MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Pomorze: Z jednorękim bandytą na dwie ręce

Irena Łaszyn
Automatów o niskich wygranych jest w Polsce 50 tys. Stoją w barach, restauracjach, kwiaciarniach, wiejskich sklepikach, a nawet warzywniakach
Automatów o niskich wygranych jest w Polsce 50 tys. Stoją w barach, restauracjach, kwiaciarniach, wiejskich sklepikach, a nawet warzywniakach Grzegorz Mehring
Na wsi afera hazardowa jest wtedy, gdy ukradną automat. Historia o drobnych graczach, owocówce w warzywniaku i podatku od luksusu.

W Przywidzu jeszcze tydzień wcześniej grali. Widzieliśmy na własne oczy. A teraz cisza, miejsce po automacie zieje pustką.

- Gdzie jest jednoręki bandyta? - pytamy miłą panią nr 1. - Na zapleczu - odpowiada. - Wybebeszony. Ktoś się włamał. Zabrał pieniądze.

To już druga napaść na maszynę w tym roku. Za pierwszym razem napastnicy uprowadzili forsę razem z opakowaniem. Automat porzucili w krzakach, pieniądze zabrali. Jak duże były to pieniądze, miła pani nie wie i nie chce wiedzieć. Lokal tylko daje miejsce pod maszynę. To automat o niskich wygranych i jest własnością firmy, która wcześniej uzyskała wszystkie potrzebne zezwolenia, decyzje, koncesje, homologacje i inne papiery.

- Duże straty? - próbujemy podpytać pana z serwisu, który akurat maszynę naprawia.
Pan nie chce jednak z nami rozmawiać, nawet nie wystawia głowy z automatu. Tego wybebeszonego. Pytamy o kontakt do przełożonych, ale pan jeszcze bardziej się denerwuje. - Państwo mi przeszkadzacie w pracy! - napomina.

No to jedziemy dalej. Chcemy wiedzieć, czy inni jednoręcy przetrwali. Bo może to jakaś epidemia, zmasowany atak dwurękich? Jeden lokal, drugi, piąty. Wszystko gra. Tyle że gadać nikt nie chce. A nawet, gdy chce, bo nudno tu i pusto, natychmiast zastrzega: - Ale o tym nie wolno pisać. Chyba że jakoś to pani zakamufluje. Mnie robota miła, a dobro rodziny dobrem najwyższym. Zdrowia też nie zamierzam stracić.

Anonimowość zastrzegają też inni rozmówcy. Nawet gospodynie domowe, które wpadły do spożywczaka pograć na owocówce.

- Skąd ta nazwa?
- Przez te malunki bananów, winogron, cytryn i kiwi, które trzeba trafić po przekątnej - tłumaczy miła pani nr 2. - Symbole podobno pochodzą z czasów, gdy hazard był nielegalny. Właściciele sklepów, w których stał jednoręki bandyta, płacili wówczas za wygrane w cukierkach i gumach do żucia. O smaku cytrynowym albo winogronowym. Podobno po grze grający mógł znowu wymienić cukierki na pieniądze...

Miła pani nr 2 grywa sporadycznie, przy okazji zakupów. Żaden hazard, tylko odskocznia. Właśnie lepiła pierogi, zabrakło mąki. No to wpadła, bo mieszka po sąsiedzku.

- Nie, jeszcze nic nie wygrałam - zapewnia. - Ale syn to już trochę kasy ustrzelił. On często tu bywa, podobnie jak koledzy. To mała miejscowość. Dwa sklepy, jeden automat, odrobina luksusu. Nasze Monte Carlo.

Jednoręki trzyma się dzielnie. Jeszcze nikt go nie atakował.
Miły pan nr 1 pracuje w przydrożnym barze, kilkadziesiąt kilometrów od Gdańska. Ułomkiem nie jest, ale gdy czasami zostaje sam, czuje ciarki na plecach. Bo tu różna klientela wpada, żeby się rozerwać. Wspomina taką przygodę:

- Przyjechało z ośmiu, obstąpili automat. Chłop koło chłopa, kark koło karku. Tak ciasno, że nawet nie mogłem zajrzeć, by sprawdzić, co się dzieje. Dopiero potem to sobie dośpiewałem. Bo było tak: Jeden grał, a inny w tym czasie ukręcił śrubokrętem zamek, wyjął szufladę. Gdy przechodziłem do baru, bo miałem innych klientów, to ten jeden kucał, wyciągał ukradkiem pieniądz z dołu i wrzucał oficjalnie u góry, znowu wyciągał z dołu, znowu wrzucał u góry. Zanim się skapowałem, na tysiąc złotych nakręcili. Na dodatek byli tak bezczelni, że jeszcze przychodzili do mnie po kasę. Bo na automacie, gdy zabraknie "piątek", pojawia się napis: Proszę przywołać obsługę. Trzeba wówczas podejść, zresetować z klucza i wypłacić w banknotach. Oni brali ode mnie papierową dychę, wrzucali do maszyny, nabijali punkty do grania, wyciągali tę dychę ponownie z uszkodzonej szuflady i jeszcze przychodzili po kolejną wygraną.

Gdy zniknęli, chcieli zagrać inni goście. Ale coś nie wychodziło. Wie pani, ludzie różnie reagują w takich momentach, jeden wali z pięści w przycisk, że aż automat trzeszczy, drugi kopie. No i ktoś kopnął, odpadła szuflada. Gościu mówi: Proszę pana, tu jest coś popsute. Skojarzyłem. Powiadomiłem operatora. I tyle, bo na takie włamania nawet policji się nie wzywa. Szkoda czasu. A sami szarpać się nie będziemy. Te karki idą w zaparte. Jak to było w tym filmie "Młode wilki"? "Złapią cię za rękę, mów, że to nie twoja ręka". To się sprawdza.

Miły pan mówi, że tu ciągle coś ginie, ale rabanu z tego powodu nie robi. W ciągu roku stracił na przykład 2,5 tysiąca kufli. I 300 filiżanek. Ludziom wszystko się przyda. Nawet takim, co im dobrze z oczu patrzy. Bywało, że u kogoś w gościnie ze swojego kubka kawę pił. Ale za rękę nie złapał, więc udawał, że nie widzi.

W barze stoją trzy maszyny. Tyle, ile - zgodnie z ustawą o grach i zakładach wzajemnych z 29 lipca 1992 r. - wolno wstawić. Miły pan nr 1 twierdzi, że więcej maszyn nie trzeba, bo nie ma chętnych do grania.

- Tu nie Las Vegas - tłumaczy. - Gminny hazard jest mizerny. Mały ruch, niskie stawki. Przyjdzie gościu, weźmie coca-colę, zje hamburgera, zostanie mu dwa złote, to idzie do maszyny. Tysiącami nikt nie rzuca. Bywa więc, że automat jest na minusie, więcej wypłaci niż przyjmie. Ale generalnie na swój prąd zarobi.

Maszyny tu i tam

Automatów o niskich wygranych, które ostatnio robią medialną karierę, czyli takich jak te w lokalu miłego pana nr 1, jest w Polsce prawie 50 tysięcy. Stoją w barach, pubach, restauracjach, kwiaciarniach, wiejskich sklepikach z mydłem i powidłem, a nawet w warzywniakach. Operatorów, którzy podobno przebrnęli drogę przez mękę, zanim dopełnili wszelkich możliwych formalności i mogli - zupełnie legalnie - do różnych punktów maszyny wstawić, działa w Polsce kilkudziesięciu. W woj. pomorskim - 28. Tylu bowiem zezwoleń "na urządzanie i prowadzenie działalności w zakresie gier na automatach o niskich wygranych" udzieliła Izba Skarbowa w Gdańsku.

U jednego z operatorów pracuje miły pan nr 2. Pracę ma przyjemną.
- Dokładam siana - wyjawia.

Oznacza to mniej więcej, że przyjeżdża, gdy w automacie kończą się pięciozłotówki i trzeba dostarczyć nową partię. Jest z tym cała kołomyja, bo banki na takich jak on mają uczulenie i próbują na monetach zarabiać. O szczegółach miły pan opowiadać nie będzie, tajemnica firmy, powie tylko, że nigdy tych maszyn nie napełnia po brzegi. Jest na każde wezwanie, więc gdy skończy się kasa, przywozi kolejne piątki. Przy sobie za dużo nie ma. Taka informacja na wypadek, gdyby jakiś złodziej szykował kolejny skok.

- Czy pani wie, że dwa tysiące w piątkach ważą 3,8 kilo? - pyta. - Tylko głupi by tyle dźwigał.
Miły pan nr 2 mówi, że jednorękich pełno teraz w każdym mieście. Wyrastają na każdym osiedlu, zupełnie jak Biedronki. A i na wsiach coraz częściej się pojawiają. Ale to nie są urządzenia dla bogatych. Ci, co mają szmal, idą do kasyna, grają za inne pieniądze. A z takiego wiejskiego hot-spota korzystają znudzeni goście na zasiłku. Jeśli mają akurat parę złotych. Wrzucają złotówki, dwuzłotówki, czasem któryś się szarpnie i zagra za dychę. Nawet, gdy coś jeszcze dorzuci i ma szczęście, to specjalnie się nie obłowi. Niby maszyna oddaje 80-90 procent tego, co wzięła, ale to przecież biedna maszyna. Jak sama nazwa wskazuje: o niskich wygranych. Teoretycznie wygrać można tylko równowartość 15 euro.

- A ile naprawdę można wygrać?

Na to pytanie miły pan nie odpowie. Zdradzi natomiast, ile można przegrać: Wszystko. Znał takich, których tak to wciągnęło, że stracili fortunę i rozum. Nabrali kredytów, zadłużyli się na całe życie. Przez hot-spoty i owocówki? No, nie. Przez bardziej hardcorowe maszyny, te z salonów gier. Tam obowiązują inne przepisy i zasady.

Żadnych afer

Miły pan nr 3, gracz intelektualista, który mieszka w pobliskim mieście, a do baru z automatami zawsze wpada z książką, przytacza artykuły prasowe, które ostatnio przeczytał. O aferze hazardowej i dwóch ekspertach, którzy poświadczali nieprawdę, opiniując automaty. Takie maszyny, po niewielkiej przeróbce mogły służyć do gry o wysokie stawki, a nie o 15 euro. - Być może większość automatów w Polsce jest trefna - rozważa.

Miły pan nr 1, ten z przydrożnego baru, wkurza się, gdy słyszy takie insynuacje. U niego full legal. Żadnej ściemy. Na maszynie - informacje o numerach fabrycznych, stawkach za grę, tabelach wygranych, oznaczenie zezwolenia na działalność w zakresie gier na automatach o niskich wygranych. Gdy wpadają celnicy na kontrolę, bo to służby celne pilnują legalnego urządzania gier na automatach, tylko spojrzą i wychodzą, tu nie ma się czego przyczepić.

Ale niektórzy, istotnie, wstawiają lewiznę. Bo taniej. Ostatnio funkcjonariusze urzędów celnych ze Słupska i Gdyni namierzyli kolejne takie automaty. Teraz maszyny stoją w magazynach Izby Celnej, a biznesmenom, którzy usiłowali obejść prawo, grożą trzy lata więzienia.

Wygrane z automatu łatwo policzyć, nawet przez internet. Licznik bije, wszystko czarno na białym, nawet jaka moneta została wrzucona o 3.20 i jaki owoc wyskoczył o 5.14. Wystarczy zadzwonić do firmy, z którą bar ma umowę, a oni tylko spojrzą w ekran i już wiedzą, która maszyna gra i ile dziś zarobiła. Tu przekrętu nie ma, państwa się nie oszuka.

A przyłożyć się do pracy - zdaniem miłego pana - powinni ci, którzy pracują nad kolejną nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Żeby nie było tak, jak z tymi dopłatami "na sport", które najpierw chcieli, potem nie, potem znowu tak, w dodatku w durny sposób. Aż powstała afera. Ta afera jest bardziej polityczna niż hazardowa. On polityki unika. Dla niego afera jest wtedy, gdy okradną automat. Właścicielom firm wstawiających maszyny do kieszeni nie zagląda.

Kto tak pięknie gra

Najwięcej graczy można spotkać w sobotni wieczór. Taki tłok, że do automatu ustawia się kolejka. Ale w dzień powszedni - pustki. Bezrobotni mają czas, ale nie mają pieniędzy. Barman ma zasady i grania nie kredytuje. "Grasz za swoje, nie za moje" - temperuje tych, którzy proszą o pożyczkę.
Kto najczęściej gra? Ci, co potrzebują rozrywki, pieniędzy i emocji. Żadni utracjusze, tylko zwyczajni Kowalscy. Tacy, którzy chcieliby dotknąć lepszego świata, odrobiny luksusu. Czasem wygrywają, czasem przegrywają, jak to w życiu.
W dużym mieście graczy nie widać, siedzą rozproszeni po pubach i innych "jaskiniach" hazardu. Na wsi rzucają się w oczy. Są wytykani palcami. A czy miła pani, która usiadła przy owocówce w drodze po mąkę, albo gościu, który w sobotni wieczór postanowił przepuścić dyszkę lub dwie, robi coś złego? Od razu jest hazardzistą?

Nawet Marcin Charczyński, psycholog i psychoterapeuta w Wojewódzkim Ośrodku Terapii Uzależnienia od Alkoholu i Współuzależnienia w Gdańsku, ma wątpliwości.

- W życiu są różne przyjemności - zauważa. - Spacer, sport lub inne. A możemy też w coś zagrać, płacąc podatek od złudzeń. Wielu z nas marzy o wygranej i odmianie losu, jak w amerykańskim filmie. Jest w nas potrzeba robienia rzeczy, które mogą nam dostarczyć trochę irracjonalności w tym racjonalnym świecie. Dopóki człowiek kontroluje sytuację, panuje nad częstotliwością grania, nie jest hazardzistą. Jest nim, gdy robi to w sposób, który zaburza funkcjonowanie jego i rodziny.

- Hazard jest szkodliwy - twierdzi ksiądz kanonik Marian Szlagowski, proboszcz z Przywidza. - Ale u nas hazardu nie ma. Jest czternaście popegeerowskich bloków i bieda.

O jednorękim bandycie ksiądz nie słyszał. Podobnie jak większość mieszkańców. Tylko parę osób szuka tego typu wrażeń. Z duchowego punktu widzenia, jak twierdzi inny ksiądz w "Gościu Niedzielnym", są one destrukcyjne. Prowadzą do rozkładu osobowości.

W Przywidzu cisza. Ale kilkanaście kilometrów dalej biznes kwitnie. Nawet u tych z kwiaciarni i warzywniaka można trochę kasy ugrać. Nie mówiąc o pubie.

- To ile można trafić?
- Zależy, na jakiej zagrasz stawce - tłumaczy miły pan nr 4, który jest tu zupełnie przypadkiem, bo hazardu unika. - Zależy, czy masz bonusy i kumulacje. Kumulować to można do rana. A wygrać kilkaset złotych albo kilka tysięcy. Z tą kwotą 15 euro to jedna wielka ściema. Operatorzy twierdzą, że ograniczenia dotyczą pojedynczych gier, a nie ich sekwencji. Jeśli więc będziesz wygrane kumulować i grać za wyższe stawki, rozbijesz bank. Czyli wypatroszysz automat.

- A dlaczego nazywa się on jednoręki bandyta?
- Bo jest prosty w obsłudze. Jedną ręką grasz, drugą dłubiesz w nosie. Albo robisz notatki.
Wrzucam złotówkę. Maszyna pokazuje 10 punktów, przelewa pieniądze do banku i dodaje 40 groszy. Mogę przyciskać 14 razy. No to - start! Owoce wirują, ale nie chcą się ustawiać w odpowiedniej konfiguracji. Chyba nie rozbiję tego banku. Wrzucam dwa złote. O! Złapało linię! Wygrałam 80 groszy! Start - i kolejny sukces. I znowu. Mam 40 punktów, czyli 4 złote. Ale automaty płacą piątkami, więc muszę grać dalej, żeby wyjść na swoje. Bach - i jest! Uderzam w przycisk "wypłata". Mogę zabrać monetę. I jeszcze 9 razy pokręcić. Zysku ze mnie nie ma. Wrzuciłam 3 złote, zabieram 5. Ale wolno mi grać dalej.

- Nikt pani nie zmusza do grania, to pani decyzja - ostrzega miły pan nr 5. Chyba jest z obsługi. Chyba niejedno widział.
Jedną ręką naciskam przycisk. Od dyktafonu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki