MKTG SR - pasek na kartach artykułów

O pięciu takich, co obalili komunizm

Barbara Szczepuła
Gdyby nie ich odwaga przed 29 laty, kto wie, czy w 1989 r. padłby berliński mur, a my dziś moglibyśmy wybierać naszych posłów do Parlamentu Europejskiego
Gdyby nie ich odwaga przed 29 laty, kto wie, czy w 1989 r. padłby berliński mur, a my dziś moglibyśmy wybierać naszych posłów do Parlamentu Europejskiego Grzegorz Mehring
Na oczach siedemdziesięciotysięcznej widowni zgromadzonej 4 czerwca w stoczni na koncercie "Zaczęło się w Gdańsku" pięciu mężczyzn pchnęło ogromną kostkę domina symbolizującą upadek komunizmu w Polsce.

Ta przewróciła następne z nazwami byłych demoludów i republik sowieckich. Kostkę pchnęli: Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Jerzy Borowczak, Ludwik Prądzyński i Bogdan Felski, czyli organizatorzy strajku w Stoczni imienia Lenina w sierpniu 1980 roku.

Bogdan Felski przyjechał na obchody rocznicy wyborów z Bremy, gdzie mieszka od stanu wojennego. Ludwik Prądzyński nadal jest stoczniowcem na K-3. Jerzy Borowczak dyrektoruje Fundacji Centrum Solidarności i jest radnym Miasta Gdańska. Czarno-białe zdjęcie przedstawia tę trójkę latem 1981 r. Bogdan Borusewicz jest marszałkiem Senatu RP, a Lech Wałęsa - laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, byłym prezydentem Rzeczypospolitej.

Tamtego lata było tak:
- Kiedy, k…a, dupę ruszycie? - zachrypiał Kuroń, tym swoim charakterystycznym głosem. Borsuk, Borówa i Felo siedzieli u niego na Żoliborzu w kłębach papierosowego dymu i opowiadali o przygotowaniach do strajku. Chcieli strajkować już w lipcu, gdy usłyszeli o Lublinie, ale nie było to wcale proste, mimo że bibułę uświadamiającą klasę robotniczą, jak perfidnie jest oszukiwana przez swoich przedstawicieli, którą dostawali od Borusewicza, rozrzucali w szatniach, halach i pochylniach już od dłuższego czasu. Atmosfery do protestu ciągle nie było. W podjęciu decyzji pomogły im władze stoczni, bo siódmego sierpnia zwolniono suwnicową Walentynowicz. To była iskra, która wznieciła pożar. Trzydzieści lat przeżyła w stoczni, była wzorowym pracownikiem: za Bieruta otrzymała brązowy medal, za Gomułki srebrny, za Gierka złoty, a teraz nagle - za bramę.

Jeśli można ją kopnąć, to tak samo można zrobić z każdym - mówili stoczniowcy w stołówkach w czasie przerwy śniadaniowej i to trafiało do wyobraźni, bo mało kto miał tyle medali co pani Ania. Więc siódmego ją zwolniono, a dzień później, po trzech miesiącach aresztu, wyszli z więzienia Darek Kobzdej i Tadeusz Szczudłowski. Przyjaciele z Ruchu Młodej Polski i WZZ zorganizowali im u Dyków powitalne przyjęcie, na którym pani Ania ogłosiła, że już w stoczni nie pracuje. Leszek Wałęsa zareagował gwałtownie: - Będziemy pani bronić! Lecha władze pozbyły się ze stoczni już w 1976 roku. Pracował teraz w ZREMB-ie i działał w WZZ-ach. Borsuk, który bał się podsłuchów, wywołał po chwili na ulicę Wałęsę, Borowczaka, Felskiego i Prądzyńskiego. - Strajk! - powiedział.
Przygotowywał ich do tego od dłuższego czasu, ale co innego teoria, a co innego praktyka. Zatrzymanie pracy w stoczni to poważna sprawa. Jurek Borowczak wracał nocą pieszo do swojej kwatery aż na ulicę Migowską, szedł, żeby ochłonąć, bo jednak nerwy dawały o sobie znać… Ale nie można było myśleć, że się nie uda. Musiało się udać i tyle.
Do Gdańska przyjechał w październiku 1979 roku, prosto z wojska. Służył w jednostce specjalnej w Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie. To była nie tylko wspaniała przygoda, ale i szkoła życia. Woził czasem pułkownika Edwarda Wejnera, późniejszego generała, na przykład z Ismailii do Aleksandrii, a to szmat drogi, więc żeby nie zasnąć, trzeba było gadać i pułkownik opowiadał mu, co działo się w Gdańsku w grudniu 1970 roku, bo służył w niebieskich beretach.

Jurek pochodzi spod Białogardu i już jako mały chłopak wiedział, że Polska nie jest suwerennym krajem, bo na każdym kroku spotykał żołnierzy sowieckich. Najpierw ich lubił, bo mieli takie piękne czołgi i samochody, biegał z kolegami za nimi i wołał: Rusek, daj gwiazdkę! I żołnierze dawali czasem czerwone gwiazdy, które mieli na czapkach. A nawet sachar w kostkach. Ale matki krzyczały: - Zostawcie Ruskich, wracajcie w tej chwili do domu! Dorośli w przeciwieństwie do dzieci Rosjan nie lubili. - Okupanci - mówili szeptem.
W sierpniu 1968 Jurek miał 11 lat i pamięta strach, jaki ogarnął go, gdy w Radiu Wolna Europa, którego regularnie słuchał ojciec, usłyszał strzały i podenerwowane głosy mówiące o ludziach zabitych na ulicach Pragi. Tata powiedział wtedy: - Będzie wojna. A mama zaczęła płakać.

Po wydarzeniach grudniowych w Gdańsku i Gdyni 1970 roku, kiedy to partia strzelała do robotników, ojciec, który był sołtysem i należał do PZPR, oddał legitymację partyjną. Po kilku dniach odwiózł mu ją sekretarz i dowodził, że teraz jest nowa władza i wszystko się zmieni, ale ojciec już nie uwierzył.

Ludwik Prądzyński przekonuje dziś syna, że wtedy, w sierpniu 1980 roku, nie chodziło im tylko o kasę. - No, a w postulatach mieliście podwyżki płac! - wytyka mu Artur.
- To była zagrywka, żeby ludzi poderwać, ale tak naprawdę to chodziło o sprawiedliwość. O sprawiedliwość - słyszysz! Natomiast wasze pokolenie myśli tylko o kasie - mówi, choć rozumie przecież, że syn jedzie do pracy do Norwegii, by zarobić na mieszkanie.
Prądzyński to Kaszuba z dziada pradziada i jak wszyscy Kaszubi trzyma z Bogiem i z Polską. - Patriotyzmu nie nauczyłem się z książek, ale wyniosłem go z domu - twierdzi. Siedzimy w jego małym warsztacie na K-3, gdzie naprawia sprzęt do spawania. Odstępuje mi swój zydel, sam siada na beczce. - Ojciec powtarzał zawsze, że trzeba służyć Bogu i ojczyźnie. Jak służyć Bogu, wiadomo, ale jak służyć ojczyźnie tato? - pytałem. - Pracą. Praca wychowuje, czyni patriotą.
Na wsi - to praca na roli oczywiście. Ojciec miał piętnaście hektarów ziemi pod Bytowem i bronił tej ziemi jak lew przed komunistami, którzy chcieli mu ją odebrać. Wzięli go prosto z pola, nawet koni nie pozwolili odprowadzić do stajni. Poszedł do więzienia, a ziemi do kołchozu nie oddał.
Tato codziennie słuchał Wolnej Europy. I Lutek też słuchał i takie słowa jak totalitaryzm, brak suwerenności, dyktatura zapadały mu pamięć. Toteż wiedział, że nauczyciel kłamie, gdy w grudniu 1970 roku mówił o chuliganach i warchołach bijących się na ulicach i podpalających komitety.

Do Gdańska pojechał w 1975 roku. Stocznia była drogą awansu dla chłopskich synów z wielodzietnych rodzin. Na kwaterze nadal słuchał RWE i po jakimś czasie poznał nazwiska i adresy ludzi z Trójmiasta, którzy działali w Wolnych Związkach Zawodowych. Początkowo wydawało mu się niemożliwe, że to są prawdziwe nazwiska i adresy, bo dlaczego milicja ich nie namierza? Ale w końcu postanowił sprawdzić. Odnalazł na W-2 Annę Walentynowicz. Zobaczył drobną kobietę, która miała wielką siłę ducha. Zaczął bywać na spotkaniach, słuchał wykładów z historii Polski, które głosił Borusewicz i te podobały mu się najbardziej, bo ugruntowywały jego patriotyzm. Andrzej Gwiazda wykazywał absurdy gospodarki socjalistycznej, a Lech Kaczyński informował, jakie prawa mają obywatele PRL i uczył, jak nie dać się zastraszyć i jak rozmawiać, a właściwie jak nie rozmawiać z esbecją. Gdy więc zamykano go od czasu do czasu na 48 godzin, szedł w zaparte i twierdził, że ulotki znalazł w tramwaju lub w szatni i podniósł je z ciekawości.

U Walentynowicz spotkał też kolegę ze szkoły wieczorowej, Jurka Borowczaka i odtąd już konspirowali razem.
- Ojciec nie był tchórzem - myślał - nie dał się komunistom, to i ja się nie dam. Gdy spotykali się z Borusewiczem i Borowczakiem u Felskiego, którego rodzice mieli domek na przedmieściu, Bogdan pytał: - Jesteście gotowi do strajku? Ludwik odpowiadał, że tak, choć wcale nie czuł się przygotowany, nie wyobrażał sobie strajku, ale nie mógł powiedzieć "nie", bo chciał przecież sprawiedliwości, a to była jedyna droga. Borusewicz, który był mózgiem grupy, wyznaczył na przywódcę strajku Lecha Wałęsę i wszyscy uznali zgodnie, że to dobry pomysł.
Leszek był starszy od nich, miał żonę i czworo dzieci, co było ważne jako przykład dla tych stoczniowców, którzy też mieli na utrzymaniu rodziny, po drugie był już doświadczony w boju, czyli w roku 1970, po trzecie miał charyzmę. 16 grudnia 1979 roku pod drugą bramą stoczni wołał: - Za rok musi już stać tu pomnik poległych stoczniowców! Musi! Władza obiecała tablicę pamiątkową, ale nie dotrzymała słowa. Jeśli nadal nie będzie tej tablicy, to przyjdziemy tu wszyscy w przyszłym roku i każdy przyniesie kamień. Usypiemy wielki kopiec! Gdy tak wołał, ludziom ciarki przechodziły po plecach, bo te tysiące kamieni w rękach stoczniowców działały na wyobraźnię. Tak, on był przebojowy, nadawał się na dowódcę. - A my z Bogdanem Felskim i Jurkiem Borowczakiem - ciągnie Prądzyński - byliśmy żołnierzami.

- Kilka tysięcy osób przyszło pod tę bramę. I co ważne, przyszli specjalnie, bo mieliśmy wtedy wolne, to się nazywało "dzień konserwacji", choć i tak wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Te kilka tysięcy osób pojawiło się tam z własnej woli, co oznaczało, że ludzie przestają się bać - wspomina Bogdan Felski. Pijemy kawę w pubie przy ulicy Długiej, bo wpadł tu tylko na uroczystości dwudziestolecia czerwcowych wyborów i zaraz wraca do Bremy. 12 grudnia 1981 roku wyjechał z delegacją związku do RFN i drzwi natychmiast się za nim zatrzasnęły. Powoli dowiadywał się, co dzieje się z kolegami.

Lechu Wałęsa w ośrodku odosobnienia w Arłamowie, Bogdan Borusewicz w podziemiu, Lutek Prądzyński internowany, Jurek Borowczak wyrzucony z roboty… Nie miał po co wracać, szczególnie że był po rozwodzie, tęsknił wprawdzie do rodziców, mama nie chciała zaakceptować rozłąki z jedynakiem, ale co było robić? Został, przywykł, jakoś się urządził, ale stale tęskni. Gdy niemieccy dziennikarze robiący film dokumentalny o Solidarności zapytali go niedawno, jak się czuje w Niemczech, odpowiedział: - Dobrze, ale moje serce zostało w Gdańsku. I tak jest rzeczywiście, zarabia nieźle, mógłby na wakacje pojechać do Egiptu czy na Teneryfę, ale nie, składa każdy wolny dzień do dnia, żeby tylko wpaść do Gdańska.

Ale wracajmy do sierpniowego strajku.
Borusewicz wyznaczył termin na trzynastego sierpnia. Umówili się pod stocznią na piątą, by jeszcze przed szóstą, kiedy zaczyna się zmiana, wszystko przygotować. Chodziło też o to, by Wałęsa mógł jakoś w tłumie przemknąć się przez bramę. Scenariusz był taki: Borowczak, Prądzyński i Felski zaczynają strajk, Wałęsa w pewnym momencie przejmuje dowodzenie. Lutek pojechał na Stogi do Wałęsy, by mu to zakomunikować, ale nie ustnie, bo bał się podsłuchu, napisał więc datę i godzinę na folii i zaraz zmazał. Wałęsa nie zrozumiał czy zapomniał i trzeba było przełożyć strajk o jeden dzień.
- Przychodzę czternastego o piątej rano - wspomina Borowczak - prawie nie spałem, bo nerwy to raz, a po drugie kuzynki na wakacje nad morze przyjechały i musiałem je w nocy na dworzec autobusowy odprowadzić, więc przychodzę pod stocznię, Lutek zjawia się zaraz po mnie, ale ani Fela, który ma plakaty z postulatami, ani Lecha nie ma. Kurde, co się dzieje, wystraszyli się, czy co, zaczynamy się wściekać, bo ludzie już zaczynają wchodzić do stoczni. Daję Lutkowi ulotki i każdy z nas idzie na swój wydział. On na K-3, ja na K-5. Wydziały położone są daleko od siebie, oddzielone kanałem.

Prądzyński idzie sam, bo Fela ciągle nie ma. I to był ten najtrudniejszy moment. Zacząć rozdawać ulotki… Myślał, że zrobi to w szatni, tam byłoby łatwiej, bo w szatni jest bardziej swojski nastrój, ale już jest za późno, ludzie porozchodzili się na stanowiska, zaczynają pracować, włączają maszyny. - Strajkujemy - mówi i wręcza ulotki z postulatami. - Strajkujemy! I tak idzie i coraz mniej się boi, że strajk się nie uda, bo widzi, że koledzy biorą ulotki i czytają, więc pierwsze lody przełamane, idzie i idzie, bo wydział K-3 jest ogromny, pracuje tu tysiąc pięćset osób, ale nagle pojawia się zasapany i spóźniony Felski, z tymi plakatami, już mu raźniej, i we dwu idą dalej powtarzając: strajk, strajk… Ludzie zaczynają wyłączać maszyny, przestają szlifować, spawać, stukać młotami… I stocznia, która jak orkiestra rozbrzmiewa wieloma głosami, zwolna cichnie…

I wtedy rozlega się i niesie daleko krzyk Jurka Borowczaka: Chodźcie z nami! Chodźcie z nami! Borowczak zgodnie ze scenariuszem nadciąga z ludźmi z K-3, dołączają do niego robotnicy z W-4, pracownicy z biura projektów, przewodniczący SZMP z K-5 pędzi na rowerze do Prądzyńskiego, by go powiadomić, że wszystko idzie dobrze i że zaraz będzie tu Borowczak. Coraz więcej ludzi dołącza do pochodu, dochodzą do K-3… Ściskają się z radości z Ludwikiem i Bogdanem.

Idą i wciągają po drodze masę ludzi, jak rzeka, która wylała i zabiera ze sobą to, co napotka… Docierają do placu przed drugą bramą. Ktoś krzyczy: - Wychodzimy! Ale oni mają zakodowane, że wszystko, tylko nie to! Więc we trzech: Borowczak, Prądzyński, Felski wskakują na koparkę, która stała na placu i wołają: - Zostajemy w stoczni, nie wychodzimy. I żeby uspokoić ludzi proponują: - Uczcijmy minutą ciszy zabitych stoczniowców! Wszyscy się uspokajają, milkną, a potem śpiewają: "Jeszcze Polska nie zginęła", co dodaje skrzydeł, podnosi na duchu.
- Żądamy podwyżki, poprawy warunków BHP, przywrócenia do pracy zwolnionych, Anny Walentynowicz…

Gdzie do cholery jest ten Lechu? Co się z nim dzieje?
- Wybieramy Komitet Strajkowy. Proszę się zgłaszać - wołają. Gdy zapisano dwadzieścia osób, na koparkę znienacka wchodzi dyrektor. Woła: - Komitet strajkowy już wybrany, więc zapraszam panów do siebie na rozmowę. Reszta wraca do pracy…

Jezu, ale zagrał, co robić, ludzie zaczynają się rozchodzić. Już po nas - myśli Borowczak i rozgląda się niepewnie. I nagle widzi Lecha, który biegnie od strony ulicy Jana z Kolna, nie, nie biegnie, galopuje, przedziera się przez tłum, wskakuje na koparkę i krzyczy zdyszany do Gniecha: - Czy pan mnie poznaje?
Ludzie zatrzymują się, zawracają…
Wałęsa przejmuje dowodzenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki