowiek sobie uzmysłowi, że ten pogodny jezuita urodził się przed pierwszą wojną światową w zaborze pruskim pod Kościerzyną, której obywatelem honorowym zostanie lada dzień, że przeżył drugą wojnę już jako dorosły człowiek…
Przeżył, Bogu dzięki, przeżył… Akurat w połowie września 1939 roku (dobrą datę wybrali, prawda?) przełożeni wysłali młodego księdza Stanisława na studia do Wilna, ale nie mogli przecież przewidzieć czwartego rozbioru Polski, więc wpadł z deszczu pod rynnę.

Czytaj także: Żydowska lalka - Barbary Szczepuły
W czerwcu 1941 roku enkawudziści załadowali go razem z innymi Polakami i Litwinami do towarowego pociągu jadącego na Wschód. Zdążyli złapać go jeszcze przed atakiem niemieckim na ZSRR, który jak wiadomo nastąpił 22 czerwca! Jak wdzięczny był ojcu Wantuchowskiemu, który w ostatniej chwili zdjął futerkiem podbity serdak i wrzucił mu go do samochodu…

Wylądował w lesie, nawet nie wiedział dokładnie gdzie, ale czy to miało jakieś znaczenie?
Syberyjski las jest piękny. Głęboka zieleń świerków, bielutka kora brzóz i ciepła żółć liści, pyszne czerwone jagody, po które nie mogli schylić się łagiernicy, bo konwojenci walili kijami po plecach, ciemna zieleń świerków… Po słonecznej jesieni szybko niestety nastaje zima i mróz dochodzi do minus czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. A co do świerków, tak je znienawidzili, że w Wigilię Bożego Narodzenia żadnej choinki nie stawiali w baraku, a zresztą po co? Tyle wspaniałych, rosłych, malowniczo przysypanych śniegiem stało wokół. Jak na urągowisko.

Czytaj także: Kolacja z doktorem Goebbelsem - Barbary Szczepuły

Człowiek syty nie pojmie, czym jest głód. Zaprząta myśli, odbiera rozum i godność, znosi normy moralne.
- Od kuli ginie się szybko - mówi ojciec Stanisław. - Z głodu człowiek wije się w męczarniach, ulega deprawacji, która prowadzi czasem do zezwierzęcenia. Nie może myśleć o niczym innym, stale widzi chleb, kaszę, ziemniaki, zamyka oczy, chce odsunąć te obrazy, ale one nie znikają, ryby, kotlety, placki, czuje ich smak i zapach. Zapach świeżego chleba z piekarni w swoim mieście, gdy rano szło się do szkoły i można było wstąpić i kupić bułeczkę. Ten zapach doprowadzić może do szału, nie da się odpędzić, odsunąć, wwierca się w nozdrza, rozchodzi po całym ciele i dręczy jak otwarta rana.

Racje żywnościowe były takie: rano 400 gramów chleba, miska zupy, kawa i kawałek słonej ryby. Na kolację miska zupy. "Stachanowcy", którzy przekraczali normę, dostawali do tego trochę kaszy i czasem jakąś kość. Na obiad nie dostawali nic, więc musieli kombinować. Jezuita miał malutki "kociołek", do którego rano kilku towarzyszy niedoli wlewało po dwie łyżki śniadaniowej zupy. Około południa dodawano do tego kilka znalezionych w lesie grzybów, kilka jagód, trochę lebiody i pokrzywy. I gotowano zupę w ognisku, w którym paliły się gałęzie zrąbanych drzew, uważając, by strażnicy nie wykryli tego przestępstwa.

Kolacja w zatłoczonej jadalni. Każdy pcha się, by prędzej dostać swoją zupę, tłok, przekleństwa, ktoś kogoś potrącił, parę kropel spada na ziemię, potrącony wali na odlew tego, który stoi najbliżej, wylewa się zupa z następnej miski, ktoś inny schyla się i zlizuje ją z podłogi, inni depczą po nim, stojący nieopodal wślizguje się pod stół z nadzieją, że coś spadnie, i rzeczywiście, "stachanowiec" rzuca kość, o którą czołgający się pod stołem biją się jak głodne psy.
Pięknie chowały się cztery szczeniaki należące do naczelnika obozu. Wesołe i przymilne były, pełne radości życia. Gdy nastała zima, został już tylko jeden. Nikt nie komentował, nie zastanawiał się, co się z nimi stało, ale wszyscy domyślali się, jaki był ich los.

Upatrzyłem sobie tego ostatniego - pisze ojciec Stanisław we wspomnieniach. - Z myślą o potwornie umęczonym księdzu Narcyzie Turulskim. Pies przybiegł do nas pewnego dnia. Nie wolno nam ginąć z głodu - powtarzałem sobie. Nie wolno. I taka odwaga we mnie wstąpiła, że nie bałem się już niczego. Piesek był łakomy na kawałek chleba, a my na psie mięso. Przyjaźnie nastawiony nie przypuszczał, że go tak nikczemnie zdradzę. Zacząłem go pieścić, usiadłem mu na brzuszku i nożem przejechałem parę razy po gardle. Po tej zbrodni ręce mi drżały, a umysł pracował gorączkowo nad sposobem ukrycia cennej zdobyczy. Pod wieczór ugotowaliśmy sobie pierwszy uczciwy posiłek. Zamiast pieprzu użyliśmy ziarenek jałowca.
Biedne sowieckie pieski płaciły życiem za zbrodnie swoich panów.
***
Drzewo przywaliło młodego Litwina. Wyczerpany i zniechęcony, nie zdążył w porę uskoczyć. Gdy ojciec Stanisław podbiegł, by udzielić mu absolucji, już nie żył. Koledzy umaczali gałązkę cedru w jego krwi, by kiedyś - jeśli Bóg pozwoli - oddać ją jego matce. Czy Bóg pozwolił? Czy matka dowiedziała się, jak zginął? Dla matki każdy szczegół jest ważny, jak umarł, co mówił? Pewnie do końca życia wypatrywała listonosza, mając nadzieję, że syn przeżył, bo przecież taki był silny, zdrowy i młody… Koledzy pochowali go pod sosnami i - jakby nic się nie stało - wrócili do pracy. Normę trzeba było wyrobić.

Za kilka dni drzewo przygniotło innego człowieka, potem jeszcze innego…
Ktoś zamarzł, ktoś się powiesił, komuś udało się - "umarł jak człowiek", na zapalenie płuc. Na zapalenie płuc umierało wielu zesłańców. Niektórzy zaziębiali się celowo, a nie było to trudne, właściwie nie wymagało żadnego wysiłku…
- Tak to na ołtarzu syberyjskim składaliśmy prawie codziennie ofiary z życia - wzdycha ojciec Czapiewski.

***
Układ Sikorski-Majski dodał otuchy, obudził nadzieję, wszyscy chcieli jak na skrzydłach lecieć do polskiego wojska, ale dokąd lecieć? Gdzie to wojsko? Serce i dusza rwie się, a oni ciągle siedzą w syberyjskiej głuszy.
Czternastego stycznia 1942 roku nad ranem bonifrater Ludwik Grela wpadł z radosną wieścią do kuchni, gdzie ojciec Stanisław piekł, ma się rozumieć w tajemnicy, placuszki na komunikanty. W roztargnieniu zjadł wszystkie i pobiegł budzić kolegów, wydawało mu się, że jest aniołem z kolędy, który budzi śpiących pastuszków, by oznajmić im nowinę…
Następnego dnia zaczęli swój marsz ku wolności.
- Dusza ludzka - deklamuje - wolnością żyje, do wolności wzdycha, bez niej jak kwiatek bez rosy usycha.
***
Teraz dopiero okazało się, że łagier położony był siedemset kilometrów na północny wschód od Swierdłowska. Kierowali się na południe, w stronę Uzbekistanu.
Podróż trwała sześć tygodni. W Taszkiencie spotkali pierwszego żołnierza z armii generała Andersa! Co za radość! Ojca Czapiewskiego skierowano do miejscowości Ługowoj i tam otrzymał nominację na kapelana 28 Pułku Piechoty. Natychmiast zabrał się do roboty, bo był akurat Wielki Post i trzeba było słuchać spowiedzi. Chętnych było wielu, a żarliwość ogromna.

Jeszcze przed Wielkanocą wyruszyli nad Morze Kaspijskie. W Krasnowodsku ewakuacją Polaków do Persji kierował z rozkazu dowódcy polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, generała Andersa, oficer o nazwisku Berling. Nie opuścił jednak ZSRR wraz z wojskiem, ale pozostał tam samowolnie, za co został przez generała Andersa zdegradowany i wydalony z wojska. 2 lipca 1943 roku polski sąd polowy za dezercję skazał go na karę śmierci. Zygmunt Berling został przez Stalina mianowany generałem brygady i dowódcą I Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, a w 1944 roku awansował na dowódcę 1 Armii Wojska Polskiego. Znaleźli się tam Polacy z łagrów, którzy nie zdążyli dostać się do wojska tworzonego przez generała Andersa, co warto podkreślić, bo dla nich była to szansa na powrót do kraju.

O generale Berlingu można mówić i mówić, o jego kontaktach z NKWD między innymi, ale wracajmy do żołnierzy generała Andersa. W Persji widok tych nędzarzy zniesmaczył Brytyjczyków, którzy nie zawsze potrafili ukryć obrzydzenie.

Wolność zaczęła się dla nich w Wielki Piątek. Jedli pieczone ryby i daktyle, których smak ojciec Czapiewski pamięta do dziś.

W Niedzielę Zmartwychwstania Pańskiego mszę rezurekcyjną celebrowano na białym piasku nadmorskiej plaży, a kielich mszalny zastępowała szklaneczka. Ojciec Stanisław dziękował Panu Bogu za to, że wyprowadził ich z niewoli, tak jak swego czasu Izraelitów z Egiptu.
Następnego dnia oficerowie świętowali w restauracji Teheran. Upili się nie tylko wolnością. Nie miał im tego za złe, ale gdy przy ognisku śpiewano, "bo mnie się chce grzeszyć", był zgorszony i uznał, że potrzebne są pogadanki na temat seksu i moralności chrześcijańskiej, bo zarówno mężczyźni, jak i kobiety pogubili się w tych łagrach. Gdy widział, jak żony zdradzały mężów, a starsi, żonaci mężczyźni uwodzili młode dziewczyny, serce go bolało, usiłował nawet interweniować, ale rezultaty nie były zadowalające, bo ludzie wypuszczeni z łagrów, trochę już odkarmieni, wyleczeni, ogrzani południowym słońcem, szukali miłości. - To nasza prywatna sprawa - prychali ci, których zapraszał na rozmowy. - Natura ludzka jest słaba, toteż na niektóre sprawy trzeba patrzeć przez palce - dowodzili. Pogadanki ojca Stanisława jednym się podobały, innym nie, ale fakt faktem, że zastanawiano się nawet nad otwarciem domów publicznych. Ale skąd będzie się brać panienki? - na to pytanie nie było dobrej odpowiedzi.

"Wskutek przeciągającego się w noc pijaństwa zabrakło na nabożeństwie kapitana i kilku innych oficerów" - notował zdruzgotany po roku, w Iraku. "Znowu awantura o niemoralne prowadzenie się niektórych wyższych oficerów… Miałem spotkanie z dowódcą kpt. B. w sprawie miłostek por. Z. (wyznania mojżeszowego) z pewną Polką, mężatką. Utrzymywał, że nie powinienem się do tego wtrącać, a w szczególności nie "pikować" go jako Żyda. Odpowiedziałem, ze ona jest katoliczką, a jej związek małżeński z żołnierzem z sąsiedniej dywizji jest sakramentem. Kapitanowi zarzuciłem, że jest liberałem i nie potrafi zając zdecydowanego stanowiska. (...) Wieczorem odwiedził mnie drżący jak liść osiki por. Z. Miałem z nim dwugodzinną rozmowę utrzymaną w kulturalnym tonie. Jego stanowisko jest takie: potrzebuje ciepła rodzinnego, a ona po zatargach z mężem potrzebuje przestawienia"…

***
"Generał Sikorski nie żyje. Smutek, ból i rozpacz. Uważaliśmy generała za ojca i wybawiciela z sowieckiego piekła".
***
- Proszę koniecznie napisać, że przez dwa lata byłem kapelanem szkół junackich. W Egipcie dla polskich chłopców ocalonych z nieludzkiej ziemi, następne dwa - dla dziewcząt w Nazarecie. To było wielkie wyzwanie, bowiem powrót tych młodych ludzi, przeważnie sierot, do normalnego życia, nie był sprawą prostą - mówi, pokazując mi figurę Chrystusa, którą wyrzeźbił w drewnie, bo od kilku lat zajmuje się korzenioplastyką. Więc notuję jego słowa, ale zaraz zmieniam temat na Rodezję, bo słyszałam, że ojciec Czapiewski był misjonarzem. No, nie całkiem, chciał nim zostać. Polscy jezuici mieli tam od lat dwudziestych placówkę, a jej szefem po wojnie został zwolniony z obozu koncentracyjnego w Dachau ojciec Adam Kozłowiecki.

- Jeśli nie mogę wracać do komunistycznej Polski - rozmyślał ojciec Stanisław, którego władze zakonne przerzuciły do Stanów Zjednoczonych - to będę misjonarzem w Rodezji. Tak bardzo chciał pojechać do Afryki, że zaczął zbierać wśród Polonii pieniądze na utrzymanie rodezyjskiej misji. Robił to chyba nieźle, bo przełożeni uznali, że bardziej przyda się w Ameryce.

- Dobito mnie moją własną bronią - rozkłada ręce. - Jeździłem do Rodezji, ale tylko po to, by nakręcić tam filmy pokazujące naszych misjonarzy. Pisałem reportaże, wygłaszałem pogadanki i zbierałem dolary. Przez trzydzieści kilka lat zebrałem trzy miliony, za które budowano szkoły i szpitale - chwali się. - A książkę "Boże żniwo w Północnej Rodezji" wysłałem do kardynała Wyszyńskiego i do I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki. Gomułka nie odpisał, natomiast kardynał Wyszyński podziękował. "Księga ta jest wspaniałym argumentem, że Kościół nie służy polityce kolonialnej, tylko Chrystusowi i kolorowym braciom naszym" - zauważył. Miał rację, bo jezuici, w przeciwieństwie do brytyjskich kolonialistów, traktowali Afrykańczyków właśnie "jak braci" i zawsze ważne było dla nich pojęcie inkulturacji, czyli - mówiąc najogólniej - nienarzucanie przez misjonarzy miejscowej społeczności kultury europejskiej, ale dialog z ich kulturą. Film Czapiewskiego "Missa Lumba", pokazujący sławną wtedy mszę afrykańską, stał się prawdziwym bestsellerem.

W 1964 roku Północna Rodezja stała się niepodległą republiką - Zambią. Arcybiskup Kozłowiecki wystąpił wtedy z prośbą o zwolnienie z funkcji, uznając, że niepodległe państwo musi mieć swojego biskupa. Po kilku latach starań został nim czarnoskóry Emanuel Malingo, a arcybiskup Kozłowiecki był jedynym tak wysokim dostojnikiem kościelnym, który na własną prośbę pracował jako wikariusz w afrykańskiej parafii.
W 1970 roku pierwszy afrykański biskup Lusaki przyjechał do Polski, by podziękować "za światło wiary", które do Zambii przynieśli polscy jezuici, no i oczywiście po nowych misjonarzy. Celnicy rewidowali go przez godzinę na lotnisku, ale to drobiazg, bo uroczysta msza w katedrze Świętego Jana była doniosłym wydarzeniem - wspomina ojciec Czapiewski, który także przyjechał wtedy do Polski.

Ale biskup Milingo z czasem zmienił swój stosunek do białego człowieka. Można nawet mówić, że stał się rasistą a rebour. Nawiązał też kontakty z Kościołem Zjednoczeniowym Moona i podczas zbiorowej ceremonii zaślubin w Nowym Jorku wziął ślub z Koreanką. Kilka lat temu stanął na czele ruchu żonatych księży i teraz walczy o przywrócenie ich do posługi w Kościele rzymskokatolickim, wraz z małżonką podróżuje, odwiedza wspólnoty żonatych księży i mimo wykluczenia go ze stanu duchownego nadal odprawia msze święte.

- Smutne - wzdycha stuletni ojciec Czapiewski i pokazuje mi swoje zdjęcie z dzieciństwa w Wieprznicy pod Kościerzyną. "Szczęśliwy chłopczyk, radośnie filuterny, przez jego skórę prześwieca dusza bystra i pogodna" - przypomina mi się fragment wiersza Miłosza.

Korzystałam z książek: S. Czapiewski "Ciosanie osobowości" i "Na przełęczy" oraz E. Szybowska "Żywa historia", C. Miłosz "TO"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki