Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Roman Koperski: Życie w trybie awaryjnym

Dariusz Szreter
Romuald Koperski na chwilę przed ustanowieniem rekordu. W ostatnich godzinach "niosła" go adrenalina
Romuald Koperski na chwilę przed ustanowieniem rekordu. W ostatnich godzinach "niosła" go adrenalina Tomasz Bołt
Kiedy w niedzielę, 31 stycznia o 17.00, wstał od fortepianu po 103 godzinach i ośmiu sekundach grania, wciąż niosło go uderzenie adrenaliny. Właściwie miało być równo sto trzy, ale elektroniczny stoper "uciekł" komisji. Nie poszedł więc od razu do domu spać, jak zapowiadał. Udzielał wywiadów, rozdawał autografy.

- W czasie bicia rekordu mój organizm przestawił się na tryb awaryjny - mówi. - Bez snu, pożywienia i picia, żeby jak najrzadziej korzystać z toalety, krzesał co mógł z zapasów. I później nie chciał tak od razu wyjść z tego trybu.

Położył się spać o 19, zbudził - wypoczęty - po sześciu godzinach, o pierwszej w nocy. Chciał odśnieżać wokół domu, bo bardzo napadało w ciągu tych pięciu dni, kiedy grał. I wtedy dopiero poczuł ból dłoni.

Sześć i pół tysiąca kilometrów treningu
Życie w trybie awaryjnym to dla niego nie nowość. Tak już ma. Wspomina rok 2003, pierwszą edycję organizowanego przez siebie rajdu Transsyberia. Wiosną, kiedy wyznaczał trasę, musiał zostawić swoje auto w Magadanie nad Morzem Ochockim, bo na 64 rzekach, przez które trzeba się było przeprawić w drodze powrotnej, puściły lody i nie dało się przejechać. Wrócił po nie latem. Wiedział, że musi się spieszyć, bo w kraju czekały obowiązki. I te syberyjskie bezdroża, ponad sześć i pół tysiąca kilometrów w linii prostej (ale przecież po prostej jechać się nie da), 64 rzeki bez mostów, kałuże błotne, pokonał sam jeden w 13 dni. Jak wylicza, średnio za kółkiem spędził wtedy 21-22 godziny dziennie. Do bicia rekordu bezsenności miał więc zaprawę.

Rok później po raz pierwszy postanowił skorzystać z trybu awaryjnego przy klawiaturze fortepianu. Grał 54 godziny. Nikomu wcześniej się to nie udało, ale rekord, ze względów proceduralnych nie został uznany przez kapitułę Księgi Guinnessa. Koperski nie sprawdził, że powinien się do nich zgłosić wcześniej, przed podjęciem próby. W dodatku regulamin, który ściągnął z internetu, był mocno nieprecyzyjny. Ale przynajmniej wiedział już, jak to jest. I czuł, że go stać, żeby porwać się na ten wyczyn, choć tym razem musiał koncertować dwa razy dłużej.

Za każdą godzinę gry, w myśl regulaminu, przysługiwało mu pięć minut przerwy. Kumulował je, dzięki czemu trzykrotnie wykroił sobie po dwie godziny snu. W ciągu pięciu dni i czterech nocy!
Nad stanem jego zdrowia czuwał zaprzyjaźniony lekarz, towarzysz jednej z syberyjskich wypraw, prof. Marek Dobosz. Ale, poza profilaktycznym zastrzykiem przeciwzakrzepowym i wzmacniającym korzeniem żeńszenia, wszelka pomoc medyczna okazała się zbyteczna.

Kto mi przestawił fortepian?
Jednak na to, co dzieje się w głowie człowieka chronicznie niewyspanego, nie ma lekarstwa.
- Chwilami nie wiedziałem, gdzie jestem. Miałem odczucie, że gram w hali, w kawiarni, jakiś czas wydawało mi się, że jestem na statku. Po jednej z krótkich przerw, 20-minutowej z siedmioma minutami snu, miałem wrażenie, że ktoś mi przestawił fortepian w inne miejsce, co było oczywiście nieprawdą.
Innym razem domagał się przywiezienia drugiego instrumentu, bowiem był święcie przekonany, że ten jest rozstrojony. Tymczasem członkowie komisji, kontrolujący non stop przebieg koncertu, zapewniali go, że wszystko jest w najlepszym porządku.

W ciągu czterech godzin grającemu nie wolno powtórzyć tego samego utworu. Koperski miał ich przygotowanych ponad setkę - głównie standardów i melodii filmowych. Część z nut, część z pamięci. To się sprawdziło, ale tylko przez pierwsze 12 godzin. Potem już nie dawał rady czytać nut. Grał tylko to, co znał na pamięć. Kolejna weryfikacja przyszła w trzeciej dobie. Wtedy część utworów okazała się zbyt trudna i musiał z nich zrezygnować. Tu nieoceniona okazała się aktywna pomoc członków komisji czuwających nad repertuarem, weryfikujących go na bieżąco, czasem wręcz sugerujących, co powinien zagrać. Dlatego kiedy skończył koncert, pierwsze słowa podziękowania skierowane były właśnie do nich.

- Ja tylko grałem, ale bez nich nie byłoby tego rekordu - mówił.
Podkreślał też, że nie był to rekord długości grania, ale koncertowania.
- To nie to samo. Tu, oprócz samego wydobywania dźwięków, liczy się warsztat muzyczny.
Ze szkołą na bakier

Tego warsztatu zaczął się uczyć w wieku pięciu lat. Prywatnie, bo mama - sama pianistka - nie miała zaufania do szkolnictwa muzycznego. Twierdziła, a on powtarza za nią, że szkoły przygotowują głównie do odtwarzania muzyki.

- Nie znam dyplomowych gwiazd fortepianu, poza Leszkiem Możdżerem - twierdzi Koperski.
W wieku 10 lat miał skończony program średniej szkoły muzycznej. Ale w szkole - jakakolwiek by nie była - trudno mu było wysiedzieć. Można powiedzieć, że ciągnęło wilka do lasu. Dosłownie. Często wstawał przed świtem i wymykał się z domu do lasów oliwskich. Tam, przy ognisku, piekąc przyniesione w tornistrze kiełbaski, patrzył i słuchał, jak las budzi się do życia. Dopiero potem szedł na lekcje, po drodze zachodząc jeszcze do kościoła, gdzie służył do mszy jako ministrant.
Edukację zakończył zresztą dość szybko. Wybór wojskowej szkoły samochodowo-czołgowej w Chełmnie Pomorskim okazał się niewypałem. Nie wiadomo, kto męczył się bardziej - on z nimi czy oni z nim. Za niesubordynację, głównie samowolne oddalanie się z jednostki, groziło mu już nawet wojskowe więzienie. Ostatecznie dowódca pułku, płk Bublik, uratował go przed wyrokiem, wlepiając 21 dni aresztu, po czym usunął ze szkoły, przenosząc do służby zasadniczej.

- Dobrze się stało - podsumowuje Koperski. - Inaczej może skończyłbym jako trep. A tak dosłużyłem jakoś szczęśliwie do końca i wyszedłem. Trzymali mnie zresztą prawie cały czas na poligonie, bo bali się, że w koszarach będę miał zły wpływ na poborowych.
Knajpa, estrada, kościół, cyrk
Do cywila wyszedł w 1974. Pierwsza praca? W nieistniejącej już restauracji Pod Kominkiem we Wrzeszczu, tam gdzie dziś stoi dom handlowy Manhattan.

- Prawie żadne z miejsc, gdzie grałem, nie dotrwało do naszych czasów.
A grał z nie byle kim. Trafił bowiem do grupy muzyków z przedwojennym jeszcze rodowodem, grających w tradycyjnym "knajpianym" składzie: akordeon, fortepian, trąbka i perkusja. Kierownikiem zespołu był Stefan Ambrzykowski. Człowiek niezwykłej klasy, zawsze elegancki, z apaszką, sygnetem. Nie było mowy o tym, żeby kląć przy orkiestrze. 13 dnia każdego miesiąca, kiedy stocznia wypłacała zaliczki, przed wejściem do restauracji toczyła się istna bitwa pod Grunwaldem, żeby wejść na dansing. Bramkarze dokonywali bezwzględnej selekcji. To samo powtarzało się pierwszego, w dniu zasadniczej wypłaty.

Po okresie restauracyjnym przyszedł estradowy. Akompaniował m.in. Ewie Śnieżance i Bogusławowi Mecowi, występował w kabaretach. Ale grał też w kościołach jako organista. W końcu wylądował w cyrku Arena.

- Muzyk, podobnie jak marynarz, to był w PRL zawód eksportowy. A cyrk był poczekalnią.
Czekał więc na swoją kolej. Przyszła w 1984 r., kiedy zwolniło się miejsce pianisty z cyrku Stey, najstarszej tego typu instytucji w Szwajcarii, z 500-letnią tradycją.

Po trzech latach cyrkowej kariery poznał dobrze niemiecki i dorobił się własnego agenta, George'a Cose, który załatwił mu pierwszą pracę w hotelu. W alpejskim kurorcie Elgenburg.

Jak to pan nie pije?
- Tam też pierwszy raz w Szwajcarii podpadłem - śmieje się.
Szef szwajcarskiego hotelu to nie prezes, dyrektor czy kierownik, ale "patron". Przyjmuje on osobiście każdego nowego pracownika. Kandydat nie śmie jednak pytać patrona o przyszłe zarobki, ale cierpliwie czeka, kiedy pod koniec miesiąca pierwszy raz dostanie kopertę i po przeliczeniu dowie się, ile warta jest jego praca.

W Elgenburgu patronem był pan Baumann. Wprowadził on nowego pianistę w zakres obowiązków, wyjaśnił, jakie ma przywileje (darmowe wyżywienie, normalne hotelowe z karty, żadne tam resztki po gościach), pokazał pokój, a właściwie miniapartamencik. W końcu przyszedł czas na sprawdzian przy fortepianie, bo wcześniej patron słyszał go jedynie z taśmy. Po dwóch czy trzech kawałkach Baumann akceptująco skinął głową i gestem zaprosił do stolika.

- Pan oczywiście pije?
W cyrku nieustannie ich gonili za picie, więc Koperski uznał, że tu pokaże się z jak najlepszej strony.
- Nie, skądże.
- Jak to nie? Nie pije pan alkoholu?
- Nie. A kto panu mówił, że ja piję?
Wyraźnie skonfudowany patron pokręcił głową i oddalił się. Koperski, też speszony, wrócił do instrumentu. Czuł, że nie jest dobrze. I rzeczywiście. Nie minęły dwie godziny, a w drzwiach pojawił się jego agent i zdecydowanym ruchem przywołał do siebie.

- Przysięgam, jeszcze ani grama nie wypiłem - próbował się tłumaczyć muzyk.
- Jak ty możesz nie pić? Pianista nie jest w kurorcie od muzyki. Od muzyki jest patefon, a pianista to "bawi-człowiek". Siedzisz, grasz powiedzmy Gershwina. Podchodzi kelner i mówi, że pani z tamtego stolika, na ogół stara Amerykanka, która chce być piękna i młoda i tysiącami płaci za alpejskie powietrze, chce ci podziękować za ten utwór. Wtedy ty zamawiasz jakiś drink z górnej półki, tak powiedzmy za 150 dolarów. A barman robi oczywiście dwa, dla ciebie i dla niej.
Fundowanie drinka pianiście w alpejskim kurorcie to cały ceremoniał wymiany spojrzeń, uśmiechów. Kiedy w końcu przy muzyku pojawia się kelner ze srebrną tacą, w dobrym tonie jest przerwać grę w połowie utworu, tak żeby wszyscy goście zwrócili uwagę, ukłonić się damie i wspólnie, choć na odległość, wznieść toast. I rzecz najważniejsza - to, co dostaje muzyk, to herbaciana esencja, a nie prawdziwy alkohol.

- I ty się dziwisz, że patron się wścieka? Na co mu pianista niepijący, któremu jeszcze musi płacić? Muzyk musi na siebie zarobić - tłumaczył Cose.

Rosja, moja miłość
I na takim muzykowaniu i popijaniu herbatki upłynęły mu kolejne lata. Tymczasem w Polsce i całej Europie Środkowo-Wschodniej następowały zmiany. W szwajcarskich kurortach zaczęli pojawiać się "nowi Ruscy", z walizkami pieniędzy. Pamięta pierwszych, jacy przyjechali. Rozpoznał ich bezbłędnie. Ni z tego, ni z owego zagrał im melodię "Tiemnaja nocz". Spojrzeli zdziwieni, a kiedy wychodzili, jeden z nich poklepał go po ramieniu i wcisnął coś do kieszonki. W przerwie dyskretnie sprawdził. Dostał tysiąc dolarów napiwku!

Ale rozpad ZSRR oznaczał dla Koperskiego przede wszystkim możliwość realizacji planu, który od dawna w nim dojrzewał - wyprawy na, a raczej przez Syberię. Udało mu się to w 1994 r. Przejechał wtedy samochodem z Zurychu, przez Polskę, europejską część Rosji, syberyjskie bezdroża, aż po Cieśninę Beringa i po morskiej przeprawie dalej przez cały kontynent amerykański, aż do Nowego Jorku. Na wariata, bo wtedy nie można było kupić nawet dokładnych map terenów po tamtej stronie Uralu.

I tak zaczął się cykl kolejnych wypraw syberyjskich, dzięki którym Romuald Koperski stał się powszechnie znany jako podróżnik. Muzyka zeszła na plan dalszy.

Jak wróciłem z pierwszej wyprawy do Rosji, nie mogłem już wytrzymać w Szwajcarii, wspomina.
Urzekła go, mimo że to była Rosja w najgorszym jej stanie, zaraz po upadku komunizmu. Bieda niewyobrażalna. Wspomina, że w sklepach był tylko chleb, kiszone ogórki w pięciolitrowych słojach i kiszona kapusta, po której chodziły muchy. I nic więcej, nawet cebuli czy jabłek.
- Kiedy jechałem tam pierwszy raz, ostrzegano mnie, że to dzicz i natychmiast wyprują mi flaki. Tymczasem spotkałem się z dalece idącą przyjaźnią. Tymczasem, ci ludzie, choć byłem niejednokrotnie zdany na ich łaskę i niełaskę, nie tylko dzielili się ze mną wszystkim i pomagali jak umieli, ale nie chcieli za to żadnej zapłaty. Kiedy sięgałem po pieniądze, w ogóle nie rozumieli. A jak już to do nich dotarło, byli obrażeni. Mówili: "Ja tobie nie dla pieniędzy pomagałem".
Zauważa jednak, że od tamtego czasu sytuacja zmieniła się na gorsze. Zła moc pieniądza rozprzestrzenia się nawet w najdalszych zakątkach świata.

Na Syberię wracał niejednokrotnie, a swoje wyprawy opisywał w licznych książkach i artykułach. Uchodzi też za nieformalnego "ambasadora" Rosji, a jego miłość do tego kraju przybiera u niego dość kontrowersyjne formy. Jak wtedy, gdy rzucił jajkiem w Jacka Kurskiego, protestującego pod rosyjskim konsulatem przeciw polityce Putina na Kaukazie. Koperski zaznacza, żeby nie interpretować tego czynu w kategoriach politycznych. Chodziło mu o przeciwstawienie się szczuciu przeciw sobie Polaków i Rosjan.

Ring wolny
Rekord został pobity, choć na jego oficjalne uznanie trzeba będzie pewnie poczekać jeszcze parę miesięcy. I co dalej?

- Mogłem grać dłużej, nawet 120 godzin, ale nie chciałem za bardzo śrubować wyniku. Dwóch nas jest takich pianistów - bokserów wagi ciężkiej: ja i Węgier Charles Brunner [poprzedni rekordzista z czasem 101 godz. siedem minut - red.]. Klezmer-tapper, jak ja, przez większość życia grający na statkach wycieczkowych. Do takich rekordów trzeba twardych rzemieślników, a nie wybitnych wirtuozów. Oni są za delikatni. Więc, jak już dostanę certyfikat, napiszę list do pana Brunnera, że mi zaimponował. Że najpierw nie chciałem uwierzyć, że można grać tak długo, ale teraz już wierzę, bo sam zagrałem jeszcze dłużej. Więc jeśli ma ochotę - niech wystawia instrument i jedziemy dalej!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki