Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Mieliśmy walczyć do upadłego

Dariusz Szreter
Archiwum Wojciecha Mazurka
Niebieskie Berety, czyli polscy komandosi z Gdańska, Lęborka i Słupska ćwiczyli desant na Wyspy Duńskie, a w wolnych chwilach budowali rafinerię i kopali ziemniaki w PGR.

Garnizon to przyjazna i bezpieczna przestrzeń. Apartamentowa zabudowa, izolowana od zgiełku miasta pasami kompleksów biurowych, z ograniczonym ruchem samochodowym oraz sąsiedztwo kameralnej dzielnicy Strzyża dają poczucie zamieszkiwania w enklawie spokoju, bezpieczeństwa i wygody”. W ten sposób trójmiejski deweloper reklamuje kolejną partię apartamentów na sprzedaż na osiedlu we Wrzeszczu. Tymczasem przez ponad trzy dekady mieścił się tam zupełnie inny rodzaj enklawy - koszary „polskich marines” - Niebieskich Beretów. Byli żołnierze tej elitarnej jednostki chcieliby, by w tym miejscu pojawił się jakiś ślad, który upamiętni ten fakt.

Na Słowackiego wojsko „od zawsze”

Historia koszar liczy ponad sto lat. Niemieccy „Huzarzy Śmierci”, czyli 1 i 2 przyboczny pułk huzarów, wprowadzili się tam w 1901 roku. Później, za czasów Wolnego Miasta Gdańska, stacjonowała tam brygada żandarmerii, a jeszcze później oddziały brygady ochotniczej gen. Eberhardta, te, które brały udział w walkach o Gdynię we wrześniu 1939 roku.

Sowiecką ofensywę budynki przy ul. Słowackiego (wtedy jeszcze Hochstriess) zniosły lepiej niż inne części miasta, a to dlatego, że niepisana zasada prowadzenia działań wojennych nakazuje oszczędzanie koszar. Zawsze mogą się przydać swoim.

Od 1945 najpierw zadomowiła się tam 16 Dywizja Piechoty, następnie 5 Brygada Obrony Wybrzeża, później 23 Dywizja Piechoty i wreszcie pododdziały 7 Łużyckiej Dywizji Desantowej, czyli popularne Niebieskie Berety.

W czasie pokoju dywizja liczyła około 5000 żołnierzy, w czasie wojny rozwijała się do 6500, z czego kadra zawodowa (oficerowie, chorążowie, podoficerowie) stanowiła około 30 proc.

- Głównym zadaniem dywizji była obrona Wybrzeża. Współdziałała z 2 Brygadą Okrętów Desantowych w Świnoujściu, która przewoziła wojska dywizji w celu wykonania desantu morskiego i zniszczenia wroga, jeżeli ten by zajął teren naszego wybrzeża - wylicza ppłk Edward Kolanek, służący w Niebieskich Beretach od samego początku aż do przejścia do rezerwy w 1990. - Oczywiście, jak się odniesie sukces, trzeba iść za ciosem. Desanty takie, w ramach szkolenia, wykonywano w Ustce, Świnoujściu, Darłowie, Mrzeżynie, Łunowie k. Świnoujścia, Jelitkowie, na Westerplatte, Helu i Pennemunde. Były też wspólne ćwiczenia z ZSRR i NRD, w ramach Układu Warszawskiego.

Na poligonie

Pułkownik Andrzej Morawiec do gdańskiej dywizji przyszedł w roku 1969. Sprawował w niej wiele funkcji dowódczych, m.in. dowódcy 35 pułku desantowego.

- Do jednostek desantowych obowiązywały wyższe kryteria doboru żołnierzy zasadniczej służby wojskowej - tłumaczy. - Decydowało wykształcenie, umiejętności, przydatność do oddziałów szturmowych, sprawność fizyczna, zdrowie (obowiązkowo kategoria A1). Do lat 80. dywizja miała szczególną specyfikę: dobierano poborowych z obszaru Trójmiasta, Lęborka i Słupska. Część oddziałów była bowiem „skadrowana”. To znaczy, że w składzie jednego z plutonów było tylko paru żołnierzy. Reszta była po przeszkoleniu, w cywilu, przygotowana, by w ciągu doby stawić się do jednostki i ją uzupełnić. Ważne więc było, by mieszkali możliwie blisko swoich jednostek. Był taki okres, że cały ten stan osobowy rezerwy miał w domu umundurowanie i plecaki, wszystko poza bronią. Dywizję charakteryzowało też to, że przebywaliśmy średnio pół roku na poligonie. Dzisiaj statystyczny szeregowy żołnierz zawodowy spędza na poligonach 26 dni w roku.

Istotnym elementem była współpraca z jednostkami Marynarki Wojennej. Poszczególne pododdziały musiały się zgrywać, inaczej nie byłoby możliwości sprawnego działania. Szkolenia morskie zajmowały dwa-trzy miesiące.

Płk Morawiec: Dywizja jako jedyna w Polsce miała transportery opancerzone czeskiej produkcji typu TOPAS, które mogły płynąć na fali do stanu morza cztery. Dziś wojsko nie ma takiego sprzętu. W czerwcu ub. roku były ćwiczenia morskie i pojazd samobieżny typu PTS się utopił. My nie mieliśmy wypadków śmiertelnych na morzu, poza jednym w 1974 r.

Dr Wojciech Mazurek, kapitan rezerwy, w latach 1989-94 szef służby inżynieryjnej dywizjonu artylerii przeciwlotniczej, obecnie historyk wojskowości: - W czasie manewrów pod kryptonimem „Wrzesień 1967” utopił się czołg. Woda zalała silnik i czołg stanął pod wodą zaraz po opuszczeniu okrętu desantowego. Desant odbywał się w warunkach sztormowych, fala przelewała się przez rurę doprowadzającą powietrze i zalewała załogę, która była w środku. Posłano płetwonurków, ale ci nie mogli zaczepić lin holowniczych, bo od czołgu odpychała ich silna fala przybojowa. Ostatecznie po złamaniu wszelkich zasad bezpiecznego nurkowania płetwonurkowie zaczepili stalowe liny i czołg wyholowano na brzeg. Skończyło się na strachu, ostatecznie nic załodze się nie stało. Ćwiczeń nie przerwano, a obserwujący je z trybuny oficjele byli przekonani, że to po prostu kolejny epizod szkoleniowy. Nie zdawali sobie sprawy, że tam się toczyła walka o życie.

W takich warunkach sztormowych dziś nikt by nie ćwiczył desantu. Poza tym wtedy ćwiczyło 20 tys. żołnierzy. Dziś jak ćwiczą dwa-trzy tysiące, to w mediach się podaje, że to duże manewry.

Frontem do społeczeństwa

- Obok głównych zadań, jakim było szkolenie wojska i specjalizowanie się w zakresie desantu morskiego, dywizja działała również na rzecz gospodarki narodowej - mówi ppłk Kolanek i wylicza obiekty wzniesione przy współudziale żołnierzy Niebieskich Beretów: pomnik na Westerplatte, aleje Zwycięstwa i Grunwaldzka w Gdańsku, obwodnica Trójmiasta, lotnisko w Rębiechowie, Szkoła Podstawowa nr 39 im. Wojska Polskiego, Siarkopol, Huta Katowice, Rafineria Gdańska, Port Północny, fabryka domów w Kokoszkach. Część żołnierzy o specjalnościach technicznych z cywila pracowała też w stoczniach, zwłaszcza Północnej, która budowała okręty dla Marynarki Wojennej.

- W cyklu szkolenia rocznego był przewidziany miesiąc na tego typu prace. Gdy brakowało sił przerobowych, a trzeba było jakąś „masówkę” zrobić, to zwracano się do wojska o pomoc i, decyzją dowódcy okręgu, wydzielano grupę żołnierzy, która tam przez jakiś czas pracowała - wyjaśnia płk Morawiec. - Także poza obszarem województwa. Pamiętam, że cały pułk ze Słupska pracował kiedyś w Nowej Hucie. Ja sam parę razy kopałem buraki w PGR.

- Obecność żołnierzy Niebieskich Beretów w garnizonie gdańskim miała znaczący wpływ na kształtowanie postaw patriotycznych, a zwłaszcza młodzieży poprzez tzw. Dni Otwartych Koszar, kiedy społeczność mogła przyjść zobaczyć sprzęt - wspomina płk Kolanek.

Byli oficerowie Niebieskich Beretów zapewniają, że w dni otwarte każdy obywatel mógł tak po prostu „z ulicy” wejść bez przepustki na teren jednostki, obejrzeć wystawiony sprzęt, a nawet sfotografować się z żołnierzami.

- Ówczesne władze polityczne usiłowały nadawać armii charakter ludowy, prospołeczny, tym bardziej że służyli w niej żołnierze z poboru - twierdzi płk Morawiec.

Kpt. Mazurek: - Jedyną jednostką, która rygorystycznie przestrzegała zasad tajemnicy wojskowej, był 41 dywizjon rakiet taktycznych. Jednostka ta użytkowała wyrzutnie, które mogły przenosić rakiety typu SCUD z głowicami jądrowymi, i tego sprzętu nie pokazywano. Na Słowackiego były dwie takie wyrzutnie w jednej z hal po ujeżdżalni koni.

Mało kto wie, że Niebieskim Beretom gdańszczanie zawdzięczają też powstanie Stawu Wróbla na dawnym poligonie w Jasieniu. Z tym, że to nie tyle celowy dar, co skutek uboczny oszczędności. Wcześniej było tam bagno, ale w latach 80., kiedy zaczęło brakować pieniędzy na szkolenia, ówczesny szef saperów 35 pułku - ppłk Stanisław Osojca wpadł na pomysł zamknięcia płynącego tam strumyka. Dzięki spiętrzeniu wody powstało jeziorko, na którym można było trenować pływanie transporterów i czołgów.

Gdańskie grudnie

Ludowy charakter armii i jej otwarcie na społeczeństwo wystawione zostały dwukrotnie na ciężkie próby.

Na pytanie o udział Niebieskich Beretów w Grudniu ’70 płk Morawiec odpowiada początkowo wymijająco: - Jak było? Wiadomo, przykro było. Zostaliśmy wplątani w ten bałagan.

- Dwa spalone transportery, wielu poturbowanych, wielu poparzonych. Jeden żołnierz ze słupskiego pułku zginął w wypadku podczas powrotu do garnizonu - wylicza dr Wojciech Mazurek.

- W Gdańsku naszym głównym celem było odblokowanie budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, który się palił, a ludzie byli w środku - wspomina ppłk Kolanek. - Część żołnierzy wpadła do środka i po pertraktacjach zdołali ewakuować blokowanych przez demonstrantów. Nikt nie spłonął.

Wojciech Mazurek: - Zachowali zimną krew, nie padły bratobójcze strzały, nikt nie zginął z rąk żołnierzy Niebieskich Beretów.

- Był taki moment, że zaatakowano żołnierzy. Strzelali w górę, ale dowódcy nakazali przerwać ogień - uzupełnia ppłk Kolanek. - Część żołnierzy została rozbrojona przez demonstrantów. Tę broń znajdowano później w Kanale Raduni.

- Mam relacje żołnierza, który był w tym podpalonym pod dworcem transporterze TOPAS - mówi dr Mazurek. - Został z niego wywleczony i ciężko pobity. Dostał kilka uderzeń łomem. Hełmofon uratował mu życie. Ocalili go obecni pod dworcem robotnicy i przekazali załodze karetki pogotowia, która zawiozła go i innych z tego TOPAS-a do akademii. Dowództwo odnalazło go i jeszcze innych rannych po trzech dniach, kiedy zostali już uznani za zaginionych w akcji. Pierwsza reakcja jednego z oficerów była szokująca: To wy żyjecie? Bo już mieli ich odznaczyć pośmiertnie.

Płk Kolanek zeznawał później w procesie gen. Jaruzelskiego.

- Nieprzyjemna dla nas sytuacja, ale w wojsku jak jest rozkaz, to rozkaz.

Dziesięć lat później, gdy przed stocznią odsłaniano trzy krzyże upamiętniające tamtą tragedię, uroczystości asystowała kompania honorowa Niebieskich Beretów pod dowództwem ppor. Jerzego Mistery.

- Ja stałem obok, z księdzem Jankowskim, który w pewnym momencie wyjął z bagażnika butelkę koniaku i rozlał nam po lampce. Tam też po raz pierwszy spotkałem się z Lechem Wałęsą - wspomina płk Morawiec.

Mija kolejny rok. 13 grudnia 1981 wojsko znów zostaje wyprowadzone na ulice.

- W stanie wojennym dywizja koncentrowała się głównie na zabezpieczeniu ważnych obiektów dla gospodarki państwa oraz tzw. infrastruktury krytycznej: radiostacji i stacji telewizyjnej w Chwaszczynie, części urzędów pocztowych, rafinerii oraz lotniska w Rębiechowie. 34 pułk ze Słupska brał udział w blokowaniu Stoczni Północnej w Gdańsku - wylicza ppłk Kolanek.

W czasie stanu wojennego w 35 pułku desantowym nie doszło do żadnego wypadku, ani z udziałem cywili, ani żołnierzy.

Płk Morawiec: - O ile w normalnym czasie żołnierze myślą o przepustce czy też o tym, jak tam gdzieś przez płot wyskoczyć po winko, to w takich sytuacjach rzeczywiście się mobilizowali. Jeden drugiego trzymał i pilnował.

Atak na Danię

W lipcu 1986 roku dywizja została zrestrukturyzowana do brygady. Nadano jej bardziej obronny charakter, dlatego przyjęła nazwę Brygada Obrony Wybrzeża. Oficjalnie powodem tej decyzji było „ogólnoświatowe odprężenie”.

- W zasadzie to przez nacisk Danii, która nalegała na zmianę charakteru dywizji - wyjaśnia Wojciech Mazurek.

Wedle powszechnego przekonania według planów Układu Warszawskiego wojska polskie szykowane były do inwazji na Danię.

Dr Mazurek koryguje ten pogląd. Chodziło nie tyle o samą Danię, co o kontrolowane przez nią cieśniny umożliwiające wypłynięcie z Bałtyku na Morze Północne.

- Zgodnie z umowami międzynarodowymi Dania nie miała prawa zamknąć cieśnin. Miała obowiązek zapewnienia żeglugi wszystkim. Wiadomo jednak było, że w przypadku konfliktu NATO na to nie pozwoli.

- Rosjanie przywiązywali bardzo dużą wagę do cieśnin duńskich - dopowiada płk Andrzej Morawiec. - Cały czas ich pilnowali. W podkołobrzeskim Bagiczu znajdował się pułk lotnictwa rozpoznawczego ze składu stacjonującej na Pomorzu Zachodnim radzieckiej 4 Armii Lotniczej i dosłownie co piętnaście minut startował samolot, leciał nad Bornholm i z powrotem lub w kierunku północno-zachodnim nad cieśniny.

Ze strony natowskiej zadanie „zajęcia” cieśnin mieli Brytyjczycy. Ich 3 Brygada Piechoty Morskiej miała wylądować na północy Półwyspu Jutlandzkiego, po czym wspólnie z wojskami duńskimi zablokować cieśniny. Niebieskie Berety, jako dywizja desantowa, we współdziałaniu z 6 Dywizją Powietrznodesantową oraz polską i radziecką flotą miały zdobyć archipelag Wysp Duńskich, a tym samym ustanowić kontrolę nad Cieśninami Bałtyckimi. Istotnym uzupełnieniem sił inwazyjnych Układu Warszawskiego były również wschodnioniemieckie jednostki desantowe.

I co dalej?

- Dopóki Rosjanie nie pozwolą zbadać tych materiałów, które są w ich archiwach, szczególnie Zarządu X Sztabu Generalnego, to nie możemy powiedzieć, jak te plany wyglądały inaczej niż próbując je odtworzyć przez pryzmat ćwiczeń. I natowskich, i naszych - mówi dr Wojciech Mazurek. - Faktem jest, że byliśmy jednostką jednorazowego użycia.

Co to oznacza?

- Wiadomo, że większość tych żołnierzy by zginęła - nie pozostawia złudzeń płk Morawiec. - Mieli walczyć do upadłego. Bardzo duże straty przewidywano już podczas przejścia morzem. Niemcy Zachodnie i Dania utrzymywały na Bałtyku silne zespoły okrętów uderzeniowych, które miały nie dopuścić do wejścia sił desantu i sił morskich marynarki radzieckiej do strefy cieśnin. A jeżeli doszłoby do użycia broni jądrowej, to rozpocząłby się armagedon.

- W działaniach desantowych te straty zawsze są duże. W czasie jednych z ćwiczeń, jakie odbywaliśmy, zakładano 40 procent straty wojsk - wyjaśnia Wojciech Mazurek.

Byliśmy tam dłużej niż Niemcy

Największe, choć innego rodzaju, straty Niebieskie Berety poniosły jednak w czasie pokoju i wolności.

- Restrukturyzacja zaczęła się za czasów min. Onyszkiewicza - wspomina płk Morawiec. - Za rządów SLD nastąpiła likwidacja i przejście jednostki do struktur obrony terytorialnej.

Kpt. Mazurek: - Od 1990 roku wojsko jest non stop restrukturyzowane.

Płk Morawiec: NATO miało duży wpływ nie tylko na kształtowanie naszej armii, ale też na kierunki sprzedaży uzbrojenia. Przez pewien czas na terenie jednostki stacjonował pełen batalion czołgów średnich, który miał iść do Sudanu. Czołgi zostały już załadowane na statek, ale NATO zabroniło, statki zawrócono, czołgi rozładowano i... poszły na złom. Był bałagan.

Kpt. Mazurek: - Z dnia na dzień dostałem rozkaz przewiezienia całego zapasu amunicji i środków bojowych do Elbląga. Tymczasem jednostka pojechała do... Lęborka.

Ppłk Kolanek: - Uważamy, że zlikwidowanie tej jednostki było decyzją niewłaściwą. Ponadto jeśli już tak się stało, należy utrwalić ten fakt i jedna z ulic osiedla Garnizon powinna mieć nazwę Niebieskich Beretów. Jest tam tabliczka upamiętniająca wojsko pruskie, które tu było jedynie 15 lat, a nasze wojsko polskie było ponad 50 lat i nie ma żadnej wzmianki na ten temat.

Po dawnej ujeżdżalni, w której były wyrzutnie SCUD, został tylko fragment muru. Przy nim Stowarzyszenie Żołnierzy i Sympatyków Niebieskich Beretów chciałoby utworzyć punkt pamięci.

Płk Morawiec: - Rada Miasta obiecała nam w pewnym momencie, że o to zadba, ale potem tego nie podjęli. Z Hossy dostaliśmy informację, że oni sami się tym zajmą.

Na razie jednak sprawa ucichła. Czasy nie sprzyjają wojskowym weteranom. Kierowane przez Antoniego Macierewicza MON zerwało współpracę ze Związkiem Żołnierzy Wojska Polskiego.

- Rezerwiści Wojska Polskiego potraktowani zostali, jakby już nie byli częścią Sił Zbrojnych - ze smutkiem konstatuje kpt. Wojciech Mazurek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki