Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pole, pole, łyse pole, ale mam już plan

Dorota Abramowicz
Jak w piosence Golców: Tu na razie jest ściernisko, ale Zenon Sobiecki zamierza je zaludnić. Władze lokalne przyklaskują temu pomysłowi
Jak w piosence Golców: Tu na razie jest ściernisko, ale Zenon Sobiecki zamierza je zaludnić. Władze lokalne przyklaskują temu pomysłowi Anna Arent-Mendyk
Pole rozciąga się aż po granicę lasu. W lesie, między drzewami, wije się Wierzyca. Zenon Sobiecki staje na granicy pola i szeroko rozpościera ręce. - Tu - mówi. - Tu powstanie miasto.

Miasto położone na 350 hektarach składać się będzie docelowo z dwóch tysięcy ekologicznie ogrzewanych domów. W środku stanie rynek, otoczony budynkami ze sklepami na parterze. Będzie kościół, szpital, przyjazne dla środowiska zakłady pracy, restauracje, szkoła, przedszkola. Do dyspozycji mieszkańców oraz odwiedzających miasteczko gości zostaną udostępnione korty tenisowe, basen, czytelnia, małe zoo, o minigolfie i jeździe konnej nie wspominając.

W przedwojennej Polsce państwo zainwestowało w Gdynię. Po wojnie komunistyczna propaganda szczyciła się Nową Hutą. Pod Skarszewami, 40 minut jazdy do Gdańska i 15 minut do autostrady A1, nowe miasto chce zaprojektować prywatny inwestor. Zenon Sobiecki, lat 60, przykładny mąż, ojciec dwojga dorosłych dzieci i dziadek pięciorga wnucząt, właściciel firmy Graso i pałacu w Bączku.

- Co dziesięć lat udaje mi się stworzyć coś nowego - tłumaczy Sobiecki. - Kiedy kończyłem trzydziestkę, założyłem w Zdunach Kooperol, Rolniczą Spółdzielnię Produkcyjną. W wieku 40 lat powołałem do życia firmę Graso. Wybiła pięćdziesiątka i postanowiłem zainwestować w renowację majątku ziemskiego w Bączku. Pomyślałem, że i na sześćdziesiątkę trzeba coś zrobić. Czy w końcu nie może być to miasto?

Jest realistą. Twardo stąpa po ziemi, zna ograniczenia. Zamierza stworzyć projekt przyszłego miasta, który zostanie wypełniony także przez innych, zewnętrznych inwestorów. Zdaje sobie sprawę, że może już nie zobaczyć końcowego efektu. Ale w końcu ktoś powinien zrobić pierwszy krok.
Zenon Sobiecki nie był do tej pory częstym bohaterem plotek i doniesień prasowych. Jak sam mówi - umykał z linii strzału. Chociaż do biednych nie należy, nie ma go na liście stu najbogatszych tygodnika "Wprost" i wyraża nadzieję, że się tam nie znajdzie.

- Ma pieniądze, stara się żyć dobrze z ludźmi, lubi konie, dobre samochody i motory - tak w skrócie opowiada o Sobieckim jego dawny znajomy z Kociewia. - Będąc w pałacu niech pani obejrzy jego harleya. To jest cudeńko! Zajmuje się nim osobno zatrudniony mechanik.

Harley - cudo z sześciobiegową skrzynią biegów i podgrzewanymi siedzeniami - stoi w garażu w Bączku. Sobiecki włącza głośniki radiowe, rozlega się głośna muzyka.

- Świetny motocykl - mówi. - Bywało tak, że przed godziną czwartą rano piłem kawę, siadałem za kierownicą i ruszałem w trasę, by koło północy zjeść kolację w Odessie.
Kiedy wpisuję do internetowej wyszukiwarki "Zenon Sobiecki" pojawiają się informacje o rodzinnej firmie Graso (nagroda "Teraz Polska" za ekologiczny kocioł wodny zasilany słomą). Z kolei na stronie "genealogia potomków Sejmu Wielkiego" prócz danych o karierze, odznaczeniach, nagrodach "Fair Play" i dyplomach gratulacyjnych od premierów Balcerowicza i Belki, członkostwie w Lions Clubie i działalności charytatywnej można przeczytać, iż zięciem Zenona Sobieckiego jest Jerzy Antoni ks. Czartoryski na Klewaniu i Żukowie herbu Pogoń Litewska.

Skąd się pan wziął? - pytam właściciela Bączka.
- Stąd - odpowiada. - Ze wsi Kokoszkowy, leżącej trzy kilometry od Starogardu Gdańskiego. Było nas dziesięcioro dzieci w domu. A ja najstarszy. Po szkole zawodowej przez 10 lat pracowałem fizycznie, skończyłem technikum rolnicze i mechaniczne, a następnie zaocznie Akademię Rolniczo-Techniczną w Olsztynie. Wśród 200 moich pracowników są też ludzie, których znam jeszcze z dzieciństwa.

Wspomina 1976 rok, gdy jadąc pociągiem do Warszawy uznał, że nadszedł czas na zmiany. Wpadł na pomysł założenia rolniczej spółdzielni produkcyjnej w Zdunach. O Kooperolu w siermiężnej Polsce lat 80. krążyły legendy.

- Ludzie zawsze dostawali trzynastki, produkcja szła pełną parą, nikt nie narzekał - opowiada pan Piotr, który ma dom w Zdunach. - Do tej pory mieszkańcy wspominają dawne, dobre czasy.
Wraz ze zmianą ustrojową Sobiecki postanowił zainwestować we własną firmę. Dziś Graso to prawdziwy konglomerat. Część industrialna zajmuje się wytwarzaniem ekologicznych kotłów na słomę, maszyn i linii pakujących, trwa produkcja rolna, a dział biotechnologiczny produkuje podłoża mikrobiologiczne, używane w diagnostyce laboratoryjnej.

- Zaczęliśmy od zera, wchodząc na rynek opanowany przez wielkie korporacje - Lidia Gos, kierująca działką biotechnologiczną w Graso, opowiada o trudnych początkach. - Po siedmiu latach strat i przebijania się między wielkimi konkurentami, zaczęliśmy wreszcie odnosić zyski. Dziś z naszych produktów korzysta 75 proc. laboratoriów mikrobiologicznych w kraju, eksportujemy też nasze produkty na Zachód.

Lidia Gos jest dziwnie spokojna, że szefowi z zaprojektowaniem miasta uda się tak samo, jak z biotechnologią.

Konie się nudzą

Siedzimy w bibliotece odnowionego pałacu w Bączku. Stary, drewniany parkiet pamięta jeszcze czasy ostatniego niemieckiego właściciela. Pałac, wybudowany w 1901 roku, należał do okrytego złą sławą hitlerowskiego kreisleitera Ernsta Guntera Modrowa. Modrow zginął w 1945 roku, a władza ludowa powołała w jego majątku PGR. Ponad pół wieku później majątek znów znalazł się w rękach prywatnych.

Grażyna Sobiecka wspomina Wigilię 1996 roku, kiedy to niespodziewanie wraz z mężem zadecydowali o kupnie pałacu.

- Zaproszony na wieczerzę ksiądz proboszcz zapytał, czy to prawda, że przystąpiliśmy do przetargu o Bączek - mówi pani Grażyna. - A my w ogóle o takim przetargu nie słyszeliśmy! Zaintrygowani postanowiliśmy tam podjechać po kolacji.

Nie zapomną do dziś bajkowego widoku, śniegu na drzewach, świeczek, palących się na choinkach, śpiewanych przez ówczesnych mieszkańców pałacu kolęd. Trzy dni załatwiali formalności. I choć w świetle dziennym bajkowy pałac okazał się zdewastowanym budynkiem, nie odstąpili. Znaleźli mieszkania dla lokatorów, krok po kroku przywracali budynkom dawną świetność. Za wzorową renowację otrzymali wyróżnienie ministra kultury i sztuki.

I kiedy już urządzono ogród, ostatni szczegół został wykończony, kiedy w stawie pojawiły się jesiotry, a w piwnicach pałacu basen - pani Grażyna zaczęła mówić mężowi, że czuje się jak w złotej klatce.

- Żona jest dla mnie od 37 lat nieustanną inspiracją - uśmiecha się ciepło pan Zenon.
Doszli do wniosku, że warto się tym wszystkim mądrze podzielić z innymi. Bo ileż razy w tygodniu można pływać w basenie?

- Jeśli tego nie otoczę ludźmi, będzie źle - tłumaczy Sobiecki. - Trzeba wprowadzić ducha w to przepiękne miejsce. Stajnie stoją pustkami, konie się nudzą, bo nie zawsze jest czas, by na nich pojeździć. Poza tym dzieci mają swoje domy, więc kiedy nas zabraknie, trzeba będzie znaleźć kogoś, kto to wszystko utrzyma. I nie zmarnuje włożonej w tę ziemię pracy.

Nie więcej niż 300 tysięcy

To taki codzienny rytuał - wstają wcześnie rano, siadają przy stole, piją kawę, planują. Jak mówią - rzeźbią projekt.

Przedsięwzięcie ma być komercyjne, choć pomysłodawca nie liczy na wielki zysk. Interes wygląda tak: gminy Skarszewy nie stać na budowanie infrastruktury nowego miasta. Sobiecki zaproponował więc, że sam wybuduje drogi dojazdowe, sieć kanalizacyjną, oczyszczalnię ścieków. Powstaną też bloki z mieszkaniami socjalnymi. Za to gmina rozliczy nakłady z podatków, które powinna pobrać za przekształcenie należących do Sobieckiego terenów po byłym PGR z rolniczych w budowlane.

Nie będzie sprzedawał samych działek, ale gotowe budynki ze skrawkiem ziemi. Dla tych, którzy są na dorobku i dla tych, którzy się już dorobili. Dla osób starszych, potrzebujących opieki pielęgniarek i dla rodzin z małymi dziećmi. Z ekologicznym ogrzewaniem podłogowym, na każdą kieszeń. O konkretnej cenie całego projektu nie chce jednak mówić, póki nie wybuduje pierwszych ośmiu domów.

- Za ile? - dociskam. - W końcu pielęgniarki opiekujące się starszymi ludźmi też muszą gdzieś mieszkać!

- Chcę, by dom na niewielkiej działce kosztował nie więcej niż 300 tysięcy zł - odpowiada.
Powołał radę konsultacyjną i programową. Zatrudnił architektów. Uruchomił burzę mózgów. I cały czas czeka na dobre propozycje. Wydrukował folder reklamujący całe przedsięwzięcie. Córka z mężem z Czartoryskich podróżują obecnie po Kanadzie w poszukiwaniu inwestorów.

- Nie boję się kryzysu - mówi. - Ci, którzy chcą wycofać pieniądze z banku, będą chcieli je zainwestować. Ci, którzy wracają z Irlandii i Islandii, zaczną szukać miejsca do życia. Dlaczego nie tutaj? Chętnym pomogę też w uzyskaniu długoterminowego kredytu. Mam takie możliwości.

Ostatnio Sobieckiego zatrzymał sołtys z sąsiedniej wsi. Powiedział, że syn kończy turystykę, a córka zastanawia się nad wyborem kierunku studiów. Czy będzie dla nich praca tu, na miejscu?
- Będzie - obiecał Sobiecki.

Spotkamy się za dwa lata

Radni ze Skarszew zgodzili się na propozycję właściciela Bączka.

- Nie słyszałem, by gdziekolwiek w kraju osoba prywatna podjęła się podobnego zadania - przyznaje Dariusz Skalski, burmistrz Skarszew. - Ale jeśli już miałoby się komuś udać, to właśnie panu Sobieckiemu. Od dwóch lat rozmawiamy na ten temat i gmina podjęła już pewne kroki.
Opracowaliśmy plan zagospodarowania terenu, a firmy zainteresowane partnerstwem publiczno-prywatnym odsyłamy do Bączka. Widziała pani już lotnicze zdjęcia terenu przyszłego miasta?
Widziałam. Lasy, stawy, otoczony stawami pałac, popegeerowskie, odnowione bloki, prywatne domy i dużo, dużo wolnego miejsca. Jak go zapełnić?

- Marzę o stworzeniu idealnego miejsca do życia - twierdzi Zenon Sobiecki. - Zamówiłem prywatnie badania opinii publicznej. Dzięki temu wiem już, że pomyliłem się, myśląc, iż ludzie marzą o wielkich działkach i ogrodach. Większość woli parterowy dom na niedużej działce. W końcu na spacer można tu pójść do lasu. Zrobimy też ścieżki rowerowe, trasy do jazdy konnej. Myślę też o swoistym parku rozrywki - może być to położona w pobliżu wioska rycerska, skansen kociewski lub też coś w rodzaju lokalnego "legolandu".

Cały czas zbiera pomysły na miasto. Chce zaprosić plastyków, muzyków, architektów. Nawiązać współpracę z Akademią Sztuk Pięknych i Politechniką Gdańską.
Pozostaje jeszcze kwestia nazwy. Bączek raczej się nie nadaje.

- To kwestia przyszłości - macha lekceważąco ręką Sobiecki.
- A może, jak zasugerował mój kolega dziennikarz, nazwa będzie pochodzić od pana nazwiska lub imienia?
- Nie chcę żadnej bufonady - przerywa dyskusję.

Przy wyjeździe ze wsi staje już pierwszy dom. Prace wykonywane przez firmę Graso rozpoczęły się w poniedziałek, we wtorek brakuje tylko dachu.

Objeżdżamy ziemie przeznaczone pod budowę. Tu mają powstać tężnie, tu przy lesie będą niższe budynki, tu centrum z kościołem i rynkiem. A tu może dzielnica artystów?

- Brzmi jak bajka - dziennikarski sceptycyzm bierze górę nad wiarą w wizję nowego kociewskiego grodu. - Umawiamy się za dwa lata. Przyjadę, sprawdzę, jak powstaje miasto.

- Albo dlaczego jeszcze nie powstaje - Zenon Sobiecki zawiesza głos. Po chwili mówi twardo: - No nie, nie ma takiej opcji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki