Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pierogis

Jarek Janiszewski, felietonista
Jarek Janiszewski
Jarek Janiszewski
W ostatni piątek powróciłem ze wstrząsającej trasy koncertowej po USA. Zagrałem dwa koncerty w Chicago dla rodaków pochłaniających kiełbasę i uwaga! - pierogis. To ostatnie danie to znane wszystkim pierogi. Słowiańska nazwa widocznie nie trafia w gusta Amerykanów, którzy lubią, gdy coś im się kojarzy ze słowem "tenis". W takich okolicznościach określenie "pierogis" jest idealne, choć brzmi głupkowato.

Amerykańscy Polacy, podobnie jak rodacy mieszkający w ojczyźnie, narzekali na coraz niższy poziom życia. Wzdychali, wspominając lata 90. Dopytywali się o klimat w nadwiślańskim kraju, lecz nie czuło się chęci powrotu. Pewnie z grzeczności udawali głębokie zainteresowanie sprawami pozostawionymi za oceanem.

Przed występami w Chicago udało mi się odwiedzić Nashville. W światowej stolicy muzyki country czas się zatrzymał. Kluby pełne są muzyków szukających szczęścia. Grają namiętnie w poszukiwaniu lukratywnego kontraktu płytowego. Niewielkie estrady tętnią energią osobników, którym się marzy kariera Dolly Parton lub Williego Nelsona.

W Polsce jest dokładnie odwrotnie. Tu w tygodniu nie usłyszymy muzyki na żywo, bo taka marna u nas kultura. Zblazowany barman włącza odtwarzacz kompaktowy, muzyka ryczy, a osobnicy nieskażeni głębszą refleksją toczą banalne rozmowy pełne energetycznego słowa k…a.

A w Nashville gra się na ulicach, bo przecież obrzydliwie bogaty producent może nagle wyłonić się zza rogu. Nigdy nie wiadomo, gdzie dopadnie cię szczęśliwy traf.

Wieczorem, gdy w stolicy country przy piwku słuchałem lokalnych grajków, czułem się wspaniale. I nie chodziło o poziom tzw. wykonu, bo z tym bywało różnie. Zrozumiałem, że dobre samopoczucie wynika z totalnego oderwania się od polskich klimatów. Brak kontaktu z żałosnymi realiami wpłynął na mnie ozdrowieńczo. Poczułem jedność z nieskomplikowanymi farmerami z południa Stanów, którzy nie mają pojęcia, gdzie jest Europa. Ta informacja jest im do niczego nie potrzebna. Wiedzą gdzie jest najbliższy pub, w którym cycata Lulu pokaże im w sobotę tyłek. W niedzielę będą trzeźwieć, w poniedziałek wyruszą w pole, a w piątek obejrzą mecz footballu amerykańskiego, w którym Dzwony z Nashville zmierzą się z Miśkami z Orlando.

Niestety, wszystko co piękne ma swój kres. Po wylądowaniu w stolicy od razu dopadło mnie OFE. Zostałem zaatakowany ze wszystkich stron. Najgorsze, że nie ma się gdzie schować - sprawa OFE dopadnie mnie wszędzie, nawet gdybym się zakopał pod ziemią za pomocą saperki. I znikąd pomocy. Amerykańscy farmerzy nie pomogą, bo oglądają słodką Lulu. Chętnie bym do nich dołączył, pozostawiając nadwiślańskie dramaty. Po prostu życia szkoda. Lepiej zbierać bawełnę i słuchać bluesa. Przeznaczenie wybrało jednak inne miejsce dla moich ziemskich zmagań.

Gdy lądowałem dreamlinerem, czułem się dziwnie. Z jednej strony tęskniłem za krajem, w którym przyszło mi żyć. Z drugiej strony zrobiło mi się przykro, że zamiast cieszyć się z cudownych przejawów naszej egzystencji, musimy my, Polacy, wiecznie walczyć ze skrzeczącą rzeczywistością. A przecież nie jesteśmy żółwiami. Nie będziemy żyć 150 lat.

Treści, za które warto zapłacić! REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI

Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki