Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Pięć polskich jałowych lat po Smoleńsku

Jarosław Zalesiński
archiwum
Jedna elita zwolniła się z pracy nad państwem, druga żyła w rzeczywistości urojonej - pisze Jarosław Zalesiński w autorskim artykule

Pięć lat od katastrofy, w której zginęła para prezydencka, zginęli parlamentarzyści, generalicja czy wreszcie, zbyt rzadko przy tej okazji wspominane, cywilne osoby. Bilans tych naszych polskich pięciu lat? Byłby tak różny, jak odległe są dzisiaj od siebie dwa punkty widzenia na smoleńską katastrofę.

Jak to się zaczęło

Emocjonalna wspólnota, jaka zawiązała się bezpośrednio po katastrofie, nie mogła trwać zbyt długo - z tego prostego powodu, że 2010 rok był rokiem wyborów prezydenckich. I tak odbyłyby się one jesienią, ale tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego, któremu sondaże nie dawały wówczas wielkich szans na reelekcję, sprawiła, że wybory wyznaczono na czerwiec. Obóz IV RP, który w 2005 roku zwyciężył pod sztandarami radykalnej zmiany, mógł próbować sięgnąć po władzę ponownie. Wydawało się, że dawną radykalną retorykę wystarczy wzmocnić o Smoleńsk. Tak zrodziła się "narracja", która obowiązuje do dzisiaj. Obóz władzy jest w niej przedstawiany jako "układ" już nie tylko polityczno-biznesowy, ale i funkcjonujący w układzie z Rosją, po to by ukryć prawdę o Smoleńsku. Rozkołysało to społeczne emocje do niebywałej skali, ale władzy w 2010 roku jednak nie przyniosło - Jarosław Kaczyński przegrał w drugiej turze z Bronisławem Komorowskim. "Narracja" jednak pozostała, o co było tym łatwiej, że rządzący sami dostarczali uzasadnień, by ją podtrzymywać.

Ekipa Donalda Tuska, kierując przecież wspólnym dla nas wszystkich państwem, zaczęła się bowiem zachowywać tak, jakby jej pierwszym celem było nie dać się w problem Smoleńska uwikłać. Premier Tusk, niechętnie przerywający urlop w Dolomitach nazajutrz po tym, jak generał Tatiana Anodina ogłosiła raport MAK, to symboliczny obraz abdykacji polskiego państwa. Takich momentów było wcześniej więcej. Tym, który najbardziej zaciążył na kolejnych pięciu latach, było zaakceptowanie przez Polskę, w punkcie wyjścia, konwencji chicagowskiej jako prawnej podstawy badania przyczyn katastrofy. Rząd twierdził potem co prawda, że dzięki temu można było sprawnie prowadzić postępowanie, ale ta "sprawność" posłużyła raczej Rosjanom, a nie nam. Skrajnie naiwne okazało się widzenie w Rosji partnera w rzetelnie prowadzonym dochodzeniu. Rosjanie przewidująco od początku zaczęli działać tak, by uchronić się przed odpowiedzialnością za katastrofę.

"Zaginęło" zatem nagranie wideo z wieży w Smoleńsku, kontrolerzy zmienili swoje pierwsze zeznania, a w katalogu uwag polskiej strony do raportu MAK (gdzie zapisano wiele dziesiątków całkowicie zignorowanych przez Rosjan polskich wniosków!) można na przykład pooglądać na zdjęciach, w jaki sposób Rosjanie bezpośrednio po katastrofie, ścinając drzewa zarastające instalacje lotniska, ukrywali to, że tak naprawdę lotnisko Siewiernyj nie nadawało się do tego, by bezpiecznie przyjmować na nim samoloty.

Polska strona mogła być jednak tylko petentem, także dlatego że nie zdecydowała się na umiędzynarodowienie badań przyczyn katastrofy (być może obawiając się, że uwiarygodniłoby to teorie zamachu). Skutek jest taki, że do dzisiaj każda nowa informacja, tak jak się to teraz dzieje z odtworzonymi nagraniami rozmów w kokpicie tupolewa, może być (nieważne, czy zasadnie) zakwestionowana, że to tylko efekt rosyjskich manipulacji, nad którymi nie mamy żadnej kontroli. Nie wróciły do Polski ani wrak tupolewa, ani czarne skrzynki. Nawet jeśli dla śledztwa nie ma to znaczenia, ma znaczenie dla naszego narodowego samopoczucia. Tymczasem polski minister spraw zagranicznych dopiero w grudniu 2012 roku, dwa i pół roku po katastrofie, zdecydował się podnieść sprawę wraku tupolewa na forum Unii.

Nasze poczucie godności najbardziej ucierpiało w zderzeniu ze "standardami" rosyjskiego państwa. Zaczęło się to od informacji o kradzieżach rzeczy osobistych czy kart bankowych ofiar katastrofy przez rosyjskich żołnierzy uprzątających wrakowisko. Potem przyszły szokujące informacje o znajdywaniu na miejscu katastrofy skrawków ciał ofiar, szokujące tym bardziej, że zderzały się z naiwnymi opowieściami ówczesnej minister zdrowia Ewy Kopacz, zapewniającej z trybuny sejmowej, że ziemia została w miejscu katastrofy przesiana i przekopana na metr w głąb. Ewa Kopacz upewniała nas też, że polscy patomorfolodzy, wspólnie z rosyjskimi, "jak jedna wspólna rodzina", przeprowadzali sumiennie sekcje zwłok. Prawda była inna. Polska prokuratura w 2012 roku doszła do wniosku, że w przypadku kilku ofiar pomylono ich dane, wątpliwości budziła też dokumentacja medyczna. Na wniosek prokuratury lub rodzin ekshumowano ciała Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego, księdza Zdzisława Króla i ks. prof. Ryszarda Rumianka, Janusza Kurtyki, Zbigniewa Wassermanna, Stefana Melaka i Przemysława Gosiewskiego. Rosyjski bałagan (a trochę też polski ) ugodził w szacunek, jakim otaczamy osoby zmarłe.

Jak to się wykrzywiło

Niektórym ekshumacjom towarzyszyły takie emocje, że na cmentarzach były potrzebne policyjne blokady. Najgorętsze emocje wybuchły jednak już w 2010 roku, wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Krzyż, spontanicznie ustawiony tam przez harcerzy pięć dni po katastrofie, był początkowo miejscem "wspólnoty żałobników". Ludzie przychodzili tu składać kwiaty i zapalać znicze. Stali w długiej kolejce, by wspólnie oddać hołd parze prezydenckiej, której ciała zostały wystawione w trumnach w Pałacu. Wspólnota jednak szybko się rozpadła, a po wygranych przez Komorowskiego wyborach prezydenckich Krakowskie Przedmieście stało się księstwem "ludu smoleńskiego", który manifestował tutaj swoje rozumienie polskości, religijności oraz - wrogości do rządzących. Ekstremum przyciągnęło ekstremum: to na Krakowskim Przedmieściu manifestowali też młodzi ludzie, skrzyknięci tam przez Dominika Tarasa, kucharza z warszawskiej ASP. Wzniesione w górę krzyże i różańce z jednej, krzyż z puszek po piwie z drugiej strony, narodowo-religijna egzaltacja i głupawy nihilizm, "dwie Polski", ale w jakimś emocjonalnym wykrzywieniu, jeśli nie w karykaturze... Na Krakowskim Przedmieściu bodaj najwyraźniej było widać, że Smoleńsk zamienił spór dwóch kultur, "dwóch Polsk", w przekraczającą granicę kulturowego sporu wojnę.

Zamach na prawdę?

Zamachowe teorie dotyczące katastrofy zaczęły krążyć już 10 kwietnia. Nic w tym dziwnego - zawsze pojawiają się one przy okazji podobnych tragedii. Smoleński fenomen polega na tym, że z czasem nie zeszły one na margines zbiorowego życia, jak to się zwykle dzieje, tylko rozwinęły się w coś w rodzaju połączenia wiary i wiedzy i zajmują od pięciu lat jedno z miejsc centralnych w debacie publicznej. To zasługa jednego przede wszystkim człowieka - Antoniego Macierewicza, który już w pociągu, wiozącym do Warszawy członków niedoszłych uroczystości w Katyniu 10 kwietnia, snuł analogie z katastrofą w Gibraltarze i śmiercią generała Sikorskiego.

Teorie zamachowe miały swój mocno aberracyjny początek, kiedy to w informacyjnym obiegu pojawiały się wiadomości o strzałach na wrakowisku, ocalonych i uprowadzonych ludziach, sztucznej mgle czy bombie helowej. Osiągnięciem Antoniego Macierewicza jest zbudowanie teorii, która powtarzana i rozwijana w rocznicowych raportach specjalnego parlamentarnego zespołu, powołanego w lipcu 2010 roku, dla wielu Polaków nabrała cech prawdopodobieństwa. Według różnych badań od 20 do 30 proc. Polaków (a wedle niektórych mediów prawicowych nawet 40 proc.) nie wyklucza dzisiaj, że w Smoleńsku dokonano zamachu.

To efekt konsekwencji Macierewicza i PiS z jednej, ale i - znowu, tak jak i w innych sprawach - rządowych zaniechań. Trzeba było dwóch lat od ogłoszenia raportu komisji Millera, żeby rząd powołał specjalny, prowadzony przez Macieja Laska zespół, który ma pomagać ludziom w rozjaśnianiu smoleńskiej wiedzy. Oczywiście, w duchu raportu ministra Millera, ale konfrontując to na swojej stronie internetowej z teoriami oponentów. Takiej właśnie płaszczyzny merytorycznej konfrontacji w sprawie smoleńskiej dramatycznie nam zawsze brakowało. Nad podziałami zerwano wszystkie pomosty.

Nie udało się takiej płaszczyzny stworzyć nam przez pięć lat, choć byliśmy tego bliscy na początku 2013 roku, gdy telewizja publiczna zaczęła się wreszcie poczuwać do swojej nazwy, emitując jednego wieczoru paradokument National Geographic, pokazujący katastrofę jako wypadek, oraz film "Anatomia upadku" Anity Gargas, sugerujący zamach. Decyzja telewizji publicznej nie wzięła się znikąd. Po opublikowaniu w październiku 2012 roku przez "Rzeczpospolitą" (spacyfikowaną za to potem przez swojego właściciela) artykułu o śladach trotylu na wraku tupolewa Polacy w sprawie zamachu zaczęli się dzielić niemal pół na pół...

To tego telewizyjnego wieczoru zawiązał się pomysł wspólnej konferencji ekspertów zespołu Laska i zespołu Macierewicza, pod auspicjami Polskiej Akademii Nauk i jej prezesa prof. Michała Kleibera. Na konferencji spotkać się mieli sami tylko eksperci, bez polityków i bez mediów. Ale nie spotkali się - po tym, jak prof. Jacek Rońda z zespołu Macierewicza przyznał się do świadomego blefu w przedstawianiu dowodów na zamach w Smoleńsku, prezes PAN wycofał się z pomysłu, nie chcąc autorytetu polskiej nauki umoczyć w takich odmętach.

Z późniejszych wypowiedzi prof. Kleibera wynikało, że z oporem spotkał się też sam pomysł oddzielenia naukowych badań przyczyn katastrofy od polityki. I to chyba sedno problemu i powód, dla którego pięć lat po katastrofie nie mamy takiego niezależnego instytucjonalnego autorytetu, który by uwiarygodnił odpowiedź na pytanie o "prawdę o Smoleńsku". Zaraziliśmy się nieufnością wobec struktur własnego państwa, wobec jego urzędników i jego instytucji. Nie tylko dlatego, że to zaufanie jest z taką siłą podkopywane przez opozycję, która stara się nas przekonać, że państwo stanie się wiarygodne dopiero wtedy, gdy zostanie przez opozycję na powrót przejęte. Tak jak w stosunku do Rosji rządzący fatalnie procedowali, tak samo fatalnie procedowali sprawę wobec własnych obywateli, jak długo mogli wierzyć, że Smoleńsk ułatwia im rządzenie, przez to że ustawia opozycję w narożniku.

Dzisiaj zatem albo się wierzy w raport Millera i ustalenia prokuratury, albo się wierzy zespołowi Macierewicza i konferencjom smoleńskim. Mam się przyznać, jakiej jestem wiary? Kiedy np. czytam sprawozdanie z dyskusji na eksperckiej konferencji w Kazimierzu Dolnym w 2012 roku, dochodzę do przekonania, że w raporcie Millera są luki - choć nie takie, które by podważały główne tezy. Kiedy czytam kolejne dokumenty zespołu Macierewicza, dochodzę do przekonania, że to oparte na wybiórczych danych teorie, które próbuje się nam narzucić jako niepodważalne dowody. Tymczasem fakty te można włączyć w przeciwną argumentację. W katastrofach lotniczych samoloty nie rozpadają się na tyle elementów, musiał to więc być wybuch? Zespół Laska na swojej stronie internetowej pokazuje, że to całkiem częsta sytuacja i że 60 tys. elementów tupolewa (włącznie z pobitą porcelaną) to nic osobliwego. I tak dalej.

Jestem więc takiej katolickiej wiary jak arcybiskup Józef Michalik, który już dawno temu rozumnie stwierdził, że w tak poważnej sprawie nie można niczego głosić bez niepodważalnych dowodów.

Między ułatwieniem a urojeniem

Po pięciu latach historia zatoczyła koło i znów Smoleńsk ma wpłynąć na nasze polityczne wybory. Gdy prezydent Komorowski wraca teraz do podziału na Polskę racjonalną i radykalną, próbuje odnowić zbudowany wokół Smoleńska konflikt (A tak swoją drogą: czy widzenie w Rosji w 2010 roku zagrażającego nam imperium było przejawem radykalizmu, czy racjonalizmu?). Gdy prezes Kaczyński w niedawnym wywiadzie o swoich oponentach mówi, że "reprezentują to wszystko, co w polskiej historii było złe", chce nas przekonać do swojej "narracji" istnienia układu zdolnego do wszelkiego zła, w tym i do ukartowania smoleńskiego zamachu czy sfałszowania wyników wyborów.

Z jednej strony mamy elitę, która wykorzystała konflikt smoleński jako możliwość zwolnienia się z pracy nad państwem. Z drugiej mamy elitę, która wykreowała urojoną rzeczywistość i w niej żyje. Pierwsi zorganizowali państwo tak niesprawne, że w najbliższych wyborach głosy będziemy musieli sumować - w XXI wieku! - na liczydłach. A drudzy chcą, byśmy uwierzyli, że niedawne wybory - fakt, z dziwnym niekiedy wynikiem - zostały sfałszowane, choć nie przedstawiają na poparcie tej tezy żadnych "faktów empirycznych".

Może tak mamy prawo spojrzeć na bilans pięciu lat od katastrofy smoleńskiej? Jako lata jałowe, prowadzące nas donikąd, niestawiające nas wobec realnych problemów.

TVP/x-news

Treści, za które warto zapłacić!
REPORTAŻE, WYWIADY, CIEKAWOSTKI


Zobacz nasze Magazyny: REJSY, HISTORIA, NA WEEKEND

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki