Otóż wtedy, 50 lat temu, po raz pierwszy za plecami Johna, Paula i George'a zasiadł na stołku perkusisty Ringo Starr i w ten sposób ukonstytuował się ostateczny skład zespołu, który przez kolejne siedem i pół roku wywrócił do góry nogami branżę muzyczną, pozostawiając światową publiczność - od Kalifornii, przez Skandynawię, państwa bloku wschodniego po Japonię - oniemiałą z zachwytu.
Choć z początku nie wszyscy zareagowali entuzjastycznie. Usunięty z zespołu poprzedni bębniarz, przystojniak Pete Best, miał spore grono fanów. Niektórzy z nich nie wahali się wysyłać gróźb do menedżera, a jeden nawet "strzałem z główki" podbił oko George'owi Harrisonowi.
To było zresztą wyjątkowo gorące lato w życiu młodych muzyków. Ledwie pięć dni później, 23 sierpnia, Lennon w tajemnicy przed mediami i fanami, a przede wszystkim fankami, ożenił się ze swoją wieloletnią dziewczyną Cyntią Powell. Jak nietrudno się domyślić, małżeństwo to zostało wymuszone przez pewne okoliczności natury - nazwijmy to - prokreacyjnej.
50-tka Wielkiej Czwórki. Świętujemy jubileusz The Beatles [WIDEO]
Jeszcze bardziej brzemienny w skutki był jednak poranek 2 września, kiedy to John, Paul, George i Ringo weszli do studia nagraniowego przy Abbey Road w Londynie, by zarejestrować materiał na pierwszego singla wytwórni Parlophone.
Producent George Martin, który do tej pory nadzorował nagrania komików (a później, ze względu na swój ogromny wkład w ich brzmienie, nazwany został "piątym Beatlesem"), początkowo próbował ich namówić na zaprezentowanie swojej wersji pewnego modnego wówczas przeboiku. Oni zaparli się jednak, żeby nagrać własną kompozycję. Trudno chyba o przykład banalniejszego tekstu: "Kochaj, kochaj mnie/ wiesz, że ja kocham cię/ na mnie nie zawiedziesz się/ więc proszę kochaj mnie" . Tak mniej więcej brzmi polski przekład tej piosenki - "Love Me Do".
Co było dalej, wiadomo. Z piosenki wzięła się wielka kariera, a z kariery moda na minispódniczki, kolorowe wdzianka, długie włosy na głowach panów, a także psychodelia, narkotyki, wschodni mistycyzm, wolna miłość, pacyfizm i przede wszystkim dużo, cały ocean fantastycznej muzyki.
Późne, dojrzałe nagrania Beatlesów, wydane po 1965, od ich pierwszych piosenek dzielą lata świetlne, zarówno pod względem kompozycyjnym, wykonawczym, producenckim, jak i literackim. Do trzech gitar i perkusji dołączyła sekcja smyczkowa, instrumenty dęte, organy, indyjski sitar, orkiestra symfoniczna i w dodatku poddane to zostało całej gamie studyjnych trików dźwiękowych.
Naiwnie optymistyczny przekaz zastąpiła gorzka refleksja, a wycieczki w głąb świadomości, z reguły pod wpływem substancji psychoaktywnych, zaowocowały tekstami pełnymi rezygnacji, alienacji i frustracji, nieco tylko maskowanych ironią i surrealistycznym poczuciem humoru.
"A Day In a Life", "Strawberry Fields Forever", "I'm a Walrus", "Across the Universe", "Come Together" czy "Happiness Is a Warm Gun" to prawdziwe arcydzieła. A jednak nie są w stanie do końca przyćmić żywiołowości wczesnych przebojów, opartych muzycznie na trzech-czterech chwytach, a tekstowo, na naiwnym przekonaniu, że wystarczy trzymać za rękę ukochaną osobę, a wszystkie kłopoty znikną.
Pięknym złudzeniu, z którego, mimo upływu 50 lat, wciąż w głębi duszy nie chcemy wyrosnąć, któremu wciąż na nowo chcemy dać się omamić. I wciąż chcemy słuchać tamtych piosenek Beatlesów, które są jak pigułki młodości, w dodatku takie, które można zażywać całkowicie legalnie i bezkarnie, i których nie sposób przedawkować. "Love, love me do…" .
Czytaj więcej felietonów Dariusza Szretera
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?