Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Port Gdynia w TVN Turbo. Odkrywamy nieznane kulisy pracy ludzi morza w Gdyni. Wizyta w porcie, stoczni i terminalu [zdjęcia, wideo]

Szymon Szadurski
Szymon Szadurski
Podczas sterowania holownikiem humory dopisują.
Podczas sterowania holownikiem humory dopisują. Szymon Szadurski
Sto dźwigów, kilkanaście nabrzeży, dziesiątki statków i tysiące kontenerów. W gdyńskim porcie i stoczniach dzieje się przez całą dobę, a pracownicy na nudę narzekać nie mogą. Razem z ekipą TVN Turbo, realizującą serial dokumentalny w Gdyni, odwiedziliśmy portowe zakamarki, aby poznać szczegóły codziennego trudu dokerów, monterów, spawaczy, piaskarzy, suwnicowych, pilotów i załóg statków, o których wielu zapewne nigdy nie słyszało.

Stocznia Nauta

W Stoczni Nauta przy ul. Czechosłowackiej, do której w pierwszej kolejności skierowaliśmy swoje kroki, praca wre mimo siarczystego mrozu, jaki zastaliśmy. Na termometrach minus 7 stopni Celsjusza. Od kadłubów stalowych kolosów, budowanych w zakładzie, lub remontowanych w dokach i przy nabrzeżach, wprost bucha chłód. Stoczniowcy opatuleni są po uszy. Niektórzy założyli nawet kominiarki, aby przeciwstawić się drakońskim warunkom atmosferycznym. Nie ma jednak opcji, aby przerwać pracę, bo terminy umów z kontrahentami gonią. Charakterystyczny hałas i odgłosy, wydawane przez dźwigi nabrzeżowe są niezbitym dowodem, że przyjęte zlecenia kontynuować trzeba w każdych okolicznościach przyrody.

- Nie przeszkadza wam ten mróz? - pytam jednego z napotkanych robotników.

- A jak myślisz? - odpowiada. - Chciałbyś pracować przy minus siedmiu stopniach na zamarzniętym kadłubie? Wiadomo, robota w takich warunkach jest niewdzięczna. Ciągle musimy się dogrzewać, efektywność spada. Nie możemy też wykonywać niektórych prac. Ze względów technologicznych spawamy na zewnątrz tylko, gdy jest mniej, niż minus pięć stopni. Nie jest też polecane malowanie. Co prawda są farby, które utrzymają się na kadłubie nawet przy minus 15 stopniach, lecz są drogie, kosztują majątek. Ich używanie to gra niewarta świeczki. Lepiej po prostu odczekać na lepsze warunki.

Port Gdynia w TVN Turbo - premiera 4 marca o godz. 11.30

- A jak wy tu się dogrzewacie? - kontynuuję wątek. - Chowacie się do hali, gdzie jest trochę cieplej, czy jakaś mała piersióweczka na taki mróz jest za pazuchą?

Wszak wiadomo, że balangi, jakie mają rzekomo odbywać się na terenie stoczni i portu, i to podczas pracy, na mieście owiane są legendą. Słysząc pytanie, robotnik z wieloletnim stażem, jedynie się jednak szelmowsko uśmiecha i porozumiewawczo puszcza oko.

- Kto wie, jakaś piersióweczka może by się znalazła - mówi wyraźnie rozbawiony. - Choć jak wy się tutaj dziś z kamerami i aparatami fotograficznymi kręcicie, to nawet, jak ktoś ma, na bank jej nie wyciągnie. Wiadomo, jak jest. Dawniej się więcej piło. Ktoś miał urodziny, drugi imieniny, trzeci do pracy wrócił doczekawszy się wcześniej pierworodnego. W obecnych czasach jest to jednak bardzo ryzykowne. Są kontrole i na wejściu na alkomat można się nadziać. Dawniej to majster, lub brygadzista, jak złapał, to do domu odsyłał, żeby się człowiek wyspał i tyle. Teraz kary za picie są bardzo dotkliwe.

Andrzej, jeden ze specjalistów w Naucie, precyzuje, że za samo posiadanie alkoholu na terenie zakładu otrzymuje się karę finansową w wysokości 1,5 tysiąca złotych. Przyłapanie "pod wpływem" wiąże się też z cofnięciem przepustki na trzy miesiące. Jest to jeszcze bardziej dotkliwa kara. Stoczniowiec nie może wtedy pracować i nie zarabia pieniędzy. Mimo to ciągle zdarzają się mniej, lub bardziej zabawne historie, związane z alkoholem. Pewnego dnia pracownik jednego z kooperantów stoczni przyszedł do zakładu, wyraźnie słaniając się na nogach. Zdumionym ochroniarzom tłumaczył bełkocząc, że jest kierownikiem i mają go natychmiast wpuścić, bo bez niego nie uda się dokończyć statku. Takie argumenty oczywiście nie poskutkowały i mężczyźnie odebrano przepustkę. Innym razem stoczniowcy zrzucili się dla kolegi na drogą, markową whiskey, którą przynieśli mu na urodziny. Udało się ją wnieść do zakładu. Pech jednak chciał, że obdarowany wynieść jej ze stoczni już nie zdołał, bo natrafił na kontrolę. Choć whiskey była nie tknięta i umieszczona w stylowym, metalowym opakowaniu, jubilat na taryfę ulgową liczyć nie mógł. Dostał po kieszeni. Był trzeźwy, więc swoją przepustkę na szczęście zachował.

- Kontrole to nieodłączny element pracy w stoczni - mówi jeden z robotników. - Ochrona myszkuje, czy ktoś nie pił lub nie wynosi z zakładu drogich narzędzi. Inspekcja pracy też raz na jakiś czas zaglądnie. Każdy, kto pracuje w stoczni dłużej, zdążył się już do tego przyzwyczaić.

Gdynia - Sopot: "Betonowa dżungla" w stoczni i sie...

Stoczniowcy, gdy z nimi chwilę porozmawiać, są wręcz kopalnią niesamowitych anegdot i historii, powtarzanych z ust do ust. Jeden z nich wspomina, jak przy ul. Czechosłowackiej pojawił się słynny komandos Bear Grylls wraz z ekipą filmową, aby kręcić specjalny odcinek programu "Szkoła przetrwania" pod tytułem "Betonowa dżungla". Było to niemal dokładnie osiem lat temu. Odwiedzający nieprzyjazne dla ludzi zakątki całego świata instruktor survivalu prezentował w Trójmieście, jak przeżyć uwięzionym w kanalizacji miejskiej, co działo się w Sopocie. Na terenie gdyńskiej stoczni czekało go inne, ambitne wyzwanie. Przeżyć musiał w zamkniętej, opuszczonej hali produkcyjnej i znaleźć sposób, jak się z niej wydostać. Pracownicy stoczni z zaciekawieniem przyglądali się poczynaniom komandosa.

- Pod dachem hali udało mu się złapać gołębia, co zostało nakręcone - mówi jeden ze stoczniowców. - Towarzyszący Gryllsowi specjalista od zdrowego żywienia nie pozwolił mu go jednak zjeść. Ryzyko zarażenia się jakimiś pasożytami było zbyt duże. Kiedy schwytał szczura, też go skonsumować nie mógł. Wpadli jednak na pomysł, aby przywieźć mu podobnego gryzonia, tyle tylko, że z hodowli i przebadanego. Tego już mógł "wrzucić na ząb". Nie powiem, że ze smakiem, bo na zachwyconego nie wyglądał. Najlepsza była scena, jak imitowali wysadzanie drzwi hali, z której Grylls musiał się wydostać. Pomalowali styropian na szaro, aby wyglądał podczas wybuchu, jak beton. W telewizji wyglądało to jednak na tyle realistycznie, że zapewne nikt się nawet nie zorientował.

Ciekawych anegdotek jest oczywiście więcej. Jeden ze stoczniowców wskazuje palcem na drobnicowiec "Longfjell" pod banderą Antiquy i Barbudy, który podziwiać można akurat w pełnej krasie, gdyż stoi w suchym doku.

- Ten statek często przewozi banany, więc kiedy przybija do portu, trzeba na nim wyjątkowo uważać - twierdzi mężczyzna. - Kto wie, czy w jakiś zakamarkach wśród egzotycznych owoców nie kryją się jadowite węże, lub pająki - mówi mężczyzna i nie wiadomo, czy myśli tak poważnie, czy żartuje.

- Patrzcie tylko, gwiazda idzie!- wołają w jego kierunku.

Stocznia to jednak nie tylko historie zabawne, ale także bardziej poważne. W tej najtragiczniejszej, z grudnia 1970 roku, kiedy do zmierzających do pracy robotników wojsko strzelać zaczęło z karabinów maszynowych, zabijając 18 osób, nikt z obecnie pracujących udziału nie brał. Minęło zbyt wiele czasu, już ponad 47 lat. Inne wypadki są jednak pamiętane, jak ten z 4 grudnia 1999 roku, kiedy w ówczesnej Stoczni Gdynia w efekcie potężnego huraganu przewróciła się ogromna, ponad stumetrowa i ważąca 3,6 tys. ton suwnica. Jarosław Staluszka ze Stoczni Nauta pracował w tamtych czasach w Stoczni Gdynia. Mówi, że tego grudniowego dnia było o krok od kataklizmu, którego skutki byłyby straszne.

- Jechałem właśnie do pracy i nie wierzyłem własnym oczom - wspomina Jarosław Staluszka. - Nie byłem w stanie dostrzec na horyzoncie naszej największej suwnicy, która od lat górowała nad Gdynią. Po dojechaniu do stoczni wszystko się wyjaśniło. Suwnica runęła i to nieopodal suchego doku, gdzie na statku pracowało akurat kilkuset ludzi. Gdyby uszkodziła wtedy zasuwy, woda by się wdarła z impetem i przewróciła jednostkę. Liczba ofiar mogła być liczona w setkach. Huk na skutek upadku suwnicy był tak wielki, że ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Widziałem kolegów, uciekających ze stoczni w popłochu, którzy przed wyjściem z zakładu bali się nawet przebrać.

Staluszka to generalnie jest w Naucie postać instytucja. Wszyscy bez wyjątku znają go i serdecznie się z nim witają. Koledzy dokuczają mu też, widząc, że wyznaczono go do opowiadania dziennikarzom o stoczniowych ciekawostkach.

- Patrzcie tylko, gwiazda idzie!- wołają w jego kierunku.

Robotnicy jak na warunki, w których przyszło im pracować, są w zadziwiająco dobrym humorze. Kiedy przechodzimy koło stojącej na nabrzeżu, charakterystycznej nadbudówki, dochodzi do kolejnej, śmiesznej scenki rodzajowej.

- A co to jest? - pyta jeden z warszawskich dziennikarzy, który być może pierwszy raz stocznię na oczy widzi.

- A to taki gadżet, na którym kiedyś kręciliśmy "Gniew oceanu" - śmieje się rozbawiony stoczniowiec. - Zostawiliśmy go sobie na pamiątkę.

Stoczniowcy nie mogą jednak tylko cały czas żartować, tylko muszą zachować ostrożność i koncentrację, bo ich praca jest niebezpieczna. Standardem jest poruszanie się po wysokich rusztowaniach. Nad ich głowami ciągle fruwają wielotonowe ładunki, przenoszone przez suwnice i dźwigi.

- Czasami wystarczy tylko dotknąć kadłuba statku w nieodpowiednim miejscu i wypadek gotowy - mówi Jarosław Staluszka. - Jak ktoś po drugiej jego stronie akurat spawa, czego nie masz prawa widzieć, to dłoń masz usmażoną.

Bałtycki Terminal Kontenerowy

Po takiej dawce smakowitych i ciekawych opowieści opuszczaliśmy Stocznię Nauta z nieukrywanym żalem, jednak holowniki już grzały silniki, a ich załogi nerwowo krzątały się po nabrzeżu. Był to znak, że trzeba przemieścić się basenami portowymi do Bałtyckiego Terminalu Kontenerowego. (BCT). Szybko okazało się, że akurat w tej firmie miejsca na prowizorkę i improwizację nie ma. Kierowców tirów, wyjeżdżających z BCT, pilnują kamery. Jest też możliwość ważenia pojazdów, czy nie przekroczyły dopuszczalnego limitu nacisku na oś.

- Kamera rozpoznaje rejestrację ciężarówki i automatycznie porównuje ją z numerem kontenera - mówi Michał Kużajczyk z BCT. - Jeśli ktoś przez przypadek podjął nie swój ładunek, to jest oczywiście zawracany. Porządek u nas musi być.

Bałtycki Terminal Kontenerowy oszczędza czas klientów

Cały teren zakładu aż roi się od kamer. Podgląd na ich zapis nieustannie ma kierownik ds. bezpieczeństwa.

- Jestem pewien, że on nas cały czas pilnuje - mówi Michał Kużajczyk. - Poruszajmy się więc po terenie terminalu tak, aby nie musiał interweniować.

Kontenery w BCT poukładane są maksymalnie w pięciu rzędach do góry i w odróżnieniu od sytuacji, gdy transportuje je statek, nie są ze sobą mocowane. Jednostek tego dnia w Bałtyckim Terminalu Kontenerowym akurat nie ma. Inaczej rzecz wygląda w położonym po drugiej stronie basenu Gdynia Container Terminal (GCT), gdzie na załadunek czeka statek. Kiedy przypływa taka jednostka, suwnicowi uwijać muszą się, jak w ukropie. Mają niecałą minutę na przeładowanie jednego kontenera, a ściągać z pokładu statku muszą ich po kilkaset. To trudna, stresująca i odpowiedzialna robota.

Bywają jednak dni, kiedy praca terminalu całkowicie zamiera. Staje się tak, gdy sztorm na morzu przybiera siłę 8-9 stopni w skali Beauforta. Jest wtedy zbyt niebezpiecznie i nikt nie ma prawa przebywać na terenie ogromnego placu, zapełnionego kontenerami. Zdarza się, że metalowe pudła, szczególnie, kiedy są puste, dosłownie po nim latają.

- Kontener bez ładunku waży około czterech ton - mówi Michał Kużajczyk. - Mimo tego silny wiatr potrafi go zdmuchnąć z ułożonego stosu.

Także w BCT wolą dmuchać na zimne, bo i tu, podobnie, jak w stoczni, zdarzały się wypadki. W 2012 roku silny wiatr zepchnął z kursu prom "Stena Spirit", wychodzący w morze w rejs do Karlskrony. Potężny statek zawadził o suwnicę nabrzeżową, która wraz ze znajdującymi się na jej szczycie, dwoma pracownikami, runęła na ziemię. To cud, że mężczyźni przeżyli, a lekarzom w szpitalu mimo rozległych obrażeń udało się uratować ich życie.

Prom przewrócił suwnicę w Gdyni, są poszkodowani

Po ciężkiej pracy robotnicy z BCT mają natomiast możliwość posilenia się w kantynie Port w pobliskim biurowcu. Także i my postanowiliśmy sprawdzić jakość tamtejszych posiłków. Na czarnej tablicy z odręcznie wymalowanym kredą dźwigiem szefowa kuchni proponuje specjalności dnia, w tym rybę, kotlety, gulasz, stripsy, makaron ze szpinakiem i kurczakiem. Pojawia się jednak drobny problem, bo dwie dziennikarki z warszawskiej ekipy zgłaszają, że są wegankami. Dorsz, proponowany w przyzakładowym bufecie, wobec tego odpada. Tym bardziej mięso. Obsługa kuchni, nie przyzwyczajona na co dzień, jak się po chwili okazuje, do podobnych wyzwań, radzi sobie jednak znakomicie, przygotowując na szybko dla miłośniczek zdrowej diety makaron.

- Pracownicy BCT na co dzień też tak wybrzydzają? - pytam.

- Gdzie tam, chyba żartuje pan - odpowiada jedna z pracownic kuchni. - Jedzą wszystko, aż im się uszy trzęsą. Obojętnie, co nie przygotujemy, to chętni się na to znajdą. Popracuje jeden z drugim trochę na suwnicy, albo poprzestawia kontenery, to apetyt od razu rośnie. W taką pogodę, jak dziś, tym bardziej coś zjeść trzeba, rozgrzać się, bo na zewnątrz zamarznąć można. Nie zazdroszczę naszym chłopakom na placu.

Statek szkoleniowo - badawczy: Horyzont II i podróż po porcie

Po sympatycznej wizycie w BCT kierujemy się na pobliskie nabrzeże, gdzie zacumowany stoi "Horyzont II", statek szkoleniowo-badawczy Akademii Morskiej w Gdyni. Rejs tą jednostką, która znana jest z faktu, że regularnie zapuszcza się w arktyczne rejony, to ostatni punkt podglądania kulis pracy portu. Przy okazji zapoznać można się z warunkami, w jakich szkoleni są studenci akademii. Doświadczony kapitan "Horyzonta II", który objął stanowisko dopiero przed miesiącem, podkreśla, że jednostka już czterdzieści razy odwiedzała Spitsbergen.

- Kolejnymi takimi rejsami już ja będę dowodził - mówi z nieukrywaną satysfakcją w głosie.

"Horyzontem II" wyruszamy przyjrzeć się z perspektywy wody ciekawym obiektom na terenie portu. A trzeba powiedzieć, że są to budowle, jakich nigdzie indziej podziwiać nie można. Najbardziej rzuca się w oczy olbrzymia suwnica, która po wspominanym już wypadku z 1999 roku została szybko odbudowana w niemal identycznych rozmiarach. Jest tak wielka, że bez problemu zmieściłaby się pod nią gdańska Bazylika Mariacka, czyli największy, murowany kościół w Europie!

- Na jej szczycie wyminęłyby się dwa samochody osobowe i nie spadły w dół - kolejną z ciekawostek sypie, jak z rękawa Leszek Jurczyk, dyrektor ds. rozwoju Portu Gdynia.

Innym, ciekawym obiektem, jest niepozorny, trzypiętrowy budynek, sprawiający wrażenie, jakby wyrastał z wody. Jak mówi Leszek Jurczyk, z nie do końca jasnych przyczyn nazywany jest on "domkiem chłopa". Kto się w tym nie orientuje, ten nie ma nawet szans się domyślić, że niepozorny budynek jest przepompownią paliw płynnych.

Podczas rejsu po porcie jak na dłoni widać ponadto postępy prac przy budowie nowej, większej obrotnicy, a także plac, szykowany pod nowy terminal promowy.

"Horyzont II" wyrusza już w 35 rejs na Spitsbergen

Na pokładzie "Horyzonta II" zaciekawienie budzą z kolei pamiątki po wyprawach na Spitsbergen oraz polskiej stacji badawczej Arctowski na Antarktydzie. Sam moment wyruszenia w rejs po porcie wywołuje małą sensację, bo okazuje się, że stery przejmie jedna ze studentek. Nie sprawia jednak ona wrażenia, jakby miała jakiekolwiek wątpliwości, jak wprawić statek w ruch. Idealnie współpracuje z kapitanem i pilotem. Dla osób, które pierwszy raz w życiu przyglądają się takiej scenie, padają tajemne wprost zaklęcia.

- Lewo dziesięć! - wydaje komendę pilot.

- Jest lewo dziesięć! - odkrzykuje po chwili studentka.

- Midships!

- Jest midships! - informuje stojąca za sterem adeptka sztuki morskiej.

Jak się okazuje, fakt, że nawigowanie podczas rejsu pokazowego powierzono studentce, wcale nie musi być tzw. zagraniem pod publiczkę. Oficer z "Horyzonta II", który na co dzień szkoli załogę, zdradził nam, że panie generalnie chętniej przykładają się do nauki.

- Z poziomem nauczania bywa różnie - mówi. - Jedni szybko chłoną wiedzę, innym trzeba ją wbijać do głowy na siłę.

- A co robią studenci, jak zajęcia się skończą? - pytam. - Nie nudzi im się podczas wielotygodniowych rejsów?

- Sprzątają, słuchają muzyki, grają w karty, lecz najczęściej śpią - mówi oficer. - Zawsze znajdą sobie coś do roboty.

Warunki, jakie zapewniono adeptom sztuki morskiej na "Horyzoncie II" w porównaniu do tych z dawnych lat, np. z "Daru Pomorza", uznać należy za w miarę komfortowe. Mają do dyspozycji m.in. kącik wypoczynkowy z telewizorem i dość przestronną mesę. Kiedy do niej zajrzeliśmy, akurat nakrywano do stołu.

- Teraz pan zdjęcia robi? - zażartowała pani z obsługi. - Mógłby pan chwilę zaczekać, aż pojawią się jakieś dania. Jeszcze potem ktoś pomyśli, że my tu nie karmimy naszych studentów.

Gdyński port w TVN Turbo

Już w niedzielę 4 marca o 11:30 dokument "Port"

Przyjrzymy się stoczniowcom zmagającym się ze skomplikowaną operacją wodowania statku. Przybliżymy też pracę pilota, przejmującego stery na statku podczas wejścia do portu - już samo dostanie się na pokład 140-metrowego kolosa płynącego z prędkością 8 węzłów jest wyjątkowo trudne, a ciemność i niska temperatura nie ułatwiają manewru szyprowi pilotówki. Odwiedzimy także terminal kontenerowy, gdzie każda minuta opóźnienia jest ogromną stratą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Uwaga na chińskie platformy zakupowe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki