Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Najgłośniejsze historie kryminalne PRL

Tomasz Rozwadowski
Polska Rzeczpospolita Ludowa nie istnieje już prawie od ćwierci wieku. Najgłośniejsze i najbardziej bulwersujące historie kryminalne tamtych czasów przypomina Tomasz Rozwadowski.

Miliony Polaków pamiętają Polską Rzeczpospolitą Ludową, wielu wzdycha za tamtymi czasami. One jednak siłą rzeczy, nieubłaganie odchodzą w przeszłość i w coraz większym stopniu stają się przedmiotem badań historyków i pożywką dla popularyzatorów historii. Obok poważnych rozpraw naukowych o różnych aspektach istnienia PRL, pojawia się wiele lżejszych książek na tematy zaczerpnięte z historii lat 1944-89, często sensacyjnych lub humorystycznych w wymowie.

Nie tak dawno na tych samych łamach przedstawialiśmy "Gejerel" Krzysztofa Tomasika, opowieść o mniejszościach seksualnych w PRL, a już w najbliższych dniach swoją premierę będzie miała "Czarna wołga. Kryminalna historia PRL" Przemysława Semczuka we współpracy z Violettą Krasnowską-Salustowicz. Z książki wydanej przez krakowski Znak wyłania się bardzo interesujący i w dużym stopniu zupełnie nieznany obraz rzeczywistości tamtych lat widzianej od strony, umownie to nazywając, policjantów i złodziei. Umownie, bowiem stróżami prawa w PRL byli milicjanci, funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej.

Polityka ponad wszystko

Chociaż w "Czarnej wołdze" opisywane są przestępstwa kryminalne najrozmaitszego charakteru - od kidnapingu po fałszerstwa pieniędzy, od seryjnych morderstw na tle seksualnym po kradzieże milicyjnej broni - wątkiem rozpatrywanym w każdej z tych spraw był wątek polityczny.

Nie oznacza to jedynie tego, iż milicjanci dopatrywali się antypaństwowej motywacji w każdym niemal czynie przestępczym. To prawda, lecz prócz tego w rozpatrywanie kryminalnych zagadek na każdym etapie śledztwa mogła się włączyć policja polityczna, we wczesnych latach komunizmu w Polsce nazywana Urzędem Bezpieczeństwa, a od 1956 aż do 1990 Służbą Bezpieczeństwa.

Zwierzchnikiem UB później SB był oczywiście minister, w którego gestii pozostawało bezpieczeństwo kraju i sprawy wewnętrzne, ale bezpieczniacy pracowali przede wszystkim na rzecz rządzącej PRL Polskiej Partii Robotniczej. Interesy funkcjonariuszy partyjnych od najwyższego szczebla niemal po sam dół hierachii miały wpływ na kształt i przebieg niejednej sprawy kryminalnej.

Przykładem udziału bezpieki w milicyjnym śledztwie może być choćby sprawa tajemniczego zaginięcia kilkorga dzieci w 1956 r. w Kielcach. "Już następnego dnia po zniknięciu dzieci w komitecie partii bardzo szczegółowo debatowano o tym wypadku - opisuje Przemysław Semczuk. - Podejrzewano, że sprawa mogła mieć wymiar polityczny.

Zakładano, że musiało to być celowe porwanie i dokonał go ktoś, komu zależało na wywołaniu niepokojów społecznych. Tę hipotezę potwierdzały krążące w Kielcach plotki o mordercach i porywaczach. Jedna z nich mówiła o mordzie rytualnym dokonanym przez Żydów, którzy z krwi chrześcijańskich dzieci mieli robić macę na szabas". Nie musimy dodawać, że rozwiązanie zagadki w niczym nie przypominało założonych hipotez.

Wychodząc od kryminalnych zdarzeń milicjanci i bezpieczniacy uruchamiali ogromne nieraz siatki dobrowolnych lub zmuszonych do współpracy informatorów, obficie korzystali z donosów, a przede wszystkim prowadzili przesłuchania na niewyobrażalną w demokratycznym systemie prawa skalę. Przy okazji wychodziło na jaw wiele innych, najczęściej drobnych przestępstw, a właściwe dochodzenia często kończyły się fiaskiem.

W aurze tajemnicy

Żółwie tempo toczenia się wielu dochodzeń wynikało z polityki informacyjnej, a właściwie dezinformacyjnej , w PRL. Wiedzę o większości najbardziej spektakularnych śledztw prowadzonych w tamtej epoce czerpiemy obecnie nie z doniesień prasowych, czy wspomnień słynnych policjantów, prawników czy byłych przestępców, ale z akt milicyjnych i służby bezpieczeństwa.

Same akta są często fragmentaryczne, gdyż utajnione dokumenty zostały zniszczone lub zaginęły, a zachowane dokumenty bardzo często już na pierwszy rzut oka są mało wiarygodne. Jeżeli śledczy dokopali się do niewygodnych faktów, na przykład udziału w przestępczym procederze kogoś związanego z partią lub służbami mundurowymi, dochodzenie albo umarzano albo sprowadzano na fałszywe tory i nakazywano poszukiwanie kozła ofiarnego.

Takim kozłem mógł być Zdzisław Marchwicki, osławiony Wampir z Zagłębia, najgłośniejszy przestępca seksualny tamtej epoki, skazany na śmierć w połowie lat 70. Z obecnej perspektywy wiele wskazuje na to, że głęboko wykolejony drobny przestępca nie był sprawcą kilkunastu brutalnych morderstw popełnionych na kobietach na przestrzeni blisko 10 lat. Tym bardziej, że morderstwa nie ustały po jego aresztowaniu, a sprawców niektórych z nich udało się później ustalić. Marchwicki musiał jednak zginąć, ponieważ jedna z ofiar była krewną rządzącego wówczas Polską I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, a sprawcę trzeba było schwytać, osądzić i przykładnie ukarać.
Czyli powiesić.

Drugim ważnym powodem skąpego lub nieprawdziwego informowania społeczeństwa o zbrodniach i śledztwach, była podyktowana intencją utrzymywania szarych obywateli PRL w stanie lęku i niepewności. Zastraszonymi, wedle ówcześnie dominującej w kręgach władzy opinii, wygodniej i prościej się rządziło. Tytułowy mit czarnej wołgi, czyli samochodu należącego do gangu porywaczy i morderców dzieci był celowo utrzymywany i podsycany przez władze przez blisko dwadzieścia lat.

Z frustracji i biedy

Trudno nie zauważyć, że duża część przestępstw w PRL brała się z desperacji spowodowanej biedą, systematycznym zastraszaniem obywateli przez władze i ogólnym brakiem perspektyw. Nie byłoby arcyciekawego rozdziału "Terroryści znad Wisły", opisującego rozprzestrzeniającą się w drugiej połowie lat 70. plagą fałszywych doniesień o rzekomych bombach na pokładach samolotów PLL LOT, gdyby nie zamknięte szczelnie granice i poczucie obezwładniającej nudy i frustracji odczuwane przez wielu młodych.

Bieda z kolei popychała do brutalnych zabójstw w celu zdobycia paru złotych, do desperacji i krwawych napadów na konwojentów pieniędzy, na poczty i banki. O wielu z tych spraw społeczeństwo dowiadywało się jedynie z plotek, gdyż władze obawiały się legionów naśladowców.

Gdyby nie realia PRL, znany aktor, gej i notoryczny przestępca Jerzy Nasierowski nie sprzedawałby w Zakopanem zrabowanych w Warszawie plastykowych, zachodnich toreb na zakupy, będących w latach 70. szczytem szyku. Praktyczna niemożność legalnego handlu dziełami sztuki oraz wywożenia ich za granicę były z kolei źródłem wielu przypadków opisywanych w rozdziale "W odpowiedzi K-44" opowiadających o fali skoków na muzea w latach 50. i 60.

Bieda i demoralizacja dotyczyły także stróżów prawa. Niektórzy z nich sami popełniali przestępstwa, na przykład handlując służbową bronią, oficjalnie zgłoszoną jako zagubiona lub zrabowana. Z niedoinwestowania i zacofania brał się także prymitywizm metod dochodzeniowych i śledczego wyposażenia. Jeszcze w latach 60. normą było zadeptywanie śladów zbrodni przez ekipy dochodzeniowe, w kilku sprawach zapomniano z kolei o obrysowaniu konturu znalezionych zwłok, co uniemożliwiało, a w najlepszym przypadku bardzo opóźniało ustalenie sprawców zbrodni.

To jednak nie jest cała prawda o Milicji Obywatelskiej. Na kartach "Czarnej wołgi" można spotkać kilku detektywów niezwykle zdolnych, uczciwych i wytrwałych, dzięki którym udało się rozwiązać niektóre arcytrudne zagadki kryminalne. Jednym z nich był charyzmatyczny Jan Płócienniczak, gliniarz kryminalny, który zanim w latach 80. stał się gwiazdą telewizji, miał kilka wybitnych osiągnięć jako śledczy.

Żyłka reporterska

Najlepiej czyta się te rozdziały, w których Przemysławowi Semczukowi udało się dotrzeć do uczestników lub świadków opisywanych wydarzeń. Tak jest w przypadku wspomnianych już "Terrorystów znad Wisły". Tak jest również w przypadku Michała Labędy sprawcy kradzieży milicyjnej broni we Frampolu na Zamojszczyźnie w 1972 r.

Najbardziej wstrząsająca jest jednak scena odnalezienia bohatera rozdziału "Psychopata ciemności", niezrównoważonego psychicznie chłopaka, który we wczesnych latach 70. sterroryzował Jelenią Górę groźbami zatrucia miejskich wodociągów cjankiem potasu. Semczukowi udaje się go odnaleźć po 40 latach od tamtej sprawy w niewielkiej wsi na zachodzie Polski.

"Rozmawiamy prawie godzinę o tym, że mieszka w walącym się domu bez prądu, wody. Mówi, że gdy nie ma kawy i papierosa, jest mu bardzo ciężko. Wtedy dopada go depresja. Obiecuję przywieźć zaraz papierosy. Gdy pół godziny później jestem z powrotem, zastaję zamknięte drzwi. Słychać, że jest wewnątrz, ale nie odpowiada na wołanie. Papierosy i kawę zostawiam na progu.

Do samochodu odprowadzają mnie spojrzenia sąsiadów. Zastanawiają się pewnie, po co ktoś mógł przyjechać do tego wariata. Nie mają pojęcia, że w ipeenie znajduje się kilka tysięcy stron dokumentujących ogromne śledztwo i pogoń za "psychopatą ciemności" [tak sam siebie nazywał w listach ostrzegawczych wysyłanych do lokalnej gazety - przyp. red.]".

Udało mu się dotrzeć także do Grażyny Murawskiej, trójmiejskiej dziennikarki, która w latach 80. opisywała w cyklu artykułów plagę tajemniczych zgonów i zaginięć kapitanów i oficerów polskiej marynarki handlowej. Powiedziała ona Semczukowi, że w pewnym momencie przerwała cykl "Śmierć kapitanów". Była zmęczona i przytłoczona tematem. Swoje zrobiły też listy z pogróżkami i głuche telefony w środku nocy. Prawdy więc nie poznamy pewnie już nigdy.

[email protected]

Codziennie rano najważniejsze informacje z "Dziennika Bałtyckiego" prosto na Twoją skrzynkę e-mail. Zapisz się do newslettera!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki