Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Metamorfoza po przejściach. Pierwszy krok do przebudzenia

Ryszarda Wojciechowska
Fundacja Po. Od lewej: Ewa Majkowska, Magda Noszczyńska, Magdalena Mikulska, Wiesława Abraham i Beata Abramowska
Fundacja Po. Od lewej: Ewa Majkowska, Magda Noszczyńska, Magdalena Mikulska, Wiesława Abraham i Beata Abramowska Ivo Ledwożyw
Same są po bardzo ciężkich przejściach - chorobach, depresjach i pożegnaniach z bliskimi na zawsze. Ale stanęły na nogi. I teraz pomagają podnieść się innym

Ewa Majkowska, szefowa gdyńskiej Fundacji Po, ma swoje ulubione motto: "Wszyscy jesteśmy aniołami z jednym skrzydłem. Możemy latać tylko wtedy, kiedy obejmiemy drugiego człowieka". Razem z innymi dziewczynami z fundacji chce być tym drugim skrzydłem dla kobiet, które są właśnie po. Po chorobach nowotworowych, depresjach czy po stracie najbliższych. Bo one wiedzą, co znaczy żyć po. I jak stanąć na nogi. Same już stanęły i teraz pomagają innym. A takim pierwszym krokiem w tej trudnej sztuce chodzenia na nowo są metamorfozy.

Magda Noszczyńska to jedna z założycielek fundacji, mama Jagódki. Jej córeczka jako pięciomiesięczne dziecko zachorowała na białaczkę. Magda przechodziła różne stany i fazy. Nie chce o tym opowiadać. Żartuje tylko, że tego nawet psycholog nie ogarnie.
- Jagódka choruje już trzeci rok. Ma za sobą dwa przeszczepy, kilka chemioterapii i wiele bolesnych zabiegów. A co najgorsze, nadal nie wiadomo, czy będzie zdrowa. Kiedy człowiek ląduje na hematologii dziecięcej, to tak jakby się znalazł w obcym świecie. Najpierw więc sobie powtarzała: - Przejdziemy przez to i wrócimy z Jagódką do dawnego życia. Potem już wiedziała, że tamtego życia nie ma, a to obecne jest wywrócone do góry nogami. I trzeba je budować na nowo. To jest właśnie to po, którego trzeba się nauczyć.

Beata Abramowska, siostra Magdy i wiceprezes fundacji, była z Magdą i Jagódką cały czas. Jej życie też się przez to zmieniło. Zostawiała synka z mężem albo z babcią w domu, a sama towarzyszyła Magdzie i Jagodzie niemal każdego dnia, do nocy w szpitalach.

Beata: - Moja siostra jest zawsze umalowana, zadbana. Kiedyś spytałam, jak sobie daje z tym radę przy tak chorym dziecku. A ona mi odpowiedziała, że jak się umaluje, to przynajmniej nie czuje, że jest w takiej czarnej... no, powiedzmy trudnej sytuacji życiowej - śmieje się.

Magda wchodzi jej w słowo: - Bo wtedy czuję, że oprócz matki chorego dziecka, jestem jeszcze kobietą. Na hematologii dziecięcej jest wiele mam, które zaczynają dzień od umalowania się. Kiedy przyszłam tam po raz pierwszy, myślałam, że usłyszę tylko płacz. Przeżyłam szok. Bo większość mam siedziała przy stoliku, piła kawę, rozmawiała. Pamiętam, że powiedziałam mężowi: - Zobacz, to jakieś wariactwo. Ich dzieci chorują, a one tak sobie siedzą, piją kawkę i dobrze wyglądają. Potem sama zrozumiałam, jak ważne jest to, żeby w tym swoim nieszczęściu się nie zatracić. Bo się człowiek sam psychicznie zamęczy.

W fundacji jest też Wiesława Abraham. Ona także trzy lata temu usłyszała, że ma białaczkę. Zorganizowano dla niej dzień dawcy szpiku. Ale nie znaleziono ani jednego dawcy na całym świecie. Dawano jej pięć procent szans na przeżycie. Dziś Wiesia jest po autoprzeszczepie. Ma się świetnie. Mało kto wierzył, że jej się uda. A ona żyje pełną piersią i działa w fundacji.

Wiesia nawet w najgorszych momentach się nie poddawała. W szafce trzymała czerwone szpilki, wierząc w to, że kiedyś je założy. Przez myśl jej nie przeszło, że może być inaczej. Kiedy nie mogła założyć szpilek, malowała chociaż usta na czerwono. To była jej motywacja do walki.

Na początku stanowiły dla siebie głównie grupę wsparcia. Potem pojawił się pomysł, żeby się otworzyć na innych...

Metamorfozy to był ten pierwszy krok. Postanowiły, że wybiorą dwanaście kobiet, którym fryzjerzy, kosmetyczki, makijażystki zmienią wygląd i tym samym, może choć na chwilę, samopoczucie.

Na hasło odpowiedziało wiele kobiet. Kandydatki do metamorfozy zgłaszały ich córki, kuzynki, przyjaciółki. Ale dziewczyny z fundacji też się rozglądały. Beata w przedszkolu, do którego chodzi jej syn, wypatrzyła Anię Palusińską, mamę dziewczynki chorej na klątwę Ondyny.

- Ania była wielką niespodzianką dla naszego fotografa, fryzjera i kosmetyczki. Kiedy przyszła, wyglądała jak szara myszka. Skromniutka, szczuplutka, malutka. Po metamorfozie, gdy już opadła kurtyna, zobaczyła w lustrze, że wygląda jak modelka.

Przyznają, że trudno było podjąć decyzję, które kobiety wybrać. Liczyła się waga przeżyć. Ale były panie po niezwykle traumatycznych przejściach, które jednak dawały sobie same radę.

- A my szukałyśmy takich, które trzeba było z domu wyciągnąć. Które zapomniały o sobie, bo tak się skupiły na swoim przeżyciu albo na chorym w rodzinie - mówią.

Poza Anną Palusińską, do tej pory metamorfozę przeszło już dziewięć kobiet. Jeszcze dwie czekają w kolejce (ta metamorfoza w najbliższą niedzielę). Jedna z pań z tej odmienionej już dziesiątki miała w swoim życiorysie krótki epizod z bezdomnością. Wcześniej była katowana przez męża tak, że aż trafiła do szpitala.

Była też pani Renatka, która przez dziesięć lat zajmowała się wszystkimi krewnymi chorującymi w rodzinie. Po kolei zajmowała się chorymi braćmi, mamą i tatą. Przez dziesięć lat żyła tylko ich życiem, od choroby jednego do choroby drugiego. Swojego życia nie miała. Tak się w tym zatraciła, że jak już wszyscy odeszli, straciła oparcie i sens. Nie było się kim opiekować, nie było po co żyć. Przez dziesięć lat czuła, że jest komuś potrzebna i nagle przestała. Do metamorfozy zgłosiła ją córka, która chciała, żeby mama wreszcie pomyślała o sobie, zadbała o siebie. Żeby wyszła do ludzi i zaczęła żyć. Pani Renacie, poza metamorfozą, udało się też zorganizować zajęcie, które być może wypełni tę dotychczasową pustkę.

Metamorfozy przechodziły też mamy chorych dzieci, na przykład mama ośmioletniego Denisa. Chłopca udało się wyleczyć, ale komplikacje po leczeniu spowodowały, że jest niesamodzielny.

- Mama Denisa po naszej metamorfozie, pierwszy raz po bardzo długim czasie, kupiła sobie buty na obcasie i sukienkę. Teraz nie wyobraża sobie, żeby wyjść z domu bez makijażu. A wcześniej to, jak wyglądała, nie miało dla niej znaczenia.

Beata wspomina szczególnie jedną metamorfozę. - Była ryzykowna - przyznaje. - Pani Halinka od kilkunastu lat zajmuje się tylko swoim niepełnosprawnym dzieckiem, któremu się całkowicie poświęca. W salonie fryzjerskim już na dzień dobry powiedziała, że wielkich zmian nie chce. Że musi mieć nadal ten sam kolor włosów i tę samą długość. Fryzjerki zdecydowały jednak po cichu, że jak metamorfoza, to metamorfoza. I powiedziały: - Sorry Halinka, ale z tych włosów nic nie zrobimy. A potem ufarbowały ją i mocno skróciły fryzurę. Halinka zdecydowała się nam zaufać. Trzeba było jednak widzieć jej minę, kiedy spadały czarne ścinki włosów. Patrzyłyśmy z niepokojem na to, jak ona przeżyje tę zmianę. Ale najpierw była bardzo zaskoczona swoim nowym wyglądem, a potem zadowolona.

- Nam nie chodzi o to, żeby umalować kobietę, ubrać i potem o niej zapomnieć - mówi Beata. - Chcemy, żeby te kobiety z nami zostały. Żeby się otworzyły też na innych i pomagały. To jest to po, o które nam chodzi - tłumaczy.

W fundacji jest kilka kolorowych kobiet i jeden barwny mężczyzna - Ivo Ledwożyw.

Kiedy robię dziwną minę na dźwięk nazwiska, śmieje się, tłumacząc, że to nie pseudonim.
- Jestem fotografem i to nazwisko w moim fachu aż tak nie dziwi. Ale mój ojciec przez ponad 30 lat był chirurgiem. I zawsze przed operacją przychodził przedstawić się pacjentom. Wygłaszał stałą formułkę: - Dzień dobry, będę dziś panią operował. Jestem doktor Ledwożyw. I wszyscy pacjenci myśleli, że to nazwisko jest żartem - opowiada.

Ivo dokumentuje życie fundacji i metamorfozy.

Podczas rozmowy tłumaczy, że on chce pokazać nie tylko taką zewnętrzną przemianę kobiety, ale przede wszystkim tę wewnętrzną, którą dużo trudniej uchwycić. Nie chce grać światłem jak w innych metamorfozach. Nie chce sesji udawanych. Nie chodzi o to, żeby było pięknie, tylko żeby było prawdziwie. Obserwuje, jak kobiety już odmienione stają przed aparatem. Wcześniej przed metamorfozą były spięte, czasami zalęknione, niepewne, jakby chciały spytać: - Co ja tu robię? Ale kiedy już zobaczą siebie po zmianie, to widać w lustrze ich spojrzenie, które mówi: - Jak mogłam tej kobiety w sobie nie widzieć?

Wszystkie dziewczyny w fundacji cieszy to, że do pracy nad metamorfozami jest tylu chętnych fryzjerów, kosmetyczek, wizażystek. To nieprawda, słyszę, że każdy dzisiaj goni tylko za pieniądzem. Te metamorfozy są robione zupełnie za darmo.

- Nie musimy chodzić, prosić, namawiać, sami się do nas zgłaszają. To dowodzi, że ludzie chcą pomagać, jeśli tylko mają taką szansę. No i lgną do nas - cieszą się dziewczyny.

Fryzjera do pierwszej metamorfozy znalazł Ivo. - Kiedy mu opowiedziałem o naszej akcji, usłyszałem: - Jakby co, to ja chętnie. Drugą metamorfozą zajmował się fryzjer, który wcześniej jako jedyny zgodził się pojechać do kliniki, żeby tam pacjentce obciąć włosy. Córka tej pacjentki długo szukała fryzjera, który się na to zgodzi. I tylko ten jeden powiedział: - OK, biorę maszynkę i jadę do szpitala. Co za różnica, gdzie strzygę? Same metamorfozy były już u niego w salonie.

Teraz zgłosiła się do nich właścicielka innego salonu, który zapowiedział, że jest w stanie zmetamorfozować naraz osiem pań. Magda od razu wpadła na pomysł, żeby na Dzień Matki pozbierać tyle mam z hematologii i zrobić im wielkie święto.

Magda: - To jedna z niewielu rzeczy, które tym kobietom można teraz dać. Przypomnieć im, że one też żyją. Bo jednak w codziennym życiu skupiają się głównie na chorym dziecku. Wszystko muszą same wyszarpać. Ciągle muszą z czymś walczyć. A tu ktoś je zauważy, poświęci im własny czas i zrobi to porządnie. Bo one mają czuć, że ta metamorfoza to ich dzień. Nie będziemy udawać, że wiemy, co one czują i jak wygląda ich życie codzienne. My tylko chcemy, żeby one choć na chwilę się wyluzowały. I nie były tylko matkami herosami, ale także kobietami.

Dziewczyny z fundacji żartują, że Ivo jako jedyny potrafi je przywołać do porządku.
- Bo tu jest dużo latających w powietrzu żeńskich hormonów - śmieją się. A Ivo umie zdecydować i postawić się czasami naszym fantazjom.

Jak mówią, metamorfoza to tylko pierwszy krok do przebudzenia się. Do wyjścia kobiety z domu, czasami ze szpitala. Dlatego na początku lata planują pokaz mody z bohaterkami wszystkich metamorfoz.

Ale to jeszcze nie koniec. Podczas Festiwalu Zatoka Kobiet w Sopocie rozmawiały z aktorką Anną Cieślak. Nie dość, że znalazła dla nich czas, żeby porozmawiać, to jeszcze zgodziła się na ich kolejny nieco szalony pomysł. To ma być niespodzianka dla wszystkich zmetamorfozowanych. Ale o tym na razie sza.

[email protected]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikbaltycki.pl Dziennik Bałtycki