Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Muzeum Stutthof: Dopóki są tu świadkowie

Marcin Owsiński
Piotr Wawdysz przed poświęconą sobie tablicą na wystawie "Świadkowie generacji" 2 września 2009 roku
Piotr Wawdysz przed poświęconą sobie tablicą na wystawie "Świadkowie generacji" 2 września 2009 roku Marcin Owsiński
Burza związana z kradzieżą napisu z bramy w Muzeum Auschwitz-Birkenau może mieć jeden pozytywny wydźwięk - Polacy przypomną sobie, że w ich kraju funkcjonują od dziesiątek lat muzea martyrologiczne, a także to, że żyje wciąż między nami kilka tysięcy byłych więźniów hitlerowskich obozów - pisze Marcin Owsiński, kierownik Działu Oświatowego Muzeum Stutthof.

Do plaży i wybrzeża Bałtyku w linii prostej prowadzi tylko kilometr drogi przez las. Gdy morze sztormuje, zwłaszcza w zimowe dni, jego szum słychać bardzo dobrze na placu między obozowymi barakami. Przenikliwy, porywisty wiatr, kilkanaście stopni mrozu, śnieg, szum morza... Gdy zamykają oczy, są tam znowu - byli więźniowie obozu Stutthof. W końcu stycznia 1945 roku rozpoczął się ich marsz ewakuacyjny zwany Marszem Śmierci. Ci, którzy przeżyli, nawet dzisiaj nie zawsze są w stanie o tym opowiadać, nie w każdych okolicznościach...

"Oczyszczanie" Pomorza
Początki obozu były skromne. Mała polana w lesie, na niej kilkanaście wojskowych namiotów, całość otoczona drutem kolczastym. Ta prowizorka gotowa była już w sierpniu 1939 roku. Czekała na wybuch wojny i pierwsze grupy więźniów, a powstała dzięki inicjatywie i oddaniu grupy gdańskich SS-manów. Wielu z nich znało swoje późniejsze ofiary, pracowali od lat w tych samych firmach, uczyli w tych samych szkołach, widywali się w urzędach. Zwykli sąsiedzi - Niemcy i Polacy.
Wojna zmieniła wszystko. Niemieccy urzędnicy, nauczyciele, lekarze, prawnicy i robotnicy z Pomorza aresztowali i fizycznie likwidowali "polską warstwę przywódczą"; urzędników, nauczycieli, lekarzy, prawników, księży i studentów. W setkach masowych egzekucji z rąk niemieckich sąsiadów życie straciło ok. 30 tys. obywateli polskich.

Pierwszy transport więźniów do Stutthofu przybył na przygotowaną w lesie polanę 2 września 1939 roku. Liczył ok. 150 osób. Wiadomość o powstaniu obozu dla "polskich przestępców" już w pierwszych dniach września 1939 roku triumfalnie ogłosiły gdańskie gazety. Od początku okupacji świadomość istnienia tego miejsca oraz fakt masowych egzekucji jesienią 1939 roku miały działać jako środek zastraszania i represji dla półtoramilionowej społeczności polskiej mieszkającej na wcielonym bezpośrednio do III Rzeszy Pomorzu Gdańskim oraz wielu innych regionów Polski.

Struktura więźniów Stutthofu była odzwierciedleniem okupacyjnych polskich losów. Do obozu trafiali Polacy z Gdańska, inteligencja z Pomorza, setki księży katolickich, tysiące zakładników zatrzymanych w 1939 roku w radykalnie niemczonej Gdyni, tysiące działaczy pomorskiej konspiracji, w tym całe rodziny zaangażowane w struktury Gryfa Pomorskiego i Armii Krajowej, osoby używające publicznie języka polskiego, posiadające polskie książki, pomorskie rodziny odmawiające wpisu na Volkslistę, rodziny Polaków-uciekinierów z Wehrmachtu, krnąbrni robotnicy przymusowi, tysiące cywilów z powstańczej Warszawy, wspierający partyzantkę Polacy z okolic Grodna, Białegostoku i Suwałk. Dziesiątki tysięcy ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci. Do tego dodać trzeba kilkadziesiąt tysięcy obywateli innych, okupowanych przez Niemcy państw; w tym wielu Żydów z Litwy i Węgier kierowanych do obozu latem 1944 roku. Łącznie w obozie osadzono około 110 tysięcy więźniów.
Indywidualne losy
Jednak liczby i armie danych to nie wszystko. Warto pamiętać, że pamięć zbiorową kształtują pojedyncze wydarzenia widziane oczyma indywidualnego bohatera.

"Pamiętam wigilię Bożego Narodzenia w 1944 roku. Nasza pani kapo znalazła na śmietnisku główkę kapusty i podzieliła każdemu jeden listek na stole i powiedziała tak: "Teraz będziemy mieli wigilię Bożego Narodzenia". Tej wigilii nigdy nie zapomnę. Tam chyba sam Pan Jezus był pomiędzy nami. Tak my się kochałyśmy, tak my się modliłyśmy, czy my jeszcze zobaczymy tę naszą wolność".

W wypadku wydarzeń związanych z cierpieniem i wielką dawką emocji historyk zmierzyć się musi nie tylko z historycznymi zawiłościami. Dodatkowo staje przed dylematami natury moralnej.

Jak bowiem opowiadać współczesnemu 15-latkowi o przeżyciach jego rówieśnika, który stracił w Powstaniu Warszawskim matkę, ojca i brata, a następnie trafił do obozu i przeżył, kradnąc resztki ze śmietnika? Jak mówić o doświadczeniu Polaka z Torunia, który widział na własne oczy publiczne egzekucje w 1939 roku, pracował przymusowo, aresztowany w 1941 roku i jako zakładnik osadzony na trzy miesiące w Stutthofie, po zwolnieniu zmuszony do przyjęcia Volkslisty, wcielony do Wehrmachtu w 1943 roku i zmuszony do złożenia przysięgi na wierność Hitlerowi? Jak podsumować jego doświadczenie wojenne, wiedząc, że zrobił to, chroniąc swoją rodzinę przed obozem, a na froncie udało mu się zbiec do radzieckiej niewoli i następnych kilka lat spędził jako jeniec niemiecki, pracując w kopalni za kręgiem polarnym?

W jaki prosty sposób wyobrazić sobie, że Polak z Białegostoku osadzony w Stutthofie w 1943 roku, chory na tyfus i wyzwolony w marcu 1945 roku na Kaszubach, miesiąc później będzie żołnierzem Armii Czerwonej i wojnę zakończy 9 maja 1945 roku, szturmując Wrocław i dostając za to medale? Jak w końcu przedstawić obraz przeżyć 9-letniej dziewczynki spod Grodna, która trafiła do Stutthofu w 1945 roku razem ze swoimi rodzicami - robotnikami przymusowymi, po tym jak świadomie przy obozie zostawili ich niemieccy pracodawcy z Prus Wschodnich uciekający przed Armią Czerwoną? Dziewczynki, która przeżyła w obozie, żując przez wiele dni swoje buty, a powrót do domu rodzinnego, leżącego po wojnie po sowieckiej stronie granicy, nie był dla niej możliwy?

Czy jednak ci ludzie z ich obrazami stamtąd, dziwnymi i nieprzyjemnymi, potrafią współcześnie zainteresować swoją refleksją, swoją historią? Czy nasz świat piękny, szybki i zadowolony chce zwracać uwagę na takie niszowe dylematy?
Oczami świadków
Do poprzedniego pytania czy i jak opowiadać dołączyć muszę tu drugie - jakie są w tym zakresie cele i zadania miejsca pamięci? To przecież nie tylko konserwacja cegieł, papieru i walizek. Zapisywanie relacji, utrwalanie pamięci i wizerunków byłych więźniów, ludzi, którzy tak szybko już odchodzą, pozwoli zachować pamięć nie tylko tych miejsc.

"Na czym polegała praca w obozie? Na szczęściu. Na czym polegało szczęście? Latałem na szybowcach. W Stutthofie było dużo bursztynu. Na kostce bursztynu zrobiłem model szybowca - Orlika. Któryś z tych wachmanów, ludzki wachman, jak to zobaczył, jak mnie wyściskał i zaczął mi przynosić chleb w kieszeni, swój dawał, tylko tak dawał, żeby nikt nie widział. Na tych orlikach napisał sobie z tyłu "Pamiątka ze Stutthofu".

Leśna polana, którą widzieli pierwsi więźniowie we wrześniu 1939 roku, zaczęła zapełniać się budynkami. Te prymitywne drewniane, których kilka do dziś można zobaczyć w Sztutowie, przeznaczone były dla więźniów. O świadomości i stanie ducha osób je budujących świadczą napisy zrobione potajemnie w czasie budowy na deskach od ich niewidocznej strony. Wiele z nich odkryto w czasie renowacji baraków po wojnie. "Na pamiątkę. Jesteśmy z Kartuz. Antoni Meisser, Władysław Giergul. Dnia 8.09.39. Niech żyje Polska!"; "10.10.39 Szubert. Niech żyje Polska nasza ukochana i umiłowana Polaków z Gdańska" lub "J. Tusk, 1939".

W styczniu 1945 roku mikrokosmos obozowego świata skupiał na kilkudziesięciu hektarach powierzchni około 25 tysięcy ludzi umieszczonych w 30 barakach mieszkalnych. Drugie 25 tysięcy więźniów, których nie dało się "upchać" w barakach obozu centralnego, przebywało w kilkudziesięciu podobozach rozmieszczonych na ogromnym obszarze od Polic pod Szczecinem na zachodzie, po Królewiec na wschodzie i Toruń na południu.

Marsz Śmierci
Pięć lat temu, w 60 rocznicę, znaczoną dziesiątkami cmentarzy trasę 130-kilometrowego Marszu Śmierci więźniów KL Stutthof w dużym autobusie przejechała grupa kilkudziesięciu byłych więźniów z Trójmiasta. Dla wielu spośród nich było to symboliczne pożegnanie z obrazami srogiej i krwawej zimy 1945 roku. Bezkresne pola przykryte śniegiem, przez które szły tysiącosobowe kolumny, skromne kościoły, stodoły i polany, na których nocowali - to wszystko było w ich oczach.
"W Marszu Śmierci zauważyłam, że klęczy człowiek, mężczyzna, ręce załamuje, ręce trze i tak patrzy na nas. Sobie myślę, Boże kochany, pierwszy strażnik przeszedł i nic mu nie zrobił, drugi też tak samo. Może cię zostawią, może ciebie ktoś zauważy. Nieprawda, ostatni wziął go, kulą dobił i tak zostawił…". W podróży po 60 latach uczestniczyła też okoliczna ludność i młodzież, której przodkom większość więźniów zawdzięczała ocalenie.
"Jak myśmy przekraczały granicę polską, znalazłyśmy się na Kaszubach, to dopiero zaczęła się pomoc. Bo tu w Gdańsku nikt nam po drodze nie podał szklanki wody nawet. A tam na Kaszubach ludzie się od razu organizowali, informowali się ze wsi do wsi: "Słuchajcie, Stutthof idzie". I wylegali na drogę, przynosili nam jedzenie, coś ciepłego do wypicia".

Dzisiaj z grupy, która świadczyła nie tylko o jednym z najważniejszych wydarzeń własnego życia, ale też o jednym z najtragiczniejszych zdarzeń w historii najnowszej Pomorza, pozostało kilka osób.
Co mogę zrobić, co powiedzieć?

Auschwitz, Majdanek i Stutthof to nie są popularne "obozy", jak zwykły tytułować te instytucje media i opinia publiczna. Używając takich określeń, sprowadzamy funkcję tych instytucji do zwykłego administrowania barakami i drutem kolczastym i trywializujemy ich ogromne znaczenie społeczne, polityczne i edukacyjne. Jako pracownik działu edukacyjno-oświatowego Muzeum Stutthof uważam, że na owe "obozy", czasem tak niechętnie traktowane nawet przez nauczycieli, muzealników i polityków, powinniśmy spojrzeć nie tylko od strony materialnej, ale przede wszystkim osobistej i ludzkiej.

Dopiero w takiej perspektywie muzea martyrologiczne przestaną uwierać jako instytucje z trudnym do wyartykułowania balastem, epatującymi cierpieniem obrazami i zapachem konserwowanego drewna. Jest to wyzwanie nie tyle dla zwiedzających, co dla pracowników tych miejsc. Od prowadzonej przez nich - trudnej tematycznie, ale nowoczesnej w formie - pracy edukacyjnej, publikacji i wystaw zależy w dużym stopniu przyszłość pamięci o roli i historii Polski w XX wieku. Praca ta nie może ograniczać się z pewnością do okresu 1939-1945, musi także pokazywać wpływ muzeów martyrologicznych na zbiorową pamięć narodu w okresie powojennym i jej ewolucję. W tym kontekście bardzo ciekawa może być np. analiza wpływu państwa na kształt i treść wystawy stałej w Muzeum Auschwitz, czy też badania okoliczności, które sprawiły, ze w latach 50. XX wieku teren byłego obozu Stutthof nie pełnił funkcji muzealnych, a był ośrodkiem wypoczynkowym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

Godną w formie i nowoczesną w ujęciu pracę w miejscach pamięci winni jesteśmy świadkom historii, których za kilka lat już nie będzie między nami. Dopóki jeszcze to możliwe, musimy umocnić w nich świadomość, że ich losy, wizerunki i doświadczenie życiowe przejdą z pokolenia w pokolenie. Z wielu rozmów z nimi wiem, że to jest dla nich obecnie najważniejszym zadaniem życia. Oni liczą na to, że mogą nam zaufać, więc śpieszmy się, dopóki jeszcze możemy ich spotkać osobiście.
Rocznice przypominają, świadkowie zobowiązują, pamięć powinna trwać… Pamiętajmy o tym nie tylko w tym roku, kolejnym bogatym w wielkie i "okrągłe" rocznice.

Cytaty wykorzystane w artykule pochodzą z wypowiedzi byłych więźniów obozu Stutthof, wykorzystanych do realizacji wystawy "Świadkowie generacji". Wystawę można zwiedzać na terenie Muzeum Stutthof w Sztutowie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki