Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pożar hali stoczni w Gdańsku. 25 rocznica tragicznych wydarzeń z 24.11.1994 r. A oddział oparzeń nie powstał [ROZMOWA]

Jolanta Gromadzka-Anzelewicz
Dr Hanna Tosińska-Okrój
Dr Hanna Tosińska-Okrój Karol Makurat
Nie z marmuru, nie ze stali, ale „żywy” pomnik, w postaci oddziału oparzeń uczcić miał ofiary dramatycznego pożaru w gdańskiej Hali Stoczni, który wydarzył się 24 listopada 1994 roku. Utworzenie takiego oddziału stało się największym marzeniem legendarnej pani doktor Hanny Tosińskiej-Okrój, chirurga plastycznego z gdańskiej Akademii Medycznej, która z ogromnym poświęceniem opiekowała się ciężko oparzonymi nastolatkami. Również władze Pomorza, lokalni politycy, przedstawiciele przemysłu i biznesu byli przekonani, że w tak dużej aglomeracji, jak Trójmiasto, taki ośrodek jest niezbędny. Mimo to oddział oparzeń nie powstał.

Od tamtej tragicznej nocy, kiedy karetki zaczęły zwozić do szpitala Akademii Medycznej przy ul. Dębinki dziesiątki młodych ludzi poszkodowanych w tragicznym pożarze w gdańskiej Hali Stoczni mija 25 lat...
- A ja nadal nie potrafię o tym zapomnieć. To dramatyczne wydarzenie zmieniło życie wielu mieszkańców Gdańska i okolic: rodzin, które straciły w pożarze swoich bliskich, ofiar pożaru, które przeżyły, ale zostały okaleczone na zawsze oraz tych, którzy wraz ze mną robili wszystko, by ich uratować.

Pożar hali stoczni w Gdańsku wybuchł 24.11.1994 r.

Pożar hali stoczni w Gdańsku. 26 rocznica tragicznych wydarz...

Ani Klinika Chirurgii Plastycznej i Leczenia Oparzeń AMG, w której okresowo pełniła pani wtedy obowiązki kierownika, ani nawet cały szpital nie był w stanie przyjąć wszystkich oparzonych nastolatków. Co pani z tego dnia pamięta?
- Dosłownie wszystko. Wróciłam tego listopadowego dnia do domu wieczorem, ponieważ operacje przeciągnęły się do popołudnia, zdążyłam zdjąć płaszcz, gdy nagle zadzwonił telefon. Młody lekarz dyżurny spytał mnie co ma robić, bo ma w izbie przyjęć trzy osoby oparzone, a szpital nie pełni tego dnia ostrego dyżuru. Odpowiedziałam, że nie wolno ich odsyłać i trzeba ich przyjąć. Włączyłam telewizor i zobaczyłam na pasku informację o płonącej hali stoczni, w której odbywał się koncert zespołu Golden Life. Gdy o gdz. 21 przekroczyłam ponownie próg kliniki ujrzałam piekło.

To znaczy....
- Tłum przerażonych i cierpiących dziewcząt i chłopców. Z 320 ofiar pożaru do naszego szpitala przyjęliśmy 87 osób, nie tylko na chirurgię plastyczną, ale i na ogólną, na internę i dermatologię. Pozostali zostali rozlokowani po innych szpitalach w Trójmieście: na Zaspie, w Wojewódzkim w Gdańsku, w Marynarce Wojennej, w obu szpitalach gdyńskich, a nawet w Wejherowie i w Tczewie. Przez pierwszy tydzień praktycznie nie wychodziłam z kliniki nie licząc wyjazdów do innych szpitali, gdzie leżeli lżej poszkodowani. Oglądałam oparzone ręce, nogi, twarze itd. i wraz z całym zespołem lekarzy i pielęgniarek zmienialiśmy opatrunki. Wtedy to dr Tadeusz Podczarski pełniący funkcję lekarza wojewódzkiego, jako pierwszy stwierdził, że na Pomorzu musi powstać oddział oparzeń z prawdziwego zdarzenia.

Cała Polska była wstrząśnięta rozmiarami tego dramatu i... bezradnością władz województwa, zupełnie nieprzygotowanych do udzielenia pomocy jego ofiarom.
- Bo wydawało się, że taka tragedia nie ma prawa się wydarzyć. A nam dramatycznie brakowało niemal wszystkiego: opatrunków, leków, maści na bazie srebra i wielu innych bardzo potrzebnych rzeczy. Do Gdańska przyleciał ówczesny minister zdrowia, Jacek Żochowski. Dzięki niemu błyskawicznie dostarczono nam samolotem 10 respiratorów. Z jednego z najlepszych ośrodków amerykańskich, z Bostonu przyleciało dwóch specjalistów; anestezjolog i chirurg. Nie mieli zastrzeżeń do naszej pracy.

Zginęło 7 osób, a 320 doznało oparzeń.

Nie wszystkich dało się uratować...
- 24 najciężej oparzonych młodych ludzi przetransportowano do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich, z czego trzech zmarło. W sumie życie wskutek tej tragedii straciło siedem osób.

Zdarzały się też cuda....
- Cudem na pewno przeżył mężczyzna, który w pożarze Hali Stocznie doznał najcięższych obrażeń. Miał oparzone 60 proc. powierzchni ciała oraz drogi oddechowe. W ośrodku w Siemianowicach Śląskich, spędził wiele miesięcy. Był cały w bliznach. Wydawało się, że nie ma szans na powrót do normalnego życia. Wyprowadził się z Trójmiasta, zamieszkał pod Warszawą. Do Gdańska wracał jednak na kolejne operacje. Przeszedł ich kilkanaście. Wszystkie z powodu przykurczów spowodowanych bliznami po oparzeniu. Nasz pacjent się jednak nie poddał Założył firmę informatyczną, podróżował po świecie, zaczął nurkować. Jest zadowolony z życia. Jego historia skończyła się szczęśliwie.

Ma pani jeszcze kontakt z tamtymi pacjentami?

- Teraz już sporadyczny. Od momentu gdy dwa lata temu przestałam przyjmować w poradni przyszpitalnej, mam też mniejszy kontakt innymi moimi pacjentami. Kilkunastu „oparzonych” nadal do jednak mnie dzwoni i radzi się w różnych sprawach związanych ze zdrowiem. Jeden z nich miał wówczas zaledwie 19 lat. Leżał u nas na OIOM-ie. Tamten pożar odcisnął na jego psychice ogromne piętno.

Dramat młodych ludzi wyzwolił w ludziach ogromną solidarność.

- To prawda. Na uruchomione przez Urząd Miasta Gdańska specjalne konto, strumieniem płynęły pieniądze. Uzbierano 600 tys. zł. Nie tylko na leczenie, ale przede wszystkim na utworzenie przy Klinice Chirurgii Plastycznej AMG pierwszego w Polsce oddziału oparzeń szczebla uniwersyteckiego. W kwietniu 2001 roku jego pierwszy projekt był już gotowy. Niestety, nie doczekał się on realizacji.

Co to był za projekt?
- Zakładał on wydzielenie oddziału oparzeń z Kliniki Chirurgii Plastycznej i przeniesienie go do nadbudowanych nad nią pomieszczeń. Ówczesny szef kliniki prof. Janusz Jaśkiewicz chciał by służył on oparzonym ofiarom wszystkich katastrof, które wydarzą się w rejonie Bałtyku. Plany nadbudowy piętra nad kliniką były już gotowe i uzyskały pozytywne opinie wszystkich wymaganych instytucji. Propozycją tą zainteresowany był Związek Miast Bałtyckich. W razie np. pożaru promu na Bałtyku, potencjalni oparzeni mieli być przetransportowani do Gdańska. I z tego jednak nic nie wyszło.

Dlaczego?
- Ponieważ straciło sens lokowanie tego oddziału w budynku nr 2 (tam mieściła się w tym czasie Klinika Chirurgii Plastycznej), który docelowo miał być przeznaczony na potrzeby klinik pediatrycznych. Oddział oparzeń dla dorosłych byłby tam jak przysłowiowy „kwiatek do kożucha”. Ówczesny rektor uczelni, prof. Janusz Moryś, chciał go umieścić w budynku nr 15, w którym funkcjonowały w tym czasie kliniki neurologii, neurochirurgii i okulistyki. Mieliśmy poczekać trzy lata aż zakończy się budowa Centrum Medycyny Inwazyjnej i z „15” i tam przeprowadzą się kliniki zabiegowe. Po jakimś czasie i ta koncepcja upadła.

W 2014 roku było już niemal pewne, że w Uniwersyteckim Centrum Klinicznym ośrodek leczenia oparzeń powstanie.
- Wszystko na to wskazywało. 10 grudnia 2012 roku wspierający ten pomysł „komitet” obradował w Gdańskim Klubie Biznesu. Wraz z dr. Jackiem Grudzińskim zebraliśmy dane o przypadkach oparzeń na Pomorzu oraz przygotowaliśmy niezbędne dokumenty. Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Miałam więc ogromną nadzieję, że po dwudziestu latach starań i zabiegów, setek telefonów, spotkań, przekonywania różnych ważnych osób, ten projekt uda się w końcu zrealizować. Za zgodą radnych prezydent Paweł Adamowicz zapłacił za projekt, wiceminister Sławomir Neumann pomógł zdobyć na jego realizację środki unijne, marszałek Mieczysław Struk znalazł sponsorów, którzy zagwarantowali środki finansowe na wyposażenie tej inwestycji. Uzgodniono, że centrum leczenia oparzeń powstanie na działce po wyburzonym budynku dawnej kliniki laryngologii (nr. 16), która przeprowadziła się do Centrum Medycyny Inwazyjnej. Na zlecenie Stowarzyszenia Bałtyckie Centrum Leczenia Oparzeń wstępną koncepcję architektoniczną opracowało gdyńskie biuro projektów ARCH-DECO. Władze GUMed złożyły nawet w Ministerstwie Zdrowia wymagane dokumenty. Inwestycja pod klucz, ale bez wyposażenia, miała kosztować maksymalnie dziewięć milionów zł. Warunek był jeden - budynek musi powstać do końca listopada 2015 roku ze względu na to, że był to projekt unijny.

To dlaczego nie powstał?
- Bo jak mi tłumaczono władze GUMed musiały unieważnić przetarg na budowę centrum i to aż dwukrotnie. Tym samym nie udało się wyłonić wykonawcy siedziby dla ośrodka oparzeń na czas, czyli spełnić warunku Ministerstwa Zdrowia, że budynek będzie gotowy do końca listopada 2015 roku. Uczelnia musiałaby zwrócić przyznane przez Ministerstwo Zdrowia pieniądze z własnego budżetu. Tymczasem wyniki obu przetargów jasno wskazywały, że ryzyko, które musiałby podjąć GUMed było zbyt wielkie. Tym sposobem nadzieje że oddział oparzeń powstanie rozbiły się, jak mydlana bańka.

Mówi to pani z goryczą.
- Bo czuję ogromny żal i nie potrafię zrozumieć jak to się stało, że oddział leczenia oparzeń, nie powstał choć popierały go władze na wszystkich szczeblach. Mieszkańcy Pomorza nadal parzą się wrzącym olejem, ogniem, substancjami chemicznymi, jestem więc przekonana, że jest on nadal potrzebny. Przypomnę, że na stworzenie takiego oddziału składali się wszyscy mieszkańcy Gdańska i nie tylko. Nie jestem w stanie zrozumieć, co się stało. Mogę to określić tylko słowami: serce mi pękło z bólu.

POLECAMY w SERWISIE DZIENNIKBALTYCKI.PL:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki