Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Salcia jest mała, a świat taki duży

Ryszarda Wojciechowska
archiwum prywatne
Nie wymyśliłam tych historii. Wysłuchałam ich, a potem tylko je zmiksowałam - mówi Salcia Hałas, autorka „Pieczeni dla Amfy”, powieści z falowcem w tle.

Intryguje mnie Pani literacki pseudonim - Salcia Hałas.
Uważam, że to bardzo ładne imię i nazwisko. Krótkie i dobrze brzmi. Spodobała mi się idea wymyślenia sobie nowego imienia. Takiego, które podoba się właścicielce. Nie mamy wpływu na to, jak nazwą nas rodzice. Musimy żyć do końca życia pod swoim imieniem i nazwiskiem. A mnie nadarzyła się okazja do zmiany, bo napisałam książkę. I uznałam, że nie chcę mieszać tego, co robię w pracy, z tym, co robię po pracy, bo - umówmy się - pisarstwo jest działalnością hobbystyczną. Zawodowo wykonuję coś zupełnie innego. Jestem ogrodniczką. Zajmuję się pielęgnacją ogrodów. To praca, w której efekty są krótkotrwałe. Bo - jak powiedział pewien muzułmanin do żony - prace domowe są jak Allach, nie mają początku ani końca. Prace ogrodowe są właśnie takie. Myślę, że dlatego potrzebowałam czegoś, co przyniesie mi większą satysfakcję z tego, co robię w życiu. Chciałam zostać florystką, ale zbankrutowałam, bo nie było zapotrzebowania. Wtedy przyszło pisanie. Przypomniałam sobie, że od dzieciństwa chciałam zostać pisarką. Jako mała dziewczynka pisałam opowiadania. Kiedy urodziłam dziecko, napisałam bajki dla dzieci. Tyle że akurat wydawnictwo, z którym podpisałam umowę, upadło, a rynek książki dla dzieci stał się trudny i nieprzewidywalny.

Myślimy Salcia i mówimy Mosiek, jak w dowcipie. Ale w czasach, kiedy u nas publicznie pali się kukłę Żyda, taki pseudonim może być kijem w mrowisko dla niektórych.
Żydowskie imiona żeńskie zawsze mi się podobały. Kiedyś mój facet nazwał mnie Salcią. I tak zostało. A prowokacje też lubię. Liczyłam się z tym, że będą jakieś komentarze w związku z Salcią. I już pod jednym ze mną wywiadem w internecie przeczytałam: won do Izraela.

Wokół mamy głód sławy i robienia wszystkiego pod swoim nazwiskiem, a Pani chowa się za Salcią.
Nie mam potrzeby istnienia pod własnym nazwiskiem. Mam za to silną potrzebę opowiadania historii. Podobnie jest z działaniami street artowymi, którymi się bawię. Tu też jestem anonimowa. Bo najbardziej cieszy mnie ludzka reakcja. Wejście w kontakt z odbiorcą. I to, że mogę na niego patrzeć, a on mnie nie widzi. Taka zabawa.

W „Pieczeni dla Amfy” mamy soczystą, barwną polszczyznę blokowisk i blokowych bohaterów. Trochę tak jak u Doroty Masłowskiej. Ale ona była pierwsza. Nie boi się Pani tych porównań?
Dużo ludzi mieszka w blokach. Między innymi ja. Porównań się nie boję. Nie jestem w stanie pisać o czymś, czego nie znam. Mieszkam w bloku na Grabówku. Tu się dzieją takie historie, że aż się prosiło, żeby je opisać. Bo te historie się zdarzyły, tyle że w innym porządku, w innej dzielnicy... Kto miał to zrobić, jeśli nie ja? Usłyszałam je. Lubię ładnie opowiadać. Mam tak od dziecka. Piszę, jak umiem. Najchętniej napisałabym kryminał szwedzki, bo to się teraz bardzo dobrze sprzedaje. Ale ja nie jestem Jo Nesbo i nie potrafię. Umiem opowiadać historie innych. Zawsze lubiłam patchworki, kolaże, rzeczy posklejane z różnych kawałków. Podoba mi się też zderzanie różnych porządków.

Ta książka powstała z potrzeby pisania?

Z potrzeby pisania i układania ładnie słów w rządki. Ważny jest też rytm. I żeby dobrze brzmiało od początku do końca. Żeby było muzycznie. Lubię hip-hop i esemesy. Zawsze byłam fanką księdza Baki, który również pisał niezwykle krótkimi zdaniami.

Zdania krótkie, ale zapadają w pamięć, jak np. to: Pan Bóg dał dziecko. Ale na dziecko jednak nie dał. Bo Pan Bóg to nie opieka społeczna.
No i to są właśnie te dwa różne porządki. A zdania są krótkie, bo nauczyłam się zwięzłości na esemesach.

W „Pieczeni dla Amfy” zaprasza Pani do gdańskiego falowca, gdzie samotna matka czeka na miłość, kwiaciarka z cmentarza opowiada młodemu spawaczowi najpiękniejsze historie świata, niczym Szeherezada, a małe dziecko milczy, bo wszystko już zostało powiedziane. Skąd pomysł na wplecenie do fabuły falowca?
Mieszkałam w nim przez rok. I bardzo mi się podobało. Mieszkanie było na dziesiątym piętrze, nie na trzynastym jak w przypadku mojej bohaterki Marii Mani, bo trzynaste piętro w falowcu, zwracam uwagę, nie istnieje. Tamto moje mieszkanie miało 17 i pół metra, a kuchnia znajdowała się w szafce. Za to widok, który się rozciągał, był absolutnie bezcenny. Sam falowiec budził we mnie fascynację.

Co w nim jest fascynującego? Może i jest kultowy, ale to w końcu PRL-owski relikt.

Mnie się zawsze podobały rzeczy w nieoczywisty sposób ładne. Proszę spojrzeć na mojego psa (śmieje się). On też jest w nieoczywisty sposób ładny. W tym falowcu było strasznie dużo skoncentrowanego życia ludzkiego, ponadto załapałam się na czas, kiedy go malowano na pomarańczowo. I oglądanie tego pomarańczowego falowca o zachodzie słońca to widok niezapomniany.

We wstępie pisze Pani, że przeprasza tych, których okradła z różnych opowieści, historii. Dużo osób Pani okradła?

Bardzo wiele, w tym siebie. Pozwoliłam w niej nawet zaistnieć mojemu synowi, bo chciał. Syn jednej z bohaterek dostał po nim imię.

Ale życie bohaterek Pani książek jest takie beznadziejne, bez barwnych stron.

Wokół mnie wiele kobiet ma takie życie. Słucham tych historii. Ja ich nie wymyśliłam. Ja je tylko zmiksowałam.

W Pani książce nie ma jednak polityki, nawet w tle. Jeśli już, to tylko polityka społeczna.

Na temat polityki mam niewiele do powiedzenia.

Ale żyje Pani tutaj i teraz.
Odpowiem tak, żyję. I uważam, że jestem powołana do rzeczy małych. Są ludzie od rzeczy wielkich i są od małych. Słuchałam ostatnio w Trójce fragmentów książki Michała Rusinka o Wisławie Szymborskiej. Lubię jej wiersze. I nie żebym się porównywała, ale ona też była od rzeczy małych, mimo że noblistka. Bliski jest mi jej sposób opisywania świata, postrzegania go. Szukanie życia w jego bardzo małych formach. Zderzanie rzeczy wielkich i małych, abstrakcyjnych i rzeczywistych. Kiedyś Szymborska jadąc gdzieś z Miłoszem, powiedziała do niego: - Spójrz, tu są sosny. Sosny to takie przyjemne drzewa. Na co odparł Miłosz: - Sosna to nie drzewo, dąb to drzewo. No więc Miłosz z kolei był od rzeczy wielkich. Opowiadam o tym dlatego, że Rzeczy małe są mi bardzo bliskie. Uszczęśliwiają mnie.

Co jeszcze Panią uszczęśliwia?
Działania artystyczne. Lubię patrzeć na reakcję ludzi na to, co właśnie zrobiłam. Swego czasu zrobiłam pod moją osiedlową Biedronką street art. Zawiesiłam na pobliskim drzewie kolorowe wiatraczki, piórka, kwiatki, bombki. Nagie drzewo zimą zakwitło. Plastikiem, ale zawsze. Lubiłam potem stawać i słuchać i patrzeć na reakcję ludzi. Po tych wiatraczkach powiesiłam styropianowe marchewki naturalnej wielkości. Bo akurat były w hurtowni chińskiej, gdzie są prawie wszystkie skarby Szeherezady, tyle że z plastiku. Marchewki na zielonej lipie wyglądały zjawiskowo.

Za to zupełnie nie przewidziałam, że wzbudzą taką żywą reakcję. Niektórzy je nadgryzali, inni zabierali do domu. Wisiały tylko kilka dni. Raz w nocy, jak wieszałam, przyjechała policja. Siedziałam na drzewie, a oni spytali, co ja tam zdejmuję. A ja na to, że wręcz przeciwnie, ja wywieszam. Uspokojeni odjechali.

Rozumiem, po co pisanie. A po co Pani ten street art?
Dla osobistej zabawy. Dla niespodzianki. Czasami niespodzianki są przykre. Sztuka uliczna jest nieprzewidywalna. Wiem o tym stąd, że jako nastolatka byłam punkówą. Wiązało się to z uprawianiem różnych form sztuki ulicznej, w tym także śpiewania, a nawet żebractwa. Coś z tego zostało mi do dziś. Lubię sztukę uliczną - również tę mniej udaną. Bo to przestrzeń, w której może się bardzo dużo zdarzyć, bo reakcje widza są nieprzewidywalne i niczym nieograniczone. To nie jest kulturalna publiczność w teatrze, która wie, po co przyszła i jest przygotowana na to, co się ma zdarzyć. W street arcie najciekawsze jest to zderzenie nieprzygotowanego przechodnia z tym, co nagłe i nieoczywiste. Z tym, czego się nie spodziewa, na przykład z plastikową marchewką, którą zaoowocowało drzewo.

Dzisiaj mało komu chce się coś robić anonimowo.

Dlaczego? Taki Banksy, na przykład, też nie wiadomo, kim jest. I pewnie cieszy go oglądanie reakcji na swoją pracę. Ponadto ja się zawsze kiepsko mieściłam w trendach i słabo identyfikowałam ze zbiorowością.

Ale obserwuje Pani ten pęd w dzisiejszym świecie do tego, żeby istnieć i nie być anonimowym?
Wystarczy spojrzeć na Facebooka. Ludzie robią zdjęcia swoich śniadań czy ze swojego spaceru. Tak, jakby przestało mieć znaczenie to, że są na tym spacerze. Teraz najważniejsze jest nie to, żeby coś robić, tylko żeby o tym poinformować innych. A ja się wychowałam jeszcze w zupełnie innym świecie i do części świata, który nadszedł, wciąż nie mogę się przyzwyczaić. Do tego, na przykład, jak nas zalewają gadżety. Wciąż nie mam smartfona. I pewnie bardzo wiele osób w bardzo biednych krajach wstydziłoby się, mając taki telefon komórkowy, jaki ja mam.

Jest coś, przeciwko czemu chciałaby Pani protestować?
Zabieram głos poprzez to, co piszę. W ten sposób staram się mówić o świecie, który mnie otacza. Jest wiele rzeczy, które mi się nie podobają. Ale Salcia jest mała, a świat taki duży - i nie sądzę, żeby moje protestowanie miało jakiekolwiek znaczenie.

Będzie Pani dalej pisać?
„Pieczeń dla Amfy” nie była jednorazową przygodą. Zaczęłam już pisać nową książkę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki